Przejdę zatem od razu do drugiego filaru naszej religii: ofiary odkupienia dokonanej przez Syna Bożego. Jest ona dla mnie nie mniej niezrozumiała niż grzech pierworodny. Co mówi na ten temat sama religia ?: -„Tak bowiem Bóg umiłował świat, że Syna swego jednorodzonego dał, aby każdy kto w niego uwierzy nie zginął, ale miał życie wieczne /.../ Jego to ustanowił Bóg narzędziem przebłagania przez wiarę mocą Jego krwi”. Jak należy zrozumieć powyższą prawdę, aby być w zgodzie nie tylko z doktryną religijną, ale także z własnym rozumem kierującym się prawami logiki i konsekwencji w myśleniu ? Jak należy rozumieć powyższą prawdę, jeśli się weźmie pod uwagę atrybuty boga Absolutu i wyprowadzi z nich logiczne konsekwencje? Jeśli ktoś uważa, iż te pytania są zbyt retoryczne, służę bardziej konkretnymi: -"Czy mówimy tutaj o tym samym Bogu, który żałował, że stworzył ludzi, bo wielka była ich niegodziwość i usposobienie ich było wciąż złe?" /przypomnę, że ludzie byli tacy właśnie dzięki Bogu, bo to On nakazał im rozmnażać się z naturą skażoną grzechem i skłonnościami do czynienia zła i niegodziwości właśnie/. — "Czy mówimy tutaj o tym samym Bogu, który nie wiedząc jak rozwiązać powyższy problem potopił całą ówczesną ludzkość, włącznie ze zwierzętami, ocalając tylko garstkę z której miała się „odrodzić" nowa ludzkość ?… O tym samym, który po potopie przyznaje się do błędu, mówiąc: -"Nie będę już więcej złorzeczył ziemi ze względu na ludzi, bo usposobienie człowieka jest złe już od młodości". A mimo to, tego usposobienia /czyli natury/ Bóg ludziom nie zmienia, więc po potopie sytuacja jest dokładnie taka sama jak i przed potopem. Czy naprawdę mówimy o tym samym Bogu ? Należało by wiec spytać: -"Kiedy on tak zdążył ukochać ten świat i człowieka w nim ?". W St. Testamencie, kiedy każe swemu narodowi wybranemu przelewać morze krwi współbraci, nie oszczędzając nikogo; ani mężczyzn, ani kobiet, ani dzieci — jakoś nie dostrzega się tej bożej miłości do człowieka. Oczywiście mam na myśli całą ludzkość, a nie jakąś wybraną nację, bo niektórzy autorzy apologetyczni tak dziwnie wyobrażają sobie miłość Boga do ludzi, iż np. wydarzenie gdzie Jahwe zatrzymuje słońce na niebie, by przedłużyć dzień /tak właśnie !/, aby Izraelici zdążyli wybić do nogi swych wrogów, a sam ciska z nieba głazami, siejąc spustoszenie w szeregach Amorytów — to wydarzenie tłumaczą jako przejaw wielkiej miłości Boga do ludzi /ciekawe czy Amoryci uważają podobnie ?