Czyli, Bóg swoje a kapłani swoje.Pewnego razu Bóg wezwał do siebie Szatana, a gdy ten przybył niezwłocznie, zakomunikował mu:
Szatan widocznie miał inne zdanie na ten temat, bo odparł impulsywnie: — A czy to wina ludzi, że ich pasterze wyrzucili drugie przykazanie z twojego Dekalogu Panie?! Ostatnie rozbili na dwa, aby się zgadzała ilość i tak nauczają owieczki, pomimo twego surowego ostrzeżenia w tej kwestii?! - Stwórca uniósł swe krzaczaste, siwe brwi w górę i szyderczym tonem spytał: — Nie ich?! A co to u wszystkich diabłów jest?! Analfabeci sami pielgrzymki sobie urządzają?! A nie łaska to wziąć do ręki Pismo św,. otworzyć na właściwej stronie i przeczytać samemu Dekalog?! Czy to takie trudne?; Zobaczyliby wtedy jak wielkie bluźnierstwo popełniają przeciwko mnie, czcząc te wszystkie bohomazy i inne „arcydzieła" rąk ludzkich! Zobaczyliby przy okazji na jaką karę narażają się ode mnie! A ty mi tu mówisz, że to nie ich wina! Dobre sobie!; Ich głupota ma być usprawiedliwieniem ich winy?! Tak to widzisz?!; Szatan już miał na końcu języka pytania:
Lecz wolał nie ryzykować. Znał Stwórcę dobrze i wiedział jak łatwo jest narazić się na jego gniew. Nie chciał, aby ta rozmowa skończyła się kłótnią i inwektywami, co już nie raz zdarzało mu się doświadczyć, kiedy to nie mógł powściągnąć swego „niewyparzonego języka" i palnął co myśli o tym czy innym aspekcie dzieła bożego. Więc miast tego, chcąc zlikwidować w zarodku zarzewie sporu, odparł pojednawczo:
Bóg uniósł w górę jedną brew i przyjrzał się uważniej aniołowi, lecz nie przerwał mu nawet gestem, więc ten mówił dalej:
Bóg jednak miast rozzłościć się na dobre, wybuchnął głośnym śmiechem, który niósł się daleko po zakątkach nieba. A potem poklepując zdumionego anioła po upierzonym ramieniu, rzekł wyraźnie ubawiony:
Ten wydął policzki i bagatelizującym tonem powiedział:
Szatan już miał na końcu języka odpowiedź:
Stwórca wykonał gwałtowny gest dłonią i odparł lekceważąco:
Oblicze Stwórcy złagodniało na te słowa, popatrzył jeszcze przez chwilę na pochyloną głowę stojącego przed nim anioła, a potem spytał go normalnym już tonem:
Szatan na wspomnienie tego odległego w czasie wydarzenia, natychmiast zapomniał o strachu jakiego przed chwilą doświadczył. Podniósł głowę i z błyskiem rozbawienia w oku powiedział:
Na te słowa anioła, wypowiedziane głosem pełnym uznania i szczerego zachwytu nad maestrią Stwórcy, jego oblicze rozpogodziło się całkowicie i jakby zawsze we wszystkim się zgadzali, Bóg pochylając się ku niemu, powiedział impulsywnie:
Szatan cofnął się o krok, jakby w obawie o całość swoich bębenków usznych. Widząc, że Bóg przygląda mu się z uwagą, jakby czekał na odpowiedź, powiedział nieśmiało:
Stwórca uderzył z rozmachem dłonią w dłoń, aż głośne klaśnięcie rozległo się po całym niebie i ze złowieszczą miną zawołał:
Następnie Stwórca opisał Szatanowi szczegółowo swój zamysł względem ludzi, jak i to na czym będzie polegała jego misja specjalna z tym związana. Zakończył to takimi słowami:
Anioł słysząc to, klasnął w ręce z uciechy i zawołał z przejęciem — Ależ to wspaniałe, Panie! Nareszcie zlecasz mi coś w moim guście! Bardzo chętnie się tego podejmę i uczynię to z prawdziwą przyjemnością, możesz mi wierzyć! — Jednak po chwili namysłu, patrząc z uwagą w oblicze Stwórcy, jakby chciał się upewnić, czy nie na zbyt wiele sobie pozwala, spytał nieśmiało:
Bóg uniósł w górę swą siwą brew i rzekł krótko:
Więc anioł zaczął mówić starannie dobierając słowa, pomny na jednoznaczne ostrzeżenie.
Szatan patrzył z obawą na Boga, niepewny jego reakcji, lecz ten skinął dłonią aby mówił dalej. Przełknął więc ślinę i kontynuował:
Szatan przystąpił bliżej i zaczął opisywać Bogu swoją wersję tego pomysłu. Nim skończył mówić, ten roześmiał się w głos i spojrzał z uznaniem na anioła.
