Staje mi czasem przed oczyma ta prosta, odwieczna, a jednak nieprawdopodobna prawda: Oto człowiek, który „ziemię przemierzył i głębokie morze," człowiek wiedzący "jako wstają i zachodzą zorze," człowiek, który wynalazł radiotelefonję, samoloty bez silnika i znakomite konserwy ananasowe, kuchnie gazowe, skarpetki jedwabne, sowiety, narty, podatek majątkowy, maszynę do szycia i dancingi, ten oto człowiek, król świata, wobec problemu kobiety staje zawsze taki sam mądry, jak był za czasów jaskiniowych, kiedy stara włochata wiedźma, okryta skórą ichtjosaura (z którym przedtem zdradzała małżonka), pozamiatała nagle gałęzią jaskinię i urządziła pierwszy na świecie "żur fix". Tyle tysięcy lat i nie dal rady! Tyle tysięcy lat, a one ciągle swoje! Wodzą za nos świat, historję i nas! I czy Ekklesjasta, czy Marceli Proust, mędrzec z Mahabharaty, czy Anatol France, wszyscy stoją jednako bezradni. Medycyna dzisiejsza umie wstawić człowiekowi sztuczny żołądek i namiastkę serca, w Szwajcarji nauczono się wyrabiać ementalera bez dziurek i skórek, w ślicznych kolistych pudelkach, wogóle ludzkość umiała sobie cudownie urządzić życie. Nauka doskonale radzi człowiekowi, jak ma żyć z tem wszystkiem, z tem sztucznem sercem, żołądkiem, z tym ementalerem, więc czemuż u djabła nie potrafi go nauczyć, jak sobie dawać radę z kobietę?. . . Djabelnie głupia, upokarzająca zagadka. Dusza kobiety pozostaje ciągle czemś tak nieznanem, jak Azja środkowa nieznaną jest profesorowi Ossendowskiemu, jak tabliczka mnożenia nieznaną jest pewnemu społeczeństwu. Przyslowie włoskie powiada, że jedna i ta sama kobieta ma w sobie siedem dusz i jeszcze jakąś ósmą duszyczkę w dodatku. Le donne g'ha seti anime e un animin. Nie wiem, czy akuratnie tyle, ale ci Włosi, to jak widać, mądrzy ludzie. Myślałem długo nad prawdziwością tego przysłowia. I wymyśliłem, że z owej siedmiorakiej rozmaitości duszy kobiecej płynie chyba zmienna rozmaitość w humorze mężczyzny. Poznawszy pierwszą duszę w kobiecie, młody człowiek raduje się, dowiedziawszy się o istnieniu jeszcze jednej, drugiej duszy w tej samej kobiecie, zadziwia się, trzecia zaczyna go niepokoić, przy piątej macha zniecierpliwiony ręką, wołając: a niechże cię wszyscy djabli, odkrywszy szóstą siwieje, po znalezieniu siódmej wiozą go szybko do Tworek albo na Kulparków, zależnie od przynależności dzielnicowej. A cóż w takim razie się stanie z ową ósmą, ową „duszyczką" z włoskiego przysłowia, tajemniczą, jak obraz zasłonięty w Sais? Kiedyż zdoła młody człowiek dotrzeć do jej poznania, skoro w „międzyczasie" zwarjował. I co go jeszcze spotkać może z chwilą, kiedy ją ogarnie i zrozumie? Strach pisać o tej skórze, jak mówi Klonowicz. Niewiadomo co go spotkać może, bo nie słyszano dotąd o takim śmiałku, któryby dotarł do wrót ósmej tajemnicy i otworzył je naściężaj. Jest to zagadnienie jak gdyby z dziedziny czwartego wymiaru. Nawet trudniejsze. Bo przy pomocy trzech wymiarów można sobie wyobrazić istnienie czwartego, ale z jednej duszy kobiecej sądzić o ośmiu?! Mózg pęka. Eheu! Ileż ucierpieli najwspanialsi ludzie na świecie pod obuchem kobiecej niekonsekwencji! Przez wieki, przez wieki! Proh pudor! Jakąż błahą piłką w drapieżnych szponach kobiecego kaprysu byli cudowni arcymistrza, boscy mocarze ducha! A ta Troja, a ten nos Kleopatry, a te koroneczki pani Pompadour. I Chopin i Słowacki i Kleiner (tom III-ci). Człowieku, biedny człowieku, jakież to wszystko bolesne, jakie zawstydzające dla całej twojej kultury. „Jej piękność jako fala, jej oczy ruchliwe, jako rybki pluskające, jej warkocze jako węże wodne, ona cała zaś jest jako potok, w którym toną mędrcy." Tak prawi o niewieście indyjski filozof. Mnie wydaje się inaczej. Kobieta jest jak rzeka. Uregulowana, obwałowana, wzbogaca cywilizację, służy ludzkości, pędzi młyny i turbiny, szumi cicho, nosząc na ślicznie falujących ramionach jachty, motorowe łodzie lub spróchniałe kutery ze staremi żaglami. Nieuregulowana huczy i przewala się, rwie i gryzie brzegi, sprowadzając nieszczęście powodzi. Nie byłoby tego wszystkiego, gdyby problem kobiecy był uregulowany, gdyby istniała rozsądna, profilaktywna nauka, zwana — dajmy na to — kobietologją. Nauka ścisła, zajmująca się ku wygodzie ludzkości dokładnem obliczaniem tego wszystkiego, co jest w kobiecie nieobliczalne, przewidująca rzeczy nieprzewidziane, odmierzająca niewymierne w duszyczce niewieściej, w jej logice i arytmetyce, słowem nauka, któraby odkryła bakcyl kobiecego kaprysu i ujęta w jakieś prawa i definicje to wszystko, co jest w kobiecie nielogiczne, co grozi naszemu spokojowi rano i wieczór, co nastaje na pogodę i równowagę duchową nas wszystkich, bez względu na to, czy jesteśmy