/. Uważam więc, iż odpowiedzi na powyższe pytania są jak najbardziej zasadne, nim przejdę do rozważań o ofierze złożonej z Syna Bożego, przez Boga który tak bardzo ukochał ludzi. A więc /pomijając aspekt moralny tej ofiary/ należy na wstępie wyjaśnić sobie parę rzeczy: otóż idea ofiary jest prawie tak stara jak sama ludzkość. U jej podstawy leżało przeświadczenie, iż bóstwo któremu jest ona składana jest tego świadome, że ma ono wpływ na naszą rzeczywistość /nasz los/ i że daną ofiarą można je przekupić, aby było łaskawe dla ofiarodawcy. Od tysięcy lat tak się więc przyjęło, iż to ludzie składali swym bogom ofiary, po to, aby zjednać sobie ich przychylność i łaskawe wejrzenie w ich niepewny los. Jest to logiczne i całkowicie zrozumiale; jeśli się ma do czynienia z nieznanymi i potężnymi siłami /tak kiedyś ludzie personifikowali działania natury/, to lepiej zjednać je sobie i być ich sprzymierzeńcem niż wrogiem. I gdyby to ludzie złożyli Bogu w ofierze jednego ze swych najlepszych synów — Jezusa — byłoby to działanie logicznie nie sprzeczne z ówczesnymi poglądami, choć moralnie naganne, bo człowiek tamtych czasów miał już dawno za sobą /choć nie wszędzie/, okres ofiary zwany „życie za życie". Natomiast w omawianym przypadku, ta logika rozumowania jest całkowicie zachwiana i przez to sens tej ofiary staje się całkiem niezrozumiały /przynajmniej dla mnie, ale być może źle to sobie tłumaczę/. Oto sam Bóg składa w ofierze /komu, bo chyba nie ludziom ?/ swego jedynego, ukochanego syna, by tą ofiarą odkupić grzechy ludzi i zbawić ich /”On sam nas umiłował i posłał Syna swojego jako ofiarę przebłagalną za nasze grzechy”/. Ale nie automatycznie, a jedynie tych, którzy w to wydarzenie uwierzą /co też jest dość dziwne: nie liczy się sam akt ofiary, ale wiara w niego !/;czy to oznacza, iż Bóg czuje się winnym w stosunku do swego stworzenia – człowieka ? Być może, bo fakt, iż ludzie mają grzeszną naturę, obciążoną skłonnościami do czynienia zła i nieprawości, jest przecież „zasługą" Boga i tylko Boga ! /Jak to wynikało z analizy grzechu pierworodnego w kontekście bożych atrybutów/. Więc dlaczego Bóg nie zmienił po prostu człowiekowi tej skażonej grzechem natury, tylko jego „naprawę" wymyślił w taki dziwny, barbarzyński i okrutny sposób ? Czy nie wiedział on, że dzięki tej ofierze z jego Syna zginą miliony ludzi; mordowanych podczas krucjat torturowanych przez oprawców Św. Inkwizycji, palonych na stosach, zabijanych w rzeziach i pogromach religijnych, w aneksjach i eksterminacjach całych kultur, zwanych eufemistycznie „Ewangelizacjami" ? Naprawdę nie wiedział ? Aż nie chce mi się wierzyć ?! Jeśli Bóg tak „ukochał" człowieka, dlaczego nie przebaczył mu tej wielkiej „zniewagi", jaką było zjedzenie owocu zakazanego, zaraz na samym początku ?! Dlaczego nakazał mu rozmnażać się tak długo z tą grzeszną naturą ?! Czy tylko po to, aby jego Syn zaistniał w dziejach człowieka jako jego Zbawiciel ? Co więc ta nieludzka i okrutna ofiara załatwiła,
prócz nowej kasty kapłanów i niemożliwego do udowodnienia zbawienia duszy
ludzkiej /notabene już z natury nieśmiertelnej/ ? – nic ! Czy była ona cezurą, o której można by rzec: A potem patrzcie: to już nie jest ten sam człowiek!