Szatan z powagą skinął głową:
Bóg spojrzał na niego takim wzrokiem, jakby chciał powiedzieć:
Był piękny wiosenny poranek. Wszyscy ci, którzy tego świątecznego dnia udawali się do swej niedawno wybudowanej świątyni Miłosierdzia Bożego, przeżyli niemały szok, kiedy na ich wytrzeszczonych ze zdumienia oczach, masywna bryła budynku wpierw zaczęła drżeć w posadach, a potem chwiać się nieznacznie. Ludzie powpadali w panikę. Z krzykiem i w popłochu zaczęli uciekać z jej najbliższego sąsiedztwa. Trwało to zaledwie minutę, może mniej. Nie wyczuwając jednak żadnych drgań gruntu, tak charakterystycznych podczas trzęsienia ziemi, przestali biegać na oślep. Pozbijali się w małe lub większe grupki i z bezpiecznej odległości poczęli obserwować ze strachem przemieszanym z ciekawością, co też dalej będzie się działo z ich pięknym kościołem, osobiście wyświęconym przez samego papieża, podczas jego ostatniej „pielgrzymki" do kraju. A wielki gmach świątyni coraz bardziej wyraźnie kołysał się na boki, jak betonowo-kamienny okręt na zbyt wielkiej fali. Tyle, że teren wokół niej był stabilny jak dawniej; ani jeden fragment kamiennej kostki nie wybrzuszył się, ani nie uległ zniszczeniu. A mimo to, gigantyczna bryła budynku zachowywała się tak, jakby pod nią było błoto lub zdradzieckie bagno, wsysające ją w swoją przepastną głębinę. Teraz już wyraźnie widać było, iż jednym ze swoich krótszych boków świątynia zapadała się pod ziemię — a właściwie w ziemię — podczas gdy drugi, przeciwny jej koniec, zaczyna unosić się do góry, odsłaniając potężne fundamenty budowli, z których obsypywał się piach, drobne kamienie i bryły ziemi. Obserwując to niewiarygodne wydarzenie, ludzie wstrzymali oddech z wrażenia, bo widok był wręcz niesamowity; tyle samo przerażający co i dziwny zarazem! Skojarzenie z tonącym okrętem nasuwało się nieodparcie każdemu, patrzącemu na to nieprawdopodobne z punktu widzenia fizyki zjawisko. Tymczasem jedna strona świątyni zapadała się coraz głębiej w grunt, podczas gdy przeciwny jej koniec unosił się coraz wyżej i teraz był już dobre kilkanaście metrów nad ziemią. Zaczęły odrywać się od niego jakieś betonowe fragmenty fundamentów i kamienne bryły, spadając z łoskotem na ziemię i wznosząc tumany pyłu i piachu. Tłum ludzi cofnął się nieco dalej, patrząc z przerażeniem na rozgrywający się na ich oczach dramat. Niektórzy głośno komentowali to niebywałe wydarzenie, wymieniając między sobą uwagi, spierając się o jego przyczyny. Teraz już bryła świątyni przekrzywiona była, tak na oko, pod kątem 60 — 70 stopni i jej wznoszący koniec osiągnął wysokość 10-go piętra mniej więcej,.… i zatrzymał się, nieruchomiejąc na moment. Oglądający wstrzymali oddech i odruchowo podnieśli dłonie zakrywając usta z przerażenia. Niektórzy zaczęli głośno się modlić. Gdzieś z głębi ziemi dobiegło głuche stęknięcie i wszyscy poczuli wyraźne drżenie gruntu. Ludzie zaczęli krzyczeć ze strachu, lecz drżenie po chwili ustało, a wokół zapadającej się części budynku, wytrysnęły fontanny piachu i wszyscy usłyszeli coś jakby bulgotanie i świst uchodzącego powietrza, czy może jakichś podziemnych gazów, licho wie! A potem wolno i majestatycznie, centymetr po centymetrze,… świątynia zaczęła osuwać się w głąb ziemi. Bulgotanie i świst powietrza wyrzucającego kaskady piachu w górę przybrały na sile, zagłuszając głośne modły i zawodzenia wiernych, oraz intonowane pieśni religijne. Nad powierzchnią ziemi wystawała już nie więcej niż jedna czwarta budynku. A po następnych kilkunastu minutach z głośnym, jakby pożegnalnym cmoknięciem, zamknęła się nad świątynią ziemia, tworząc głęboki lej w piachu, który po paru minutach zamienił się w płytką nieckę. Potem przez najbliższe otoczenie przebiegła jakby koncentryczna fala pod powierzchnią gruntu, wyrównując wszystko dokładnie, jak po przejechaniu olbrzymiego walca. Zapadła jakaś dziwna, złowieszcza cisza. W miejscu, gdzie niedawno stała gigantyczna budowla świątyni, nie było nic. Jedynie pusty, równy plac. Ludzie stali nieporuszeni, nadal wyciągając szyje, nie mogąc oderwać wzroku od miejsca, gdzie znikła ich świątynia; duma okolicznego kleru, mieszkańców i reszty wspólnoty wiernych. Zgromadzeni ludzie przecierali oczy z niedowierzaniem, jakby jeszcze nie mogli się pogodzić z