genjuszami, czy matołami, czy zwykłymi sobie ludźmi. I — bez czego istnieć nie możemy. Ileżby np. dał za to pan dyrektor, gdyby miał w piwnicy u siebie, w sekrecie, za ciężkie pieniądze kupiony seismograf, ostrzegający go niezawodnie, kiedy muchy wlezą w nosek pani dyrektorowej. Powinny istnieć jakieś specjalne termo- czy kobieto-metry, jakieś tablice procentowe i kalkulacje asekuracyjne, czy co u licha. Bo pocóż ma po raz drugi cierpieć na świecie Dante i Chopin i Fragonard? Śliczna pani, ujęta w jakieś stałe i dostępne każdemu śmiertelnikowi normy, mogłaby się stać najrozkoszniejszym darem niebios i miłą ozdoba tego padołu płaczu. Ale z tego ani śladu. Kobietologja nie istnieje wcale. Niema ustalonych metod badania, ani chętnych adeptów. Taki zaczyna ją z zapałem studjować, gdy się zakocha, a kończy szybko i trzaska drzwiami, gdy się ożeni. I dlatego to człowiek dzięki tej twojej, mojej, naszej i waszej królowej ciągle jeszcze nie jest — królem stworzenia: Ze wszech stron czyhają nań niespodzianki. Należy wierzyć mocno, że wiedza ludzka posiądzie kiedyś tajemnicę duszy kobiecej tak, jak posiądzie tajemnicę Marsa. Nie sądzę jednak, żeby ta zdobycz miała się koniecznie przyczynić do uszczęśliwienia ludzkości. Osobiście wolę rzekę dziko huczącą, chociaż czyni szkody i wylewy, niźli taką grzeczną, wybetonowaną. „Jeden uśmiech kobiety przenoszę nad wszystkie sztuki piękne" powiedział Maupassant. I ja także. Lecz przecież dobrzeby było, gdyby istniała już dzisiaj kobietologja. — Właśnie dzisiaj! Tłumaczyłaby nam bowiem, co to się teraz stało i może przepisała lekarstwa. W duszy kobiecej zaszły obecnie doniosłe zmiany. Wiadomo, że kobieta korzysta zawsze z zamięszania. Nietylko w małżeństwie, także wogóle w historji. Korzysta z każdego przewrotu dziejowego, aby umocnić swe stanowisko, rozszerzyć stan posiadania, by „cicho na paluszkach" realizować swoje, ukryte, władcze cele. Tak było po upadku państwa zachodnio-rzymskiego, i po rewolucji francuskiej i po wojnach napoleońskich. Zawsze wtedy rola kobiety zwiększała się i rozszerzały się jej ambicje. Stawała dęba poprostu! Tak stało się i po wojnie obecnej. Kobieta skorzystała z przewrotu i powiedziała sobie razem z Tyrteuszem Bolszewji, Włodzimierzem Majakowskim: Dosyć już żyliśmy w glorji (Naturalnie, że są to sprawy nieuchwytne dla niej samej i podświadome. Więc gdy Szan. Pan spyta się swojej Szan. Pani, czy to prawda, ona bez zająknienia odpowie, że ani jej się śni.) Kobieta lubi sytuacje nadzwyczajne, płynne i nieustalone. Wtedy buja jak ptaszek, śmiga jak rybka i żeruje z rozkoszą. Wśród form stałych, w więzach rutyny życia zanika, chowa się i niby to więdnie. więc wszystko, co w kobiecie więdło przez całych sto lat 19-tego wieku, to teraz na gwałt kwitnie. Na gwałt. Jakieś w niej zaszły ważne zmiany. Jakie? Nie wiem, bo nie jestem kobietą. Ale i ona sama nie wie, bo nie była nigdy w skórze niewiasty przedwojennej. Spróbujmy zobaczyć w każdym razie. O małżeństwie z ciekawościHistorja rodzaju ludzkiego uczy nas, że współżycie mężczyzny z kobietę, zwane zazwyczaj małżeństwem, przybierało w różnych czasach różne formy. Były tedy małżeństwa pierwotne, przez wymianę, przez kupno, były później małżeństwa z doboru, z konwenansu, z interesu, były nareszcie, coprawda najczęściej w powieściach, małżeństwa z miłości. W dawnej Polsce jedenaście tysięcy nieszczęsnych dziewic opłakiwało gorzko twardą konieczność małżeństwa z przymusu, mariage forcé. W naszych czasach wojna przyniosła jeszcze jedną, zgoła nową odmianę: małżeństwo wojenne. Kiedy na kwaterze frontowej zimno było panu porucznikowi, kazał szybko i bez namysłu zrąbać, w braku innego opału, mahoniowe biurko, albo złoconą ramę Louis seize i tem palił w piecu. Nie martwił się. Bo kto wie, co będzie jutro z nim, z całym światem i z nami. Grunt, aby dziś było ciepło! Potem pojechał na urlop i wedle tej samej prostej metody ożenił się. Szybko i bez namysłu. W braku innego opału. „Taki los wypadł nam, dzisiaj tu a jutro tam." W atmosferze walącego się starego porządku, wobec tych wszystkich pytajników, pod jakiemi znalazło się całe istnienie ludzkie, można było ostatecznie i jedno i drugie, metodę palenia w piecu i metodę małżeństwa jakoś od biedy usprawiedliwić. Dziś nikt już nie rąbie biurek mahoniowych, boby go za to wsadzono do kryminału, natomiast jako miła pamiątka po epoce burzy dziejowej pozostały nam wojenne małżeństwa. Zawierają się ciągle dalej, szybko i bez namysłu, choć wojna dawno minęła. Są wygodne, łatwe i przyjemne. A ponieważ straciły swą drażniącą emocję frontową: wróci, nie wróci? przyjedzie, nie przyjedzie? — przeto uzupełniono je i urozmaicono. Romantyczny marjaż wojenny