Po męczeńskiej i odkupicielskiej śmierci Jezusa, zmienił się całkowicie: Niestety, ofiara z Syna Bożego nie była taką cezurą, bo ludzie jak byli, tak są nadal grzeszni; Bóg nie zmienił natury choćby tym, co uwierzy1i w jego Syna… Nad ludźmi nadal panuje przekleństwo grzechu pierworodnego i zło nadal triumfuje nad rodzajem ludzkim /za to mamy obiecane zbawienie naszych dusz !/. Jest jeszcze jeden aspekt tej ofiary, także całkowicie dla mnie niezrozumiały. Nasza religia mówi, iż Syn Boży przez swe cierpienie na krzyżu wziął na siebie całe cierpienie ludzkości. Czy także tych, którzy cierpieli potem dzięki religii, którą On zapoczątkował ? Czy jego cierpienie było większe niż 6.472 niewolników, który zostali ukrzyżowani za udział w powstaniu Spartakusa w 73 roku p.n.e., i którzy przez 4 dni konali w upale, wysuszającym ich zwłoki niczym wędzone na słońcu mięso ? Czy cierpienie stworzenia, ma w oczach jego Boga jakąś szczególną wartość? Wygląda na to, że tak, skoro przez to cierpienie Jezus odkupił grzechy wszystkich ludzi. Lecz chyba tylko symbolicznie wziął on to cierpienie wszystkich ludzi na siebie, bo ludzie jak cierpieli, tak cierpią nadal, i jak byli grzeszni tak są nadal. Chyba nigdy nie uda mi się zrozumieć właściwie tego teologiczno-soteriologicznego problemu. I nawet stwierdzenie św. Ambrożego, iż ''nie dialektyką podobało się Bogu zbawić swój naród", wcale mnie jakoś nie przekonuje. I jeszcze coś mi nie daje spokoju jeśli chodzi o ten problem: jeśli już sytuacja na ziemi dojrzała do tego, iż Bóg uznał, że potrzebna jest interwencja jego Syna /zakładając, że to się odbywa w taki prymitywny – jak na Boga – sposób/, to dlaczego po złożeniu do grobu, i potem kiedy ukazał się on swoim uczniom — przekonując ich o swym zmartwychwstaniu — nie został na ziemi dłużej, aby swoją — jak najbardziej żywą — osobą, przekonać niedowiarków i przeciwników o fakcie zmartwychwstania. Przecież on ukazał się tylko tym, którzy i tak w niego wierzyli; najbliższym ze swego otoczenia. Dlaczego nie ukazał się swoim największym oponentom i wrogom – Sanhedrynowi, arcykapłanom i Wysokiej Radzie, najwyższemu kapłanowi Kajfaszowi i uczonym w Piśmie, a także namiestnikowi Piłatowi i jego świcie ? Ludowi, który go lżył podczas egzekucji ? [ 1 ] Biorąc „na zdrowy
rozum", to im przede wszystkim winien ukazać się Jezus zmartwychwstały,
aby przekonać tych, którzy skazali go na śmierć, uznawszy, iż jest fałszywym
prorokiem i uwodzicielem ludu. To ich świadectwo /tego faktu/ miałoby niepodważalną
moc dla niedowiarków. A jakie to było ważne, można przeczytać w Ewangelii św. Marka: Otóż to! Wynika z tego jasno, iż nawet najbliżsi mu nie uwierzyli w Jego zmartwychwstanie, nie będąc jego świadkami. Ten fakt /opisany w Ewangelii/, powinien chyba, coś dać do myślenia Jezusowi, prawda ? Skoro nie uwierzyli Jego uczniowie, którzy nie byli naocznymi świadkami tego wydarzenia, jak można przypuszczać, iż uwierzą inni: oponenci i wrogowie ? Gdyby Jezus po zmartwychwstaniu poszedł i stanął przed Sanhedrynem, przed Piłatem i rzekł: -"Oto jestem żywy, choć wy skazaliście mnie i zamęczyliście na śmierć ! Kto z was teraz ośmieli się powiedzieć, iż jestem fałszywym prorokiem, fałszywym Mesjaszem ?! Kto z was ośmieli się teraz, zarzucić fałsz dobrej nowinie , którą głoszę ?! Ile razy jeszcze muszę umrzeć i zmartwychwstać, abyście w końcu uwierzyli, iż jestem Synem Bożym, który wcielił się w człowieka, aby dać świadectwo Prawdzie ?!". Jak myślicie: czy gdyby Jezus zachował się w ten sposób, chrześcijaństwo od zaraz nie miałoby z tego o wiele większych