tym co widzieli i co rozegrało się w ciągu ostatniej godziny. Zaledwie jednej godziny. Tyle potrzeba była czasu, aby ich wielka i piękna świątynia Miłosierdzia Bożego, znikła bez najmniejszego nawet śladu. Ludzie tymczasem dyskutowali zawzięcie i zachodzili w głowę nad przyczynami tej trudnej do zrozumienia i wyjaśnienia katastrofy budowlanej, która wyrządziła tak wielką szkodę materialną i duchową. Zwłaszcza duchową. Ale nawet przez myśl im nie przeszły prawdziwe jej przyczyny. Może gdyby lepiej znali Pismo św.? Tego samego dnia około południa, w niewielkiej miejscowości w środkowej Polsce, wydarzyła się podobna, choć jeszcze dziwniejsza „katastrofa budowlana". Ponieważ była to niedziela — dzień świąteczny, do ukończonej już całkowicie Maryjnej świątyni, nazywanej potocznie Wielką Bazyliką, przybyło wyjątkowo dużo ludzi; okoliczni wierni, wycieczki autobusowe, prywatne samochody, którymi przybywały całe rodziny zwiedzających, a nawet zagraniczni turyści. Kiedy zaczęła się Msza św., większość ludzi przerwała zwiedzanie otoczenia Bazyliki i weszła do jej przestronnego i przyjemne chłodnego wnętrza. Na początku nic nie zakłócało celebrowanej przez paru kapłanów mszy. Lecz gdzieś tak po kwadransie może, wierni zauważyli ze zdziwieniem, że nie stoją na mozaikowej posadzce,… lecz na piasku, który pokrywał ją równą warstwą, chrzęszcząc pod ich stopami. Skąd on się tu mógł wziąć?! Zachodzili w głowę w milczeniu, starając się nie przerywać odprawianego z powagą rytuału. Wpierw patrzyli po sobie niemym wzrokiem, potem zaczęli rozglądać się na boki z niepokojem, w ślad za innymi i po chwili już wszyscy przyglądali się w zdumieniu temu co się działo,… ze ścianami świątyni. Otóż od samego dołu, tam gdzie stykają się potężne mury ścian z fundamentami i posadzką, zaczął robić się,… prześwit, który powiększał się wolno, ale wyraźnie. Kamień, beton i cegły z których wybudowano Bazylikę zamieniały się teraz w drobny piasek i obsypywały na dół, tworząc z niego kopczyki rosnące w miarę obsypywania się murów. Prześwit między litą ścianą a piaskiem, którym jeszcze niedawno była, powiększał się i teraz pochylając się nisko można było widzieć przez niego co jest na zewnątrz świątyni. Ludzie zgromadzeni w jej wnętrzu, byli coraz bardziej niespokojni, lecz stali i siedzieli nieporuszeni, dopóki nie zorientowali się, że ów powiększający się przez cały czas prześwit, obiega całą świątynię, a ona sama stoi,… w powietrzu! Kiedy dotarł do nich ten przerażający fakt, urągający fizyce i zdrowemu rozsądkowi, rzucili się hurmem do ucieczki, nie dbając już o to, że swoim niewłaściwym zachowaniem zakłócają powagę tego miejsca. A nie było to wcale łatwe, bowiem cienka zrazu warstwa piachu, pokrywająca to co było piękną posadzką świątyni, teraz była już tak gruba, że nogi uciekających zapadały się w nią po kostki, a nawet i głębiej. Ludzie brnęli w panice do wyjść, zadzierając głowy do góry, i rozglądając się trwożliwie dookoła, czy aby sklepienie i ściany świątyni nie walą się na nich znienacka. Ale nic takiego się nie działo; Bazylika stała nadal stabilnie, jakby ten stale rosnący prześwit pomiędzy nią a jej fundamentami, był tylko przewidzeniem, lub doskonałym trickiem filmowym jakie można oglądać na filmach Spielberga albo innego Lucasa. Kiedy tłum spanikowanych wiernych wydostał się już na zewnątrz i dołączył do innych ludzi, którzy oglądali to niesamowite zjawisko z bezpiecznej odległości, oczom ich ukazał się niewiarygodny widok: cała gigantyczna bryła Bazyliki unosiła się już dobry metr nad ziemią, a jej mury nadal zamieniały się w piach, który obsypywał się z cichym chrzęstem, tworząc coraz wyższy wał w miejscu gdzie znajdowały się fundamenty budowli. To wszystko działo się zrazu nieomal w kompletnej ciszy, w pełnym słońcu pięknego wiosennego dnia. Dopiero za jakiś czas zaczął bić na trwogę dzwon świątynny — nazywany „Maryją Bogurodzicą" — i bił do samego swojego końca. Ludzie będąc na otwartej przestrzeni i w bezpiecznej odległości od kompleksu świątynnego, przestali się już bać i teraz z wielką ciekawością oglądali to tajemnicze zjawisko. Wielu z nich robiło zdjęcia, a inni mając ze sobą kamery filmowali z przejęciem, widząc już swój film w najważniejszych newsach dnia, zakupiony przez renomowane