przybrał nową formę i zowie się dziś — małżeństwem z ciekawości. Małżeństwo jest to związek wieczysty, ależ naturalnie! Dwie dusze rozkochane tworzą po śmierci jednego ślicznego anioła. Rozumie się, i owszem. Czasami jednak zdarza się, że zły los wykopie czarną przepaść między „tymi dwojgiem," że na drodze wspólnej doli stanie im jakaś nieodparta, żywiołowa, silniejsza od człowieka konieczność. Naprzykład: Młoda dwumiesięczna mężateczka idzie ulicą, promieniejcą szczęściem Zosi z 13 księgi "Pana Tadeusza", na pierwszym rogu ulicy spotyka pierwszego z brzegu bubka, bubek robi do niej „oko" i — fajt! już niema małżeństwa. „Taki los wypadł nam, dzisiaj tu a jutro tam." Zosieńka z 13-tej księgi „Pana Tadeusza" wzięła i uciekła. Z bubkiem? Phi, koncept z kalendarza. Uciekła bliżej — do bubka. — Chryste Panie! ptaszyno, a więc już koniec twojego małżeństwa? — Koooniec? Toż dopiero początek. Teraz albowiem zacznie się uganianie z wywieszonym językiem. Od prałata do adwokata, od baptystów do metodystów, od marjawitów do karaitów, od spirytystów do sadystów. Poco? djabli dojdą. Wcale bez powodu, bez żadnego rozumnego powodu, ot z prostej, wyostrzonej na kinie, foxtrocie i alraunie — ciekawości. Małżeństwo z ciekawości jest jak wesoły film, o krótkim metrażu. Musi obfitować w liczne, szybko po sobie biegnące „szlagiery." A jeśli nie? no to pójdziemy do innego kina. I niewiadomo, czego bardziej brak w tem wszystkiem: moralności czy — rozumu? I nie można tu czynić z niczem porównań. Okrzyczana i zbankrutowana przed wojną teorja "wolnej miłości," opierała się bądź co bądź na podłożu uczucia, na głębokich przesłankach etycznych. Przybyszewski biedził się w swych dramatach nad warunkami., pod jakiemi może porzucić męża kobieta, kochająca drugiego mężczyznę. Zapolska? Zapolską można śmiało drukować pod pseudonimem Klementyny Hoffmanowej, śmiało można dziś, w epoce, w której młodziutkie stworzenie słucha starych historyj o trójkącie małżeńskim z takim wzgardliwym uśmiechem, jak dawniej słuchało bajek o bocianie. Małżeństwo nigdy za najlepszych swych czasów nie przestawało być instytucją ułomną, zawsze świadczyło o defekcie urządzeń ludzkich i ziemskach. „. . . Tak, tak. Małżeństwo jest jako czereśnie, najpierw je wróble oskubią złodzieje, a potem człowiek zjada nadgryzione" — powiedział pewien stary kawaler nazwiskiem Juljusz Słowacki. I dawniej ludzie bywali także młodzi, głupi i lekkomyślni. Moja pani! Boleli i cierpieli nad niedoskonałością małżeństwa, grzeszyli przeciw świętym jego ustawom. Różne rzeczy działy się z małżeństwem w ciągu wieków. Już przed wiekami ten sam mędrzec indyjski, który przyrównał niewiastę do potoku, uważał szczęśliwe małżeństwo za fenomen zgoła wyjątkowy, zaś żonę posłuszną wielbił i obiecywał jej „najwyższe niebo nawet wówczas, jeżeli nie oddawała czci bogom ani kapłanom." Różne rzeczy działy się z małżeństwem w ciągu wieków. Pod wozem bywało i na wozie, to w większym, to w mniejszym szacunku, to w większem, to w mniejszem lekceważeniu. Natomiast dzisiaj wystawiono czcigodną figurę na kpiny i pośmiewisko, wyłamano jej żebra, wykręcono stawy, umazano gębę — błotem. Tuptuś i MrówciaTuptuś postanowił się ożenić. Tuptuś jest to człowiek zupełny i człowiek mądry, więc problem ten nie nastręcza mu poważniejszych trudności. Nastręczał je może potulnym niedorajdom z przedhistorycznych czasów, on zaś jest od nich i mędrszy i bystrzejszy i odważniejszy. Tuptusia nie lekceważmy. Bywali dawniej ludzie „ex libro docti". Tuptuś jest „doctus ex bello". Przemierzył w siedmiomilowych butach świat, nauczycielką była mu błyskawica, egzaminatorem przy rygorozum PAC (pułk artylerji ciężkiej, przyp. zecera). Walące się przed jego oczyma graty, światy i dogmaty, atmosfera umożliwionych niemożliwości, aureola cudów, przychwyconych na gorącym uczynku, wszystko to przebiło mu — być może — w mózgu taką serję komórek, które w człowieku starym drzemały nieczynnie. Gdy zaś parolem dawnych pokoleń był smutek, ujęty w znanem haśle Maeterlincka, Tuptuś mówi sobie: "Oh! la sottise de tout cela" i tęgo pokpiwa z bibljotek, w których lęgły się cale gromady szczurów przedwojennych. Mój Boże! Czy chodzi zresztą o pożeranie książek? Reymont nauczył nas przecież, że zawiadowca stacji może pod czerwoną czapeczką nosić nagrodę Nobla. Conrad-Korzeniowski chodził do szkoły pod trzecim pokładem statku na Oceanie Spokojnym, Aleksander Fredro kończył uniwersytet nad Berezyną. Z tem wszystkiem i mimo to wszystko, młody ten człowiek jest znakomitym znawcą duszy kobiecej. Czytał Brantome’a i Tarzana, studjowal Ewersa, Einsteina, Eysmonda. Na myślenie o kobiecie i na osobistą obserwację nie miał coprawda i czasu. Miał go ledwie na samą miłość, na „czystą formę" miłości. 