korzyści jako religia nowa, przez Rzymian traktowana jak sekta uprawiająca zgubny zabobon, a przez prawowiernych Żydów — jako bluźnierstwo przeciwko jedynemu Bogu Jahwe? Może nie doszłoby do prześladowań chrześcijan za czasów Nerona, Dioklecjana i Juliana Apostaty ? Dlaczego Jezus w ogóle nie został na ziemi — skoro Bóg tak ukochał ludzi — by osobiście głosić ludziom Dobrą Nowinę, by swoją osobą zaświadczać prawdzie zmartwychwstania, by wszyscy ludzie małej wiary /a takich jest zawsze większość/, uwierzyli, mając tak nieodparty dowód prawdy ? Dlaczego wolał misję zbawienia świata, przekazać w ręce zwykłych ludzi /nazwano to sukcesją apostolską/, miast samemu, pozostając na ziemi, poświęcić się dla człowieka ? Czyżby ofiara krzyża była łatwiejsza niż ofiara pozostania, pośród ludzi i nauczania ich Prawdy ? Czyżby Bóg nie wiedział, iż to co zapoczątkował jego Syn, po paru wiekach zaledwie przerodzi się w instytucję o scentralizowanej i silnie zhierarchizowanej władzy, instytucję o cechach totalitarnych; katolicyzm pod panowaniem papieży ?... Że ci wszyscy cisi i ostatni, staną się pierwszymi; do władzy, do przywilejów, do bogactw,… Że prześladowani i gnębieni staną się prześladowcami, ofiary - katami, a uciskani zechcą panować nad całym światem ?! Czyżby Bóg nie wiedział, iż z powodu Jego Syna na ziemi zginą miliony niewinnych ludzi, torturowanych, palonych żywcem i mordowanych na wszelkie sposoby ?! /choć może to tylko nam się wydaje takie istotne/ Czy Bogu chodziło o to, aby zaistniała instytucja papiestwa; centrum pychy, obłudy i walki o władzę nad całym światem ? Czy chodziło mu o to, aby były krucjaty, Św. Inkwizycja, palenie ludzi na stosach, pogromy religijne, rzezie innowierców, religijny terror i prześladowania odmiennie myślących i wierzących, oraz narzucanie wiary siłą ?!… Trudno w to uwierzyć... Czy nie można by tego wszystkiego uniknąć, gdyby dowód prawdy chodził osobiście po ziemi, głosząc dobrą nowinę ? Dowód, którego nie można by odrzucić, ani zniszczyć, ponieważ powracałby zawsze na trzeci dzień, aby świadczyć przeciwko tym, którzy wątpili, albo w swej pysze nie chcieli przejrzeć na oczy. Jako ciągle żywy wyrzut sumienia, dla niewierzących i potwierdzenie słuszności wiary dla prawowiernych. Po cóż wtedy byłoby przekonywanie siłą niedowiarków ?! Po cóż byłoby stosować środki bogate, prawa religijne — objawione ponoć – obwarowywać doczesnymi karami wymierzanymi przez władzę świecką ? Czyż on jeden — ciągle żywy, pomimo ludzkich starań, aby go usunąć z tego świata — nie starczyłby za wszystek przymus do wiary, jaki stosowali kapłani katoliccy /i nie tylko/, wzmocnieni ramieniem świeckiej władzy ? Zaprawdę, chyba nigdy nie uda mi się właściwie zrozumieć tych
religijnych prawd… I jeszcze związane z tym dwa pytania: Przyznaję, iż jakby na ten problem nie patrzeć — od strony Boga czy
od strony człowieka – nie potrafię go zrozumieć, nie popadając w konflikt z własnym umysłem,
kierującym się logiką przede wszystkim /o sumieniu nie wspomnę nawet/.
Jeszcze mniej jest ten dogmat zrozumiały, jeśli się odrzuci całą tę otoczkę
kulturowo-folklorystyczną, która tylko przysłania nam prawdziwy sens bożego
zamysłu względem człowieka. Wyłoni się wtedy ze Słowa Bożego, taki oto