stacje telewizyjne. A było rzeczywiście co filmować. Gigantyczna Bazylika zniknęła już od połowy w dół,… a mimo to jej pozostałość stała nieruchomo w powietrzu, jakby łączyły ją z podłożem jakieś niewidzialne lecz trwałe więzi. Jednak prócz stróżek piachu, w który zamieniały się mury świątyni i który tworzył coraz większy kopiec u jej podstawy,… nie było nic co mogłoby ją utrzymywać w tej nieporuszonej pozycji! A więc jak to się działo?! Jak to było możliwe w ogóle?! Tłumy wiernych stały w niemym podziwie, uświadomiwszy sobie, że są świadkami niewiarygodnego wręcz wydarzenia. Gdyby nie rodzaj i przeznaczenie obiektu, pomyśleliby nawet, że cudu! Podnosili tymczasem głowy coraz wyżej, bo mury Bazyliki zamieniły się już całkowicie w wielki kopiec piachu /musiało go całe tony spadać w ciągu minuty/, lecz w całości pozostały jeszcze pięknie zdobione rzeźbami sklepienia środkowej części świątyni, na których opierała się olbrzymia kopuła, zwieńczona wieżyczką z krzyżem. Stożkowy dach dzwonnicy, który unosił się w powietrzu odłączony od reszty, kilkadziesiąt metrów z prawej strony i górna część strzelistej wieży, która stała także samotnie w powietrzu z lewej strony, odłączona od całości świątynnego kompleksu. Minęło niewiele czasu i dach dzwonnicy podzielił los bryły budynku, a wraz z nim zamilkł podniosły dźwięk dzwonu, który miał być dzwonem trzeciego tysiąclecia. Teraz już tylko kopuła świątyni unosiła się hen, wysoko w powietrzu i kilkadziesiąt metrów od niej górna część wysokiej wieży, niedawno ukończonej. Zamieniając się nieubłaganie w dwie strugi piachu, tworzące na dole wielkie kopce, jak olbrzymie jedynej w swoim rodzaju klepsydry odmierzające czas. Minął jeszcze dobry kwadrans i one zniknęły, zamieniając się w zwyczajny piasek. I tak oto na oczach setek ludzi z gigantycznej Bazyliki, sanktuarium Matki Bożej Bolesnej, Królowej Polski — pozostała wielka sterta piachu, wysoka na parę pięter. Żaden większy kawałek kamienia, betonu, metalu, szkła, drewna czy czegokolwiek innego, nie ostał się! Tylko gruboziarnisty sypki piach, którego wielki kopiec leżał teraz w miejscu olbrzymiej bryły budynku. Choć swoją kubaturą daleko mu było do przestrzennej i pustej w środku Bazyliki, to jednak wrażenie wizualne wywoływał niesamowite! A jednak wbrew pozorom ta wielka kupa piachu, która pozostała z jeszcze większej świątyni — nie była wszystkim co przerażeni, obecni tu ludzie mogli obejrzeć na własne oczy. A przybywało ich coraz więcej, gdyż pogoda była znakomita na takie „pożyteczne" wycieczki. Bowiem wiatr, który dmuchał zadziwiająco silnie jak na tę porę roku, zaczął powoli odsłaniać coś, co tkwiło pod piachem w środku tego wielkiego kopca. Coś, co okazało się być bardzo znamienną i wyrafinowaną zarazem „kropką nad i", tego co się wydarzyło. Jakby komuś specjalnie zależało, aby nie pomylić lub błędnie odczytać intencji jego wykonawcy. Otóż nim minęła następna godzina, dla wszystkich zgromadzonych tu ludzi, było już oczywiste co kryło się w tej olbrzymiej hałdzie piachu. Nie było zaś oczywiste skąd się to tam wzięło, lecz jedna więcej czy jedna mniej nie wyjaśniona zagadka, to już nie miało znaczenia. Kawałek po kawałku, obsypujący się pod wpływem wiatru piach odsłaniał ruiny jakiejś ceglanej i na oko chyba starej budowli. Minął jeszcze jakiś czas, nim oglądający, filmujący i fotografujący ten niemy spektakl nabrali całkowitej pewności. Tak! Nie mogło być mowy o żadnej pomyłce; ci co oglądali obrazy Pietera Bruegela albo Lucasa van Valckenborcha od razu dostrzegli podobieństwo: spod piachu wyłaniała się pomniejszona replika,… wieży Babel! I to nie w kształcie zikkuratu Etemenanki, którą musiał być jej pierwowzór, lecz w kształcie, który dzięki tym artystom utrwalił się w świadomości współczesnych ludzi, stając się zarazem nieprzemijającym symbolem pychy człowieka, wykorzystującym nawet ideę Boga do realizacji swych brudnych, ziemskich interesów. Ale jest także ona — o czym kapłani chyba zapomnieli — symbolem kary boskiej, za oddalenie się od niego, dążąc w swej pysze i zakłamaniu do przekraczania granic im zakreślonych i odwiecznych praw. Te gigantyczne budowle są ucieleśnieniem tych niezdrowych dążeń, tych niby „sług bożych" i zaprzeczeniem porządku panującego w relacjach