20 kopiejek poczti pour lamour, jak powiada rosyjska anegdota. Wypadki biegły przecież szybko. Tu wojna, tam Polska, tam znowu wojna, tu pielęgniarka, tu stenotypistka. "Dużo, bylejak i prędko," jak mówi psalmista. A teraz ożenił się z Mrówcią. Mrówcia jest mędrszą od Tuptusia. On był ex bello, ona jest docta ex kino. Przedwojenna ciocia Gucia mierzyła z dumą swą inteligencję na przeczytane tomy, Mrówcia liczy ją na kilometry, wyświetlone kilometry żelatyny. Wiadoma zaś rzecz: Edison uczy prędzej, przyjemniej, łatwiej i dokładniej od starego nudziarza Gutenberga. Na małżeństwo i na Tuptusia patrzy trzeźwo, jasno, spokojnie. Z życzliwym uśmiechem, nawet bez pogardy. Jest mądrą za wszystkich, za mamusię, za tatusia i za mężusia. Orjentuje się doskonale w możliwościach rozwodowych i zna wszystkie ewentualności prawa małżeńskiego we wszystkich trzech zaborach. [Do roku 1932 na ziemiach polskich obowiązywały trzy różne systemy prawne trzech dawnych zaborców — przyp. M.A.] I teraz pobrali się. Tuptuś z Mrówcią. Co z tego wyniknie? Oto oblubieniec, oblubieniec — że tak powiem — głupi, od wszystkich przedwojennych mężów, z nieswojej winy, z niezawinionej konieczności głupszy. Oto oblubienica od przedwojennych połowic mędrsza. Nastąpiło fatalne przesunięcie sił na niekorzyść mężczyzny. Mężczyzna (model 1924-5) dał się zdetronizować. Otóż to. Są właśnie na dancingu państwo Tuptusiowie. Mróweczka roziskrzona, wypocona, w tualecie, która w całości nie starczyłaby na pokrycie małej parasolki, kemoltroci się z jakimś sapiącym, aż zielonym z radosnego używania grubasem. Tuptuś podpiera buazerję u wejścia i patrzy tępo i leniwie przed siebie, to na sufit, to na owo dziwne, ludzkie tarło. Obserwuję Tuptusia i nie umiem wyczytać z jego apatycznej twarzuchny, czy jest on tak dalece naiwny, czy tak bezbrzeżnie obojętny?... Czy do swojego młodego małżeństwa odnosi się tak, jak małpolud z wyspy Teneryfy do świeżo ujrzanego fortepianu? Małpoludowi fortepian podoba się bardzo, owszem. Nie wie tylko, do czego to służy. Raz widzi mi się, że Tuptusiek nie wie, o co chodzi, potem znowu myślę, że go to nic nie obchodzi. I cięgle nie wiem: czy ubolewać nad naiwnością młodego człowieka, czy martwić się jego indyferentyzmem? Kiedy tak patrzę na tańczącą żonę i podpierającego ścianę męża, kiedy ich potem obserwuję w życiu, dochodzę do wniosku, że małżeństwo to jest znakomicie dobrane: Mróweczka posiada w tym samym stopniu maximum lekceważenia dla małżeństwa, w jakim Tuptusiek ma minimum przygotowania do tej roli. Gdyby on tam pod ścianę nie był taki senny i bezmyślny, spróbowałbym z nim pomówić. I mówiłbym tak: Tuptusiu! Nie jesteś właściwym człowiekiem na właściwem miejscu. Myślisz o małżeństwie źle. Lekko, płocho, wyniośle. Jesteś tępym, zadowolonym z siebie, nieuświadomionym, niezorjentowanym samczykiem. Jesteś śmieszniejszym od wszystkich wołów z baraniemi rogami w farsach, od wszystkich zawodowych mężów, wykpiwanych na wszystkie boki przez wszystkie literatury świata. Czy ci nie wstyd? Mróweczka, wiesz już o tem, jest teraz chytrzejsza od każdej swojej, z przestrzeni stu lat, poprzedniczki. Mróweczka jest kwiatkiem, takim ślicznym, wątłym i odurzającym. Wymaga opieki, starania, pielęgnacji. Tuptusiu! Czy zdajesz sobie sprawę z tego, że jesteś dla niej niczem? Czy nie przyszło ci kiedy na myśl, że wypadałoby czasem pomyśleć co nieco o żonie! Mróweczka jest rozczarowana i nieufna. Ty jeden, tylko ty możesz w niej wzbudzić ufność i wskrzesić zamarłe uszanowanie dla stanu małżeńskiego. Ty ją masz oduczyć, oddemoralizować, ty masz być jej wychowawcą. Musisz być mądry, przemyślniejszy od nas, przedwojennych cymbałów, bo jesteś, tak los zdarzył i wojna, w gorszej od nas skórze. Mróweczka każdą myśl swoją i twoją „na troje przekąsi" jak to już dawno jakiś Rej powiedział. A ty djabła pierwej zjesz, nim ją zgryziesz. Małżeństwo to jest sztuka i kunszt. Biada partaczom! Zaśpiewam Ci stara piosnkę, której nie znasz z pewnością: Kiedy pan Adam raz znużony, Przez to samo, że chuchniesz na termometr, o młody symplisto, jeszcze nie będzie ciepło w pokoju! Czy pomyślałeś nad tem wszystkiem? Jeśli nie, to daruj, ale jesteś smyk i bęcwały I — winowajca! Obrażony Tuptuś może mnie na to pobić moją własną bronią: — A . . . a . . . przecież kobieta ma siedem dusz i duszyczkę. Więc cóż można zrobić? Co można? Dziecino, dużo można. W odpowiedzi na siedem dusz kobiety, powinien jej mężczyzna ukazać czterdzieści twarzy, nie mniej nie więcej tylko: czterdzieści twarzy. To nie jest wcale frazes. Powinien umieć ją zająć, zawsze inaczej interesować, doskonale olśnić, mądrze