obraz /możliwie w jak największym skrócie/: Następnie Bóg organizuje spektakularny potop, w którym topi wszelkie życie na ziemi, oszczędzając tylko tych, którzy pozostali w arce. Po potopie zawiera przymierze z pozostałymi przy życiu ludźmi, konstatując przy okazji, iż ten potop i tak niczego nie załatwił, bo „natura ludzka jest zła od młodości", a poza tym istnieje przecież gatunkowa dziedziczność cech. Natura ludzi ocalałych z potopu jak była, tak jest nadal skażona grzechem pierworodnym, a mimo to zostają oni protoplastami „odrodzonej" ludzkości. Potem z ich potomkami Bóg zawiera następne przymierze,… potem następne,… a ponieważ są oni jego ludem wybranym, karze ich surowo za każdy przejaw niesubordynacji. Potem jest mnóstwo trupów i morze przelanej krwi, bo Bóg uparł się, iż jego naród wybrany nie spocznie, póki nie położy trupem wszystkich swoich wrogów bliższych i dalszych, teraz i w przyszłości. I tak na, ciągłym straszeniu, rzucaniu i przekleństw i karaniu swego ludu, jak i na poddawaniu moralnie dwuznacznym próbom niektórych jego członków, a także na nieustannych rzeziach i wojnach — schodzą Bogu setki lat, potem tysiące... Aż pewnego razu Bóg postanawia przebaczyć ludziom grzechy, ale tylko pod warunkiem, że jego własny ukochany Syn, całkowicie niewinny zostanie przez tychże ludzi zamęczony na śmierć na krzyżu. Aby zasłużyć na boża łaskę, ludzie muszą tylko jeszcze uwierzyć, iż ten jego ukrzyżowany Syn, był naprawdę jego Synem i że tylko ta okrutna ofiara mogła do tego stopnia zadowolić Boga /usatysfakcjonować/, iż zgodził się on wspaniałomyślnie przebaczyć ludziom wszystkie grzechy i zbawić tych, którzy w to uwierzą”. Tak to wygląda w dość znacznym skrócie. A gdyby tak jeszcze
spróbować skrócić powyższą historię, odrzucając mniej istotne szczegóły ?: Czy można to jeszcze skrócić dla jasności obrazu?: I teraz, po uwzględnieniu dogmatu o Trójcy Św.
/pkt.2 "z Ojca jest i był zawsze Syn"/ podsumowanie powyższego:< A człowiek ? Człowiek jaki jest każdy widzi... Tak właśnie wygląda sens planu Opatrznościowego względem człowieka, jeśli odrzuci się wszystkie niepotrzebne ozdobniki. Czy to jest ten właściwy sens bożego planu
Opatrznościowego względem człowieka ? Przyznam, że nic z tego nie rozumiem
/muszę być chyba nieźle ograniczony !/: jaki w końcu jest ten nasz Bóg ?
Czy takim jakim go widzieli Ojcowie Kościoła i najwięksi myśliciele chrześcijaństwa
o nieskończonych i niczym nie ograniczonych możliwościach ? Absolut, mający
te wszystkie atrybuty, które wyszczególniłem na początku ? Czy jest on taki,
jakim opisuje go St. Testament ?: Niemożliwe ! Jeśli Bóg istnieje i jeśli jest On stwórcą niewyobrażalnie
wręcz wielkiego Wszechświata /a tak się przyjmuje/, musi to być Bóg Absolut o naprawdę
nieskończonych i niczym nie ograniczonych możliwościach. Inny po
prostu w tym kontekście nie jest wiarygodny. Więc to jego będę się trzymał w swoich rozważaniach, z uporem Leibniza, bo i tak zresztą w boga ułomnego
nie potrafiłbym uwierzyć. W kontekście powyższego jak mam rozumieć ten boży
plan Opatrznościowy względem człowieka ?: A tymczasem co Bóg robi ? Obraża się i nakazuje ludziom rozmnażać się z naturą skażoną grzesznymi skłonnościami, wiedząc doskonale jakie będą tego skutki. Co robi potem ? Potop — to jest pierwsza próba naprawienia skutków swej decyzji, aby człowiek rozmnażał się z grzeszną naturą. Jak wiadomo nic to nie dało /prócz chwilowego zmniejszenia populacji ludzi i zwierząt/, bo „odrodzona" ludzkość także dziedziczyła grzeszną naturę po swych przodkach. Więc po dłuższym czasie /gdy na ziemi żyją już setki milionów ludzi z grzeszną naturą/, Bóg odgrywa przed ludźmi dramatyczne ofiarowanie pomocy w wybawieniu człowieka z przekleństwa grzechu pierworodnego. Co takiego robi ? Wzorem pogańskich przodków człowieka, składa ofiarę ze swego Syna /więc z siebie/ przed samym sobą by przebłagać siebie /albo przekupić, czy też odkupić/, za swe