między Stwórcą a jego stworzeniem. Lecz to nie był jeszcze koniec „atrakcji" przeznaczonych na ten wyjątkowy dzień w historii ludzkości. Było wczesne popołudnie tego samego, pięknego wiosennego dnia i nic nie wskazywało na to co miało się jeszcze wydarzyć. Ale nie uprzedzajmy faktów. Oddanie do użytku nowej świątyni Opatrzności Bożej, zapowiadało się nadzwyczaj uroczyście z wszelkimi możliwymi honorami dla tak ważnego obiektu wyższej użyteczności publicznej. Gubernator rządzącego w tym państwie Kościoła, zadbał aby stawiły się wszelkie możliwe władze, niezależnie od swojej ideologii i rodowodu. Począwszy od prezydenta wszystkich Polaków, „lewicowego" premiera i równie „lewicową" jego rządową świtę /a w niej pewnego „lewicowego" ministra, który kiedyś tak pięknie się modlił do obrazu Czarnej Madonny/, obowiązkowo cały parlament, aż po lokalne władze stolicy, pękające z dumy, że to ich miasto zostało obdarzone takim niesamowitym wręcz zaszczytem. Były też — jakże by inaczej — delegacje władz samorządowych z całego kraju, nie mówiąc oczywiście o przedstawicielach Kościoła, których czerwone paradne stroje, wyjątkowo pięknie komponowały się z czernią sutann i garniturów „świeckiej" władzy i olśniewających bielą koszul. Byli też zakonnicy i zakonnice w swych szarych i czarno Dopisała jak zwykle w takich okolicznościach młodzież i to od tej przedszkolnej, przez licealną, aż po niezawodną brać studencką, nie mówiąc już o tej wszechpolskiej i innych im podobnych. Były także orkiestry dęte; strażacka, kolejowa i wojskowa, bez udziału których żadna co bardziej uroczysta impreza nie może się odbyć w tym kraju. Jego władze uwielbiają wprost takie pompatyczno-patriotyczno-religijne widowiska plenerowe. Była też — co oczywiste — procesja z pozłacaną monstrancją, baldachimem, sztandarami oraz krzyżem i obrazami. Nie mówiąc już o różnych wotach niesionych w nabożnym namaszczeniu, jak i transparentach z adekwatnymi w tych okolicznościach napisami. Były także małe dziewczynki odświętnie ubrane w białe sukieneczki z wiankami na główkach, sypiące kwieciem pod stopy wielmożów kościelnych idących na przedzie procesji. Wespół z wyróżnionymi zaszczytem niesienia baldachimu, panem prezydentem, premierem i dwoma liderami chłopskich partii. Było też mnóstwo innych atrakcji, które nie sposób tu wyliczyć, a które miały za zadanie uświetnić to jedyne w swoim rodzaju wydarzenie. Jednym słowem było wszystko co mogło przydać splendoru temu obiektowi jak i samemu Kościołowi. Do tego wszystkiego brakowało jedynie papieża, który również miał uświetnić swoją obecnością tę uroczystość, ale niestety zdrowie — a raczej jego brak — nie pozwoliło mu na to, więc jedynie zostały odczytane jego życzenia i zapewnienie o żarliwej modlitwie do Matki Bożej o pomyślność świątyni i jej użytkowników. Pogoda dopisała również; był piękny słoneczny dzień, choć nie upalny. Leciutki wiaterek nadymał i marszczył biały materiał, którym pokryty był cały budynek świątyni i który miał zostać w kulminacyjnym momencie uroczystości ściągnięty przez dwóch najwyższych dostojników; Kościoła i Państwa. Nim jednak to się stało, pewne wydarzenie zakłóciło harmonię i ustalony porządek uroczystego otwarcia świątyni. Z pozoru nic nie znaczące, ale kiedy potem przypominano je sobie, okazało się mieć swoją wymowę, szczególnie w kontekście dalszych wydarzeń. A więc skończyła się już uroczysta procesja i teraz po kolei zabierali głos poszczególni hierarchowie Kościoła nie szczędząc słów uznania dla gubernatora i jego wiekopomnego dzieła. W następnej kolejności mieli przemawiać dostojnicy państwowi,… kiedy uwagę zgromadzonych licznie ludzi, przyciągnął znamienny widok; Oto na uboczu w pewnym oddaleniu od reszty tłumu, na niewielkim wzniesieniu terenu, dzięki czemu był doskonale przez wszystkich widoczny, stał samotny osiołek, strzygąc od czasu do czasu uchem, a na nim siedział mężczyzna nogami prawie dotykając ziemi i przyglądając się z ciekawością barwnemu widowisku. Był ubrany w takie same szaty w jakich malowano na obrazach Jezusa z Nazaretu. I co ciekawe wyglądał tak samo jak on; długie kasztanowe włosy, pociągła twarz ascety okolona bujnym zarostem i takie same smutne oczy, których spojrzenie przyciągało uwagę i budziło dziwny niepokój.