okłamać (mądrze!) i jakkolwiekbądź zaciekawić, bo przecież wyszła zamąż — z ciekawości. Małżeństwo to jest sztuka i kunszt. Biada partaczom. Niech jej się zdaje, że jesteś wytworny, jak książę Walji, dowcipny jak Chaplin, bezwzględny jak Grabski, barczysty jak Breitbart, że jesteś jej ośrodkiem, cukierkiem, gwiazdką, królem, rodzynkiem, początkiem i końcem świata. Musi się jej zdawać, bo inaczej nici. A gdzie nie możesz przeskoczyć, tam podleź. Ongiś, za dawnych piastowskich czasów ujmowano dekalog, dla łatwiejszego spamiętania, w dwuwiersze. Szóste przykazanie brzmiało tak: „Nie czyń grzechu nieczystego, krom urzędu małżeńskiego." Tuptusiu, słodki urzędniku od 6-go przykazania, popraw się z Nowym Rokiem i urzęduj lepiej, dziecko drogie! Bo za swą opieszałą pracę w winnicy małżeńskiej odbierzesz bolesną nagrodę. Ona się spłoszy i ucieknie. Rozumiem, uśmiecha ci się rozmaitość i rozwód. W tej mierze jednak, podobnie jak w wielu innych sprawach życiowych, trzymaj się doskonałej maksymy, uwidocznionej na pudełkach pewnej, podłej zresztą cykorji. Brzmi ona tak: „Pamiętaj Szanowna Pani Gospodyni, że jedynie jakość, a nie ilość może i powinna być miarodajną." (...) StudentkiByło to bardzo dawno, przed jakiemiś 25-ciu laty co najmniej. Biegliśmy, smarkaci uczniacy, pod starą, już wtedy walącą się wszechnicę lwowską i pokazywaliśmy sobie palcami. Popatrz, popatrz! Placem Akademickim szła ostro pierwsza lwowska studentka. Wyglądała paradnie. Stary Fredro chciał wstać z pomnika i ryknąć śmiechem. Na małym, odpowiednio świecącym i perkatym nosku kołysały się sążniste binokle, z pod smętnej, Boże zmiłuj się, kapeluszyny padały wzgardliwe błyskawice na otaczającą gawiedź. Tej pierwszej studentki nie mógł niestety Kornel Makuszyński uwiecznić na wesoło w „Żywocie Pani", bo nosił jeszcze mundurek gimnazjalny i martwił się dwójami z matematyki. Potem czasy zaczęły się zmieniać, a z niemi zmieniały się studentki. — Szybko i na awantaż. U pokoleń uniwersyteckich z lat mniej więcej 1902-1914 zostało po koleżankach wspomnienie miłe i szanowne. Wnosiły z sobą jakiś rumiany polot w życie akademickie, promieniowały zapałem w pracy heurystycznej. Pilne, czasem wprost świetne pracowniczki w seminarjach i instytutach, niebezpieczne rywalki przy kollokwjach, były nasze koleżanki elementem użytecznym i przydatnym. Jakoś raźniej dosłuchiwało się do końca nudniejszych wykładów, a już najskwapliwiej korzystało się z świetnych, czyściutko przepisanych notatek. Pycha! Z uroczystą powagą zabierały głos „ze względów zasadniczych," "w sprawie formalnej" na wszystkich wiecach akademickich. Z reguły dobrze wychowane, traktowane były przez słuchaczów z uszanowaniem, z jakąś (dziś widzę, jak bardzo staroświecką) rewerencją. A potem wniosły w swoje życie zawodowe czy rodzinne dużo rzetelnej wiedzy. Były — uśmiechem uniwersytetu. Fredro patrzył na nie z cokołu, owszem, owszem, bez irytacji. Dziś pod pomnikiem twórcy „Gwałtu, co się dzieje" chodzą także studentki. Nieco więcej. Bywa tego co roku z górą, i to z dobrą górą, dwa tysiące. „Chodzą na uniwersytet." Chodzą zaiste, marne to słowo! Całe stada i tabuny podlotków pędzą, lecą, gonią w jakimś szale opętańczym, aż trzeszczą bierzma starej rudery uniwersytetu i co gorsza starej, przedwojennej nauki. Od świtu do ciemnej nocy „pętają się" po wszystkich kątach starego i nowego gmachu. Rano tłoczy się to u wejścia na wykład profesora Twardowskiego, popołudniu słucha z tłumionym piskiem rozumowań o mistyce Słowackiego. Cesie, Krzysie, Julcie, Wandeczki, Maniusie, Danusie, Rachele i Rebekusie. O ile z mniejszości, o tyle w większości. Rozpacz, czarna rozpacz! Widok korytarzów i audytorjów przypomina chwilami do złudzenia kasę kolejową do Brzuchowic w lipcu, śp. ogonek przed sklepem żywnościowym, lub sobotni program w kinematografie. Tłok, zgiełk, prawo pięści i wzajemne życzenia połamania kości. A one dalej idą i idą bez litości. Jakieś to wszystko zabiedzone, nierozwinięte, dziecinne, ponure. Ani się kto do nich życzliwie nie odnosi, ani one do nikogo. Szary, bezbarwny proletarjat. Tamte były uśmiechem uniwersytetu, te są jego — utrapieniem. Fredro machnął ręką i wcale nie patrzy w ich stronę. Mówi się już o ostrej pladze, o zalewie, o inwazji dziewczątek na wszechnicy. Podobno stagnacja finansowa, zastój w bankach, redukcja mundantek i stenotypistek, licho wie, co zresztą, kazała pójść tej rzeszy dziewczątek pod okienko kwestury i stać się studentkami. Najbardziej zagrożony jest wydział filozoficzny. Na prawie, gdzie w roku zeszłym cyfra słuchaczek nie przekraczała 6 proc., i na medycynie, gdzie przyjęto tylko 10 proc., gwarny zalew nie mąci atmosfery pracy naukowej. Najsrożej