nieudane dzieło — człowieka. Pomijając absurdalność tego pomysłu — jeśli się weźmie pod uwagę, kto komu i w jakim celu składał tę ofiarę — należałoby może zastanowić się w tym miejscu dlaczego Bogu tak bardzo podobało się zamordowanie /i to w taki okrutny i bestialski sposób/ jego własnego Syna przez ludzi, że za to właśnie przebaczył im wszystkie grzechy i winy, jednocześnie skazując na potępienie tych wszystkich, którzy nie chcieli uwierzyć, iż tylko ta ofiara mogła zadowolić go i ułaskawić jej oprawców. Reasumując powyższe: napisałem, że Bóg odegrał przed człowiekiem tę swoją pomoc, ponieważ przy jego możliwościach można było z powodzeniem nie dopuścić do zaistnienia grzechu pierworodnego człowieka. A jeśli już z jakichś powodów było to niemożliwe /co jest wręcz absurdalnym przypuszczeniem/, na pewno można było nie dopuścić do rozprzestrzeniania się jego skutków: stwarzając po prostu drugą parę ludzi doskonałych, a tę pierwszą czyniąc niepłodną. Uważam, iż Bóg odegrał tę pomoc również dlatego, że ta ofiara złożona przez Boga samemu sobie, niczego nie zmieniła w relacji stworzenia do swego stwórcy: człowiek, jak był grzeszny i upadły tak jest nadal, a zło jak istniało w dziele bożym, tak istnieje nadal. Powiecie, że przecież wierzący człowiek — w wyniku tej ofiary — został zbawiony. Tyle, że nie tu i teraz za swego ziemskiego żywota, ale gdzieś w nieokreślonej przyszłości… i po śmierci (czego i tak w żaden sposób nie można udowodnić). Myślę, że mam prawo w to nie wierzyć, bo skoro Bóg dopuścił do zaistnienia zła na świecie /a właściwie to nawet nie dopuścił — ale stworzył je, dokładnie tak !/, mając nieskończone i niczym nie ograniczone możliwości, to dlaczego mam wierzyć, iż przy tych samych możliwościach naprawi ten stan rzeczy w jakimś innym bliżej nieokreślonym świecie /tzw. Królestwie Bożym/, w bliżej nieokreślonej przyszłości ? Co przemawia za tym, abym miał w to uwierzyć ? Mój własny interes ? Korzyść z wiary ? To za mało dla mnie ! Jedyne co by mi pomogło uwierzyć to jasny i czytelny sens bożego zamysłu /tego planu Opatrznościowego/ względem człowieka, w kontekście bożych atrybutów /dla przykładu: I List do Koryntian: „Głosimy tajemnicę mądrości bożej, mądrość ukrytą, tę, którą Bóg przed wiekami przeznaczył ku chwale naszej, tę, której nie pojął żaden z władców tego świata; gdyby ją bowiem pojęli nie ukrzyżowaliby Pana chwały”, oraz dla porównania I List Św. Jana Apostoła: -„On sam nas umiłował i posłał Syna swojego jako ofiarę przebłagalną za nasze grzechy”. Więc jak to właściwie jest z tym ukrzyżowaniem Jezusa ? Nastąpiło ono wbrew woli bożej – a więc było ono ewidentnym złem wyrządzonym Synowi Bożemu /a zatem i Bogu/ przez ludzi – czy wynikało ono z bożego zamysłu; więc bożego planu Opatrznościowego względem ludzi ?/ Jednym słowem: możliwości Boga muszą iść w parze z Jego działaniami; nie może być tak, aby Bóg o absolutnych i niczym nie ograniczonych możliwościach, działał tak /zachowywał się/ jakby miał je mocno ograniczone, bo wtedy coś tu jest fałszem: albo nieprawdziwe są jego atrybuty /cechy/, albo nieprawdziwe są jego intencje /jego zamysł/ względem swego stworzenia, albo nieprawdziwe są przyczyny, z powodu których to jego dzieło /a już najbardziej człowiek/ jest tak bardzo niedoskonałe /marność nad marnościami, jak to w swoim słowie Bóg określa/. Tak po prostu to rozumiem swym ograniczonym umysłem. W czym się mylę i jakie popełniam błędy w tym rozumowaniu? Przypisy: [ 1 ] Syndrom proroka z sąsiedztwa | |
Oryginał.. (http://www.racjonalista.pl/kk.php/s,295) (Ostatnia zmiana: 06-09-2003) |