Na twarzach dostojników kościelnych widać było wyraźną irytację, spowodowaną tym niespodziewanym zakłóceniem, tej jakże ważnej ceremonii religijnej. Faktem jest, że przez ten niesmaczny czyjś żart, powaga uroczystości została zakłócona; Wszyscy gapili się na przybysza a nie na kościelnych hierarchów i rządowych notabli. To było karygodne! Gubernator z trudem powstrzymywał ogarniającą go wściekłość i starał się za wszelką cenę nie pokazywać po sobie miotających nim emocji.
Aby zatuszować ten niemiły incydent, orkiestry dęte zaczęły grać pieśni patriotyczno-religijne, ludzie znów skierowali swoje spojrzenia i uwagę na głównych aktorów tego przedstawienia, stojących na tle okrytej bielą świątyni. Kiedy już nastrój u zgromadzonych ludzi podniósł się wystarczająco wysoko, gubernator Kościoła i pan prezydent, podeszli do specjalnego podium i oboje równocześnie pociągnęli za specjalne szarfy. Przez chwilę nic się nie działo, a potem zaczęła spływać w dół biała śliska tkanina, odsłaniając ogromny budynek świątyni. Ludzie jęknęli z zachwytu, patrząc na jej wspaniałą architekturę i błyszczącą w słońcu kopułę, zwieńczoną pozłacanym krzyżem. W tym boskim nieomal uniesieniu, zapomnieli już o niedawnym incydencie, wprowadzającym niestosowny dysonans do tego historycznego w swym wymiarze wydarzenia. W nagłym przypływie dumy i radości zaczęli bić brawo i wznosić głośne okrzyki na wiwat. Zapanowała niesamowita wrzawa i hałas wywołany tym spontanicznym aplauzem. Notable rządowi ściskali się i obcałowywali z kościelnymi hierarchami, koalicjanci z opozycją, policjanci z robotnikami, peeselowcy z samoobroną, związkowcy solidarnościowi z opezetzetowcami, a nawet zakonnice z zakonnikami i nie tylko. Jednym słowem wszyscy z wszystkimi się bratali,… co za widok! W tej chwili w górę wzleciało tysiące balonów w papieskich barwach i setki białych gołębi, wypuszczonych niewidzialną ręką. Orkiestry zaczęły grać „My chcemy Boga, my poddani", a zgromadzony tłum podchwycił tę wzniosłą pieśń nie żałując gardeł. Po jej skończeniu wszyscy mieli się udać w jak najlepszym porządku do świątyni na pierwszą inauguracyjną mszę św., która miał celebrować sam gubernator Kościoła. Wtedy to właśnie stała się rzecz tak dziwna i niepojęta do tego stopnia, że ludzie w pierwszej chwili pomyśleli, iż wzrok im spłatał brzydkiego figla. Bo oto ich piękna i droga /także ich sercom/ świątynia,… zaczęła się kurczyć! Wpierw niezauważalnie i tak wolno, że trzeba było dłuższej chwili wpatrywania, aby zarejestrować wzrokiem to niepojęte zjawisko. Lecz z czasem nie było już żadnej wątpliwości: Świątynia Opatrzności Bożej — duma jej głównego pomysłodawcy i promotora — kurczyła się w widoczny już sposób. Ludzie zamilkli z wrażenia i zamarli w miejscu pod wpływem paraliżującego strachu. Jedynie stłumione jęki dobywały się z ich ściśniętych gardeł. Zapanowała złowieszcza cisza „jak makiem zasiał" I w tej zapadłej nagle ciszy i bezruchu jaki ogarnął ludzi, działo się dalej coś niesamowitego, coś co podważało podstawowe zasady fizyki Świątynia zmniejszyła się już do 3/4 jej poprzednich rozmiarów. Co dziwne, iż nic nie kruszyło się, nie pękało, nie uległ najmniejszemu zniszczeniu żadnej z pięknych witraży w oknach — tyle, że kurczyło się to wszystko w absolutnej ciszy, jakby na plenerowym pokazie jakiegoś Coperfielda albo innego magika, najwyższej światowej klasy. Lecz to nie był pokaz Coperfielda, ani trick filmowy z amerykańskiego filmu S-F. A jednak działo się to na zdumionych i przerażonych oczach tysięcy ludzi i zapewne setek kamer i aparatów fotograficznych, które rejestrrowały to niesamowite zjawisko, bo wszystkie zaproszone