dotknięty tem człowiek, liczący na swych wykładach z bólem 70 do 80 proc. panienek — arcyznawca Słowackiego profesor Juljusz Kleiner ma malgre tout ciągle jeszcze dobrą minę. Nigdy nikomu nie był krzyw, więc i do swych słuchaczek odnosi się bez żółci. Lecz boję się trochę, czy powtórzyłby i obecnie wszystkie swoje twierdzenia ze swej pięknej z przed dwóch lat rozprawy „O wykształceniu akademickiem kobiet," gdzie czytałem m. i.: "Brak słuchaczek odczułby i profesor i słuchacze jako zubożenie życia akademickiego"... Sądzę, że mówiąc o studentce najnowszego typu (model 1925) można spokojnie zostawić na uboczu kwestję udziału kobiet w studjach wyższych. Ta sprawa rozwiązana na ich korzyść przestała być chyba dawno „disputable". Wiadomo, jak nadzwyczajnie, nieomal w oczach, podnosił się poziom kultury umysłowej w Polsce po dopuszczeniu kobiet do wszechnicy. Wiadomo dalej, że kobieta wnosiła i wnosi często w dziedzinę pracy naukowej, cierpliwość, pedanterję, sumienność, zalety, które, zdaniem fachowców, dopomogły walnie p. Curie-Skłodowskiej do wiekopomnego odkrycia. Kobiety, chcące pracować naukowo, znajdą zawsze dostęp do wszechnicy i będą nadal jej uśmiechem. Lecz wszystko to nie należy do rzeczy, bo wszystko to mało naogół obchodzi słuchaczkę z r. 1925. Jest takich dzisiaj może 300, niechby 400, reszta rzeszy dwutysięcznej nie przyszła na uniwersytet po naukę, w idealnem słowa znaczeniu. Tem mniej, niech ktoś nie myśli, po flirt czy rozrywkę. Przyszła z dwóch innych powodów: Najpierw po szybki kawałek chleba. Wyobrażają sobie dobre dziecinki, że to jest jakaś taka szkoła zawodowa, szkoła znacznie lepsza od rozmaitych „handlówek", w której przy pewnem ryzyku i wysiłku zdobyć można po 4-ech latach patent, fach dostać do ręki. — Aby jak najszybciej, aby jak najłatwiej. A niechby kto powiedział tym poważnie, jak widać, myślącym o życiu istotom, że ta ich walka o chleb jest walką przeciw uniwersytetowi i nauce; wypatrzą wielkie oczy i zgłupieją do reszty. Drugi motyw inwazji panieńskiej na wszechnicę jest gorszy, bo bezmyślny: konwenans. W wyobrażeniu szerokich kół powojennego społeczeństwa uniwersytet uchodzi za przyjemną i użyteczną funkcję życia towarzyskiego. Jest to w każdym razie coś, co wypada, co przystoi kobiecie. I nic łatwiejszego, jak pójść i wpisać się. Z 30-stu abiturjentek pewnej szkoły żeńskiej we Lwowie, cztery tylko nie uczyniły tego: Jedna, bo jest chora, dwie drugie, bo zaręczone, czwarta, bo dotychczas nie mogła się bidusia zdecydować na wybór przedmiotu. Idź-że, ptaszyno, na anatomo-patologję lub na sfragistykę porównawczą. Z pewnością posłucha rady, ale wpierw musi sprawdzić, czy te przedmioty są w modzie. Bo w zeszłym roku były w modzie z tualet: dżempry i perfumy "Paris," a z wykładów: historja i geografja. W tym roku nosi się zamszowe czapeczki, papuzie włóczkowe skarpetki i chodzi się na przyrodę. A może, może zamiłowanie jest motorem tych studjów? Również niesposób go dostrzec. Mania była uważana w gimnazjum w Bohorodczanach za znakomitą "in spe" kandydatkę do literackiej nagrody Nobla i dlatego czem prędzej wpisuje się na — matematykę ścisłą, Lusia na skutek swych fenomenalnych zdolności przyrodniczych szaleje za Mikołajem Rejem, Kazia rozmiłowana w medycynie, bo, bo wujcio jest lekarzem, Danusia wreszcie od czasu, gdy znudziły jej się dancingi, studjuje prawo. A tym czasem biedna nauczycielka fortepianu pani Przepiórkiewiczowa nie ma wcale uczennic. Wszystkie chodzą na muzykologję! Z nich wszystkich tylko jedna Jadzia, moja kuzynka, podoba mi się najlepiej. Ta szczera i dobra dziewczyna nie była nigdy na żadnym wykładzie. Wpisuje się tylko na semestry zimowe, aby w karnawale otrzymywać zniżki akademickie na balach. Jadziu! Ty przynajmniej, ty jedna masz zmiłowanie nad nauką polska! A myślicie, że ten zbłąkany dziewczęcy proletarjat ma słodkie życie na tej wszechnicy. Gdzie tam! I to jest właśnie rzecz smutna. Koledzy prześladują je w sposób niegrzeczny, nierycerski. Panuje wrogi separatyzm płci. Tak, jak w ogonku i przy kasie kolejowej młody człowiek uczy się patrzeć na kobietę z góry, nie ustępować jej miejsca i z tą nauką pójdzie w życie. Już mieliśmy jedno takie pokolenie młodych ludzi, którzy nasiąknęli niegrzecznością w okopach, teraz dorasta drugie, które ćwiczy się w tej sztuce na sali wykładowej. Co robić, jak zaradzić? Chyba trzebaby i jak najrychlej założyć w każdem mieście powiatowem większą ilość „uniwersytetów dla pań" aby ułatwić życie zahukanym wszechnicom polskim. I czekać, aż miłosierny czas i tę modę odmieni. W obliczu tajemnicy jutraDo wielkich rezultatów dochodzi się nieraz w życiu zapomocą małych środków. Tylko trzeba wiedzieć, gdzie