media przybyły w komplecie, inaczej być nie mogło. Tymczasem świątynia skurczyła się już do połowy swojej poprzedniej wielkości i malała dalej. Ktoś z tłumu zaczął wołać spazmatycznym głosem: — Cud! Cud! To cud prawdziwy! — Ale uciszono go szybko. Kto to widział takie bezbożne cuda?! Obraz Matki Bożej płaczący krwawymi łzami, krzyż „pocący się" krwią, albo wizerunek Maryi z Dzieciątkiem, na szybie lub kominie — to jest prawdziwy cud! Ale to?! Wszystko, ale nie cud! Po co Bóg miałby niszczyć swój dom i to taki wyjątkowy?! — szeptano w tłumie z przejęciem, jednocześnie nie spuszczając z oczu przerażającego widowiska. A z tej okazałej i dumnej budowy, pozostało już nie więcej niż 1/4 jej wielkości, choć minął zaledwie może kwadrans, odtąd zaobserwowano to dziwne i niewytłumaczalne zjawisko. Nie był to jeszcze koniec tego spektaklu; świątynia kurczyła się niespiesznie dalej w absolutnej ciszy, jakby nie podlegała wszystko obowiązującym prawom fizyki. Aż w pewnym momencie ten proces miniaturyzacji zatrzymał się, a wszyscy zgromadzeni ludzie głośno westchnęli z ulgą. Świątynia — a właściwie świątyńka — miała teraz w najwyższym miejscu może z 10 metrów wysokości i wyglądała jak swoja wierna makieta, wykonana na potrzeby filmu. Przez dłuższą chwilę nic się nie działo i ludzie zaczęli zastanawiać się czy to już koniec tego przerażającego spektaklu. A potem wolno, lecz nieubłaganie zaczęła się deformować. Także jednak bez efektów dźwiękowych, tak charakterystycznych przy gwałtownym odkształcaniu materiałów trwałych, typu; kamień, marmur, blacha, szkło, drewno itp. Zmieniały się jej proporcje i wygląd zewnętrzny. Wszyscy zgromadzeni wstrzymali oddech z wrażenia, ciekawi niezmiernie co będzie dalej. A dalej było tak, jakby niewidzialna prasa sprasowywała świątynię w obelisk o kształcie — tak na oko — 10-cio metrowego sześcianu. Tworzył on konglomerat materiałów z których była wybudowana świątynia, lecz tak dokładnie przemieszanych i precyzyjnie sprasowanych ze sobą, iż nawet najmniejszej szczeliny nie można było dostrzec pomiędzy nimi. Choć z drugiej strony bardzo wyraźnie rozróżnić można było poszczególne materiały użyte do budowy świątyni. Jakby pomysłodawca specjalnie chciał zachować w pamięci oglądających skąd się wzięły materiały do budowy tego jedynego w swoim rodzaju pomnika. Oto więc kamień łączył się z włoskim marmurem i kolorowym szkłem z witraży, terakota z pozłacaną blachą i kremowym piaskowcem, szaro-czarny granit spojony był niewiarygodną siłą ze stalowymi fragmentami dźwigarów, a majolikowa mozaika przenikała przez alabastrowe płytki posadzki zapewne, albo wykładziny ściennej. To wszystko było jakby stopione ze sobą i sprasowane z niewiarygodną siłą niewiadomego pochodzenia. Jednak efekt jej działania był niesamowity,… i zatrważający. Kiedy już wszystkim się wydawało, że to koniec tej tajemniczej demonstracji siły,… nagle niewidzialna ręka zaczęła wyciosywać w owym bloku litery, a właściwie to odwrotnie; znikały pewne partie materiału pozostawiając duże wyraźne litery, układające się w wyrazy,… wyrazy w zdania. A zdania usytuowane jedno nad drugim, utworzyły olbrzymi napis, jednakowy ze wszystkich stron i ze wszystkich stron doskonale widoczny. Nawet — jak się później okazało — również z góry. Brzmiał on następująco: BÓG, KTÓRY STWORZYŁ ŚWIAT I WSZYSTKO NA NIM, KTÓRY JEST PANEM NIEBA I ZIEMI, NIE MIESZKA W ŚWIĄTYNIACH ZBUDOWANYCH RĘKĄ LUDZKĄ I NIE ODBIERA POSŁUGI Z RĄK LUDZKICH, JAK GDYBY CZEGOŚ POTRZEBOWAŁ, BO SAM DAJE WSZYSTKIM ŻYCIE I ODDECH I WSZYSTKO.DZIEJE APOSTOLSKIE 17,24 Wszyscy zgromadzeni ludzie przyglądali się tej dziwnej metamorfozie świątyni z otwartymi ustami, chłonąc w milczeniu ten niesamowity widok. Tylko tu i ówdzie ktoś zasłabł z nadmiernego wrażenia albo głośno zaszlochał nie mogąc powstrzymać się od nadmiaru emocji. Potem — zaczynając od pierwszych rzędów — ludzie poczęli padać na kolana, jakby wreszcie dotarł do nich sens rozgrywającego się przed nimi, jedynego w swoim rodzaju hapeningu. Litery miały chyba z 1 metr wysokości i były doskonale widoczne nawet ze znacznej odległości. Tworzyły ażurową przestronną konstrukcję, sprawiającą wrażenie lekkości, mimo znacznych rozmiarów sześciennej bryły. Podpis „Dzieje Apostolskie 17,24" tworzył jednocześnie mniejszy cokół całego napisu iż wyglądało to tak jakby unosił się on swoją masywną bryłą około 1 metra nad ziemią, porośniętą piękną zieloną trawą. Kiedy zdążyła ona wyrosnąć i pokryć olbrzymi plac po gigantycznej bryle świątyni, tego nikt nie zdążył dostrzec, zaaferowany ciekawszym widokiem. I jeszcze jedno: po paru godzinach, kiedy już zapadł zmrok okazało się, iż ten pomnik ma własną iluminację; coś go podświetlało od środka i blade światło tryskało przez wszystkie otwory między literami, czyniąc je tym samym doskonale widoczne nawet w nocy. Tymczasem teraz, ludzie klęczeli nadal a większość z nich zaczęła się modlić żarliwie, co niektórzy nawet na głos. Najdziwniejsza była jednak reakcja samych hierarchów Kościoła i rządowych notabli; nie pomni na cud jakiego przed chwilą byli świadkami, bez słowa wyjaśnienia zatrwożonemu tłumowi, bez jakiejkolwiek chwili refleksji i zadumy nad tym co zobaczyli na własne oczy, odwrócili się jak niepyszni, powsiadali do swoich elegenckich limuzyn, odjechali i tyle ich widziano. Zachowali się tak, jakby obrażona została ich godność, uczucia religijne i wszystko inne co można by u nich obrazić. W taki oto dziwny i zaskakujący sposób zakończyła się ta szykowana z wielką pompą uroczystość otwarcia świątyni Opatrzności Bożej. Zamiast niej mamy piękny i jakże wymowny pomnik Słowa Bożego, wykutego w materiale „poświątynnym", przez nieznanego artystę. Z daleka widoczny w dzień i jeszcze piękniej wyglądający nocą, kiedy z jego wnętrza przez liczne otwory w napisach, wybijają na zewnątrz promienie białego światła. Ci, którzy nie oglądali tego spektaklu, do dziś nie mogą uwierzyć, iż jest on pozostałością gigantycznej świątyni, która zapadła się w sobie do jego rozmiarów i treści. Kościół kat., na razie nie komentuje żadnego z tych trzech wydarzeń, choć wieści o nich musiały już dotrzeć do najwyższych hierarchów i papieża. Wszyscy jego rzecznicy „nabrali wody w usta" i zamilkli, choć dotąd tak szczodrze wszystkich wokół osądzali i oceniali nawet o to nie proszeni. Stosując sobie tylko znaną hierarchię wartości. A przecież gdyby mieli choć trochę wyobraźni i wiary w prawdę tego co głoszą, powinni już dawno domyśleć się, że nieskończona cierpliwość Stwórcy wyczerpie się w końcu i zechce on w delikatny sposób przypomnieć co niektórym, czym grozi przekraczanie zakreślonych ludziom granic. Szczególnie ludziom głoszącym ponoć jego słowo i wierzącym ponoć w nie,… że zechce przypomnieć on im, że na czym jak na czym, lecz na bałwochwalstwie ze strony ludzi absolutnie mu nie zależy, a nawet jest mu to wysoce obrzydliwe, co w wyraźny sposób zaznaczył w swoim słowie skierowanym do człowieka. Czyżby ludzie o tym naprawdę nie wiedzieli?! Aż nie chce się wierzyć! No, cóż,… Signum temporis. Odwieczny zresztą, jeśli chodzi o rozumienie „prawd" religijnych. Ale aby je zrozumieć trzeba myśleć, a myślenie w religiach nie jest w cenie,… jeno wiara! | |
Oryginał.. (http://www.racjonalista.pl/kk.php/s,3277) (Ostatnia zmiana: 13-03-2004) |