i kiedy uderzyć. Tak i ona. Pewnego dnia, o zmroku poszła rączo w odludną i cuchnącą uliczkę, omackiem na ciemne schody, wzięła z sobą głupie 20 złotych. Po godzinie wróciła. Quantum mutata. Szła skwaszona, nieszczęsna, wśród westchnień, a wraca jakby nie ta sama. Już wie wszystko, czego chciała. Wie co ją czeka. wykreśliła ze swego słownika denerwujący wyraz: niespodzianka. Zasłonięta wszem wobec, nieogarniona i niewymierna „tajemnica jutra" — dla niej, dla tej pani, spieszącej rączo w odludne W suggestywnej więzi prognostyku: Czekaj, aż bzy zakwitną, strzeż się kaprawej blondynki, na drodze twego życia stoi brunet w szafirowych pończochach, dzieci masz narazie głupie, ale już wkrótce będę genjalne. Nikogo nigdy w życiu tak nie słucha i słuchać nie będzie, ani doktora, ani księdza, ani męża, ani modniarki. „Co jest, co będzie, co się stanie, coś podeptała nogami" — wywodzi dalej wiedźma i zasiewa w słuchającej ją głowinie komunały, które potem stanowić będę naczelną treść życia tej głowiny. Horoskop powie wszystko, trzeba go tylko dobrze zapamiętać. I mieć go przytomnie w świadomości w każdym terminie życia. Niedawno obserwowałem z głębokiem współczuciem kobietę, która otrzymała nagłą wiadomość o groźnej chorobie męża. Jak przystało na kochajcą żonę, najpierw zmieniła się w posąg bólu, a potem zemdlała. To było piękne. Z uszanowaniem patrzyło całe towarzystwo na wylew uczuć dobrej małżonki, która rzekła potem otrzeźwiawszy: „Ach, Boże, jaka ja jednak jestem głupia! Całkiem zapomniałam o horoskopie. Przecież on umrze dopiero za dwa lata!" I jęła przepraszać obecnych za swoje nieznośne roztrzepanie. — Pan jest chudy i blondyn — rzekła dama jakby na usprawiedliwienie — a w moim horoskopie powiedziano, że poznam w sierpniu chudego blondyna, który wyświadczy mi w życiu wielką przysługę. — Czyżbym istotnie zrobił na Pani tak wielkie wrażenie? — Nic podobnego, miły przyjacielu. Pan jest blondynem, jak powiedziałam. Wrażenie zrobi na mnie kto inny, będzie to, wedle horoskopu, zażywny brunet, ale on przyjedzie dopiero w połowie października! I tak ona czeka na bruneta, a ja dotąd mam kłopot, bo muszę myśleć, jakąby to „wielką przysługę na całe życie" wyświadczyć przyjemnej pani . . . ? A wszystko to nie jest nawet takie drogie. Za pięć złotych wiedzą wróżki, co było, za dziesięć wiedzą, co będzie. Czytają z wyrazu oczu, z linji ręki, z damy karo, z talmudu, z przyniesionego listu, zwitku włosów, z fotografji, z ogryzków paznokci, ze spoconej chustki do nosa. Dają diagnozę teraźniejszości, odgaduję przeszłość, stawiają horoskopy na przyszłość. Na miesiąc, na dwa, na pół roku. Rozdają inkluzy, talizmany i lubczyki, kunsztownie spreparowane. Jeszcze bardziej kłopotliwych sposobów na miłość i szczęście udzielają, wśród dość skomplikowanego rytuału, czarownice, które od niedawna pojawiły się w Warszawie. Lecz dostać się do nich trudno, a taryfę maję dolarową. Wróżki są dziś dyrygentami epoki, chiromanci sprawują rząd dusz, kabalarki rządzą tłumem. W ich ręku spoczął ster i naczelne, chociaż niewidzialne kierownictwo życia. Stały się dziś nieodłącznym, codziennym atrybutem życia inteligencji, tak jak fryzjer, kąpiel, kino lub manikiurzystka. Możnaby nawet poniekąd zaryzykować twierdzenie, że w życiu kobiety wróżka ważniejszą jest od krawcowej. Rozmaitego rodzaju, tuszy i konduity. Brudne wiedźmy i śliczne panienki, garbate i sparaliżowane, urocze i napudrowane. Panowie i panie. Praczki, radczynie ciotki i profesorowie obojga magji. Mały żydek, kiwający się nad talmudem, albo opasła baba w lochu suteryn. Albo rosyjska hrabina (konwersacja wyłącznie francuska), płacąca w Warszawie 60 zł dziennie za pokój z łazienką w hotelu. Jak muchy do miodu, pędzą damy do hotelu. Bo przecież, moja droga, gdyby to się nie sprawdzało, to skąd onaby mogła płacić 60 zł dziennie? Śmieją się ludzie z tego wszystkiego i lekkomyślnie czynią, śmiejąc się. Jabym się tam nie śmiał, bo to naprawdę są u licha jakieś niesamowite sprawy, wstrząsające odwiecznemi imperatywami bytu. Bo gdzie kto kiedy słyszał np., żeby kobieta rozstała się z swą biżuterją? Teraz zaś zdarza się coraz częściej. „Pani nie będziesz nosiła tego rubina, nie!" mówi wróżka. I pani nie nosi tego rubina, nie. Pod wpływem jasnowidzącej wróżby potrafi nawet kobieta, ale to już rzadziej, wyrzec się noszenia jedwabnych pończoch i z bohaterską skromnością poprzestaje na półjedwabnych. Bo skoro — tak rozumuje — całe jedwabne przyniosą mi nieszczęście, to pół jedwabne może tylko pół-nieszczęścia, a z tem dam sobie jakoś radę. Rola wróżbiarstwa nadaje współczesności naszej pewne szczególne piętno. Ludzkość żyje w stanie podgorączkowym, ma przyspieszone tętno, czasem bredzi i majaczy. Rzym starożytny przed upadkiem siedział także u wróżek, u takich samych wróżek i Paryż przed rewolucją i Polska XVIII. stulecia. Nie powiem jednak, żeby te analogje były szczególnie przyjemne! Wróżki są wszechmocne. "Daj mi punkt zaczepienia, a poruszę ziemię," rzekł Archimedes. Dajcie mi moc stu wróżek, a poruszę Polskę, bo one i tylko one potrafią zrobić przewrót w mózgach i zdziałać, gdyby zechciały, w szerokich masach to, czego nie potrafi zrobić książka, dziennik, ambona i sąd! Wróżki są to istoty mądre. Liczą bowiem na głupotę ludzką, a jeszcze nie przegrał w totalizatora życia ten, kto na nią postawił. Na zielonej trawiePrzed moimi oknami było wczoraj wielkie zbiegowisko. Zlecieli się zewsząd ludzie, aby oglądać krowę, która wariowała. I to dość nagle, na ulicy. Z początku do rogatki szła zdrowo i spokojnie. Gdy zaś weszła do miasta i zachłysnęła się kurzem Neumana, gdy ujrzała straszliwie ryczące Fordy i całą marność urbanizmu, dostała napadu szału. Stanąwszy na tylnych odnóżach, zaczęła ryczeć, potem zaryła się melancholijnie racicami w rynsztok przyuliczny i wreszcie powiedziała sobie, że nie pójdzie dalej. Stwierdziłem, że nie prowadzono jej wcale na rzeź, tylko do obory w mieście, mimo to żadna siła nie była w stanie ruszyć krowiny z miejsca. Po długich wysiłkach okutano łeb nieszczęśnicy czarnymi szmatami, spętano za rogi z dwiema innemi krowami i popędzono w miasto przemocą. Patrzyłem na to wszystko z głębokim i tkliwym współczuciem. Bo ta krowa miała zupełną rację, nie chcąc w lecie zmieniać obory wiejskiej na miejską. Lato nie jest po to, aby siedzieć w mieście. Ta krowa to my wszyscy. Stajemy na tylnych łapach, zaczynamy ryczeć, uciekamy, i tylko konieczność, zarzuciwszy nam na łeb czarną szmatę obowiązku, zmusza do powrotu i pozostania. Lipiec stworzył pan Bóg po to, żeby się cieszyć makiem w zbożu i jarzębiną w lesie, żeby wypuszczone z kazamat miejskich oczy porozrzucać po łanach zboża, żeby miast po parkietach pokoju deptać po ścieżce leśnej, i tłuc wiosłami szybę jeziora, w którym przegląda się twarz gorącego lata, a cały mózg przemienić w szumiącą łąkę, i usiąść nad brzegiem rzeki i liczyć za wzorem „Fantasia" Mussetowskiego płynące fale: jeden, dwa, trzy, pięć, ośm; dziesięć. Bo zaprawdę, po stokroć przyjemniej jest kąpać się do syta w karpackim Dunajcu, aniżeli w lwowskim Aleksandrowiczu, który urzęduje tylko przez kwadrans na dobę. I milej wsłuchiwać się w pogwarki szypotów rzecznych, niżeli w potępieńcze jęki magistrackiego wodociągu, który wyjąc natrząsa się jeszcze z człowieka, daremnie kręcącego kurkami w łazience. Leżę i patrzę, jak sobie poszły. Została tylko jedna, głupiutka. Lecz wkrótce i ona także ucieka mi w proso. Pit pi-lit! Nie będę jej łapał. Nie chce mi się. Po południu na wsi. Drewniany kościołek, stareńki już bardzo, już aż popielaty i zielony ze starości, jest zamknięty, mimo to z twarzy ks. proboszcza widać, że będzie jakieś ważne nabożeństwo. Zaczął się odziewać, jakby do uroczystej celebry. Zakocił dziwacznie starą, zieloną ze starości sutannę, na głowę włożył siatkę drucianą, rękawy obwiązał powrózłami, potem wziął do rąk dymiący podkurzacz, z którym właśnie przydreptał przed chwilą organista. Widzę, że we wszystkim, co tu jegomość z organistą czynią i co czynić będą, jest jakaś przedwieczna moda i obowiązujący uroczyście obyczaj. Bo też to, co się za chwilę rozpocznie, jest przedwieczne, starsze od wszystkiego, od tych tatarskich lochów, które biegną pod kościółkiem, od niego samego, od księżej sutanny w ogóle, od Polski, słowem od wszystkiego, nawet od łanu pszenicy starsze i od drzew owocowych w sadzie. Najdawniejszy obrządek, dawny, jak ziemia, kwiaty i człowiek. Święto lata. Miodobranie. * [Są to fragmenty książki: S. Wasylewski, O siedmiu duszach kobiety. Impertynencje współczesne; Zerwana kokarda; Nakładem Wydawnictwa Polskiego, Lwów-Poznań 1925.] Nota biograficzna: WASYLEWSKI STANISŁAW (1885-1953), pisarz i historyk; 1905-10 pracownik Ossolineum we Lwowie, 1927-39 związany z Poznaniem; współpracownik i red. wielu pism i wydawnictw; szkice lit. z dziejów pol. obyczaju i kultury, m.in. U księżnej pani (1917), Na dworze króla Stasia (1919), O miłości romantycznej (1921), Klasztor i kobieta (1923), Portrety pań wytwornych (1924, wyd. 2 1930 pt. Twarz i kobieta); monografia Życie polskie w XIX w. (1962); powieści hist. (Ducissa Cunegundis 1923), felietony (Na końcu języka 1930), wspomnienia: Pod kopułą lwowskiego Ossolineum (1958), Czterdzieści lat powodzenia (1959), Wspomnienia i szkice znad Warty (1973). [MNEP] |
Oryginał.. (http://www.racjonalista.pl/kk.php/s,3260) (Ostatnia zmiana: 19-10-2008) |