Ménage ŕ trois
Autor tekstu:

Żarty:

nie ma nic bardziej poważnego niż żarty. Żarty absorbują. Wszystkie są ostatecznie poważne. Tak jak ja, kiedy klęczę co wieczór na twardej podłodze, od której mam sine kolana. Bakłażanowe kolana.

Modlitwa:

co wieczór żarliwie powtarzam i powtarzam, powtarzam, powtarzam, powtarzam. Powtarzanie stwarza, ja powtarzam żarliwie mając szczątek nadziei, że zadziała. Na bakłażanowych kolanach. Nade mną konta damoklesowe, obok mnie konta: powiązane i w korespondencji, za mną konta: wynikowe, przede mną: niewidoczne, jakieś, kolejne, końcowo bez znaczenia.

Tydzień później:

na żołądku co wieczór skupia się odpoczynek. Ręce zmęczone, palce zesztywniałe — wypadają z nich wszystkie wytrychy, którymi próbuję otwierać. Wszystkie moje starania stornują się automatycznie. Wytłumiony mózg nie dostrzega znaczeń. Oczy nawykłe do czerni i bieli ślepną na kolory, które zdają się być dzikie, zagrażające i tylko iluzją. Nie ma przejść, są puste ścieżki i koszmarny trotuar, szeroki otchłanią szarości. Mżawka codziennych zdarzeń rozmywa szczegóły — nie pozostają żadne. Nie widać brzegów, droga zdaje się rozległym oceanem, ale bez widnokręgu. Z ostatecznie jednym punktem odniesienia.

Nie wiem kiedy:

umieram, sztywnieję. Strach ma wielkie oczy, strach jest wielkim żartem, najbardziej boi banie się, banie się mnie przeraża, boję się bania i przerażania i nie rozumiem. Przyczyna, źródło, powód?

Patrzeć, pamiętam, że miałam patrzeć na strach prosto — żeby widzieć. Pamiętam, że miałam pamiętać. Czuję, że zapomniałam, czuję, że to było ważne, że pamiętanie miało mnie ratować. Nie pamiętam. Rozkładam się w szarość wychwalanego trotuaru. Trotuar wnika we mnie. Mnie — ubywa.

Przypomnienie:

chciałabym się zdecydować. To chyba byłoby dobre. Iść. To było też coś co miałam pamiętać. Miałam pamiętać o tym i jak to się robi. Jak to czułam i robiłam. Że zawsze jest dokąd pójść. Tylko nie pamiętam jak widzieć drogi. Widzę szeroki i wygodny TROTUAR — SADO I MASOCHISTYCZNĄ TORTURĘ!!! A moje mięso jest na wierzchu, dlatego bolą ciągłe zetknięcia z nim. Okruchy TROTUARU tkwią we mnie jak drzazgi.

Modlitwa:

co wieczór żarliwie powtarzam, powtarzam, powtarzam. I czekam beznadziejnie aż myśl i słowo staną się rzeczywistością. Wszystko jedno jakim kawałkiem. A one nie.

Później:

INACZEJ.

??

Życzenia:

abyś żył w ciekawych czasach.

Przekleństwo:

obyś miał spokój.

Ja:

taki ze mnie wielkolud i mocarz, że moim łupem jest cień kamyczka pod który wpełzłam, roztrzęsiona, aby się ukryć. Rzucam na boki podejrzliwe spojrzenia spod ciężkich, przymkniętych powiek, czaję się. Zagraża mi mój cień i mój ślad. Oślepia nawet czerń i biel, nie rozróżniam kolorów. Z moich źródeł sił ostała się tylko próżnia.

Nadal:

TROTUAR jest dokoła. Nie całkiem gładki. Szukam i znajduję czasem, bezrozumne jak ja, ziarenka piasku łaskawie dające czasowe schronienie. Dopóki wiatr ich nie zmiecie, nie sypnie nimi w oczy.

Ona:

dobrze, że jest, zgadzam się na nią.

Pokrywa mnie pył przyzwyczajenia.

Do mnie mam lata świetlne.

Zdarzenie:

przez ponownie, trochę przypadkiem, trochę z wysiłkiem otwarte drzwi wleciały ptaki. Krokodyl rozwarł paszczę.

W tym też biorą udział PTAKI.

Twarz:

zgubiłam nos: odczepił się i odpadł, nawet nie wiem kiedy. Tyle, że on chyba nie był mój, bo teraz też mam nos. Jest inny. Teraz mam mój nos. Zauważyłam także, że jedno moje ucho przesunęło się bardziej na tył głowy, drugie natomiast zjeżdża czasami na szyję. Może też odpadną?

Spostrzeżenie:

próżnia jest niezmierzona, ergo: to co mi pozostało jest niezmierzone.

Zmiana:

bakłażanowe od rżnięcia.

 

PTAKI:

wieją w przestworzach różnorodnie, śpiewne, swobodne, milkliwe, rozwrzeszczane, migotliwe, wieją nieogarniętymi chmurami, pulsującym żywiołem, drgającym chaosem i harmonią tworząc konstelacje.

Jestem PTAKI.

NINIEJSZYM USTANAWIAM WSZECHŚWIAT. ŁĄCZĘ NIEBO Z ZIEMIĄ. DODAJĘ KOLEJNE WYMIARY. WKRACZAM W TEN NIEZNANY OBSZAR, KTÓRY POWSTAŁ Z MEGO ODDECHU, Z MEGO ŻYCIA.

Świat:

w którym nigdy nie byłam, który śnił mi się już dawno. Istnieje możliwość, że nie będzie mnie cisnął tak jak ten, w którego porządku żyłam, ten w którym, o którym, bajają, że zrobiony przez OBCEGO.

Rozsądek:

istnieje możliwość, że nie będzie mnie cisnął jak ten, który był bez PTAKÓW. Istnieje możliwość, że będzie bolał inaczej. Jest ryzyko, że stracę to cenne, czym żyłam dotychczas i czego cały czas chcę.

Zadziwienie:

„a niewiarygodne, które stawało się faktem" [ 1 ] bezgranicznie zadziwiało moje oczy. Cudne łuny, bezkresne mgławice, snopy iskier sypiące się z każdego mego palca, z każdej cząstki mojego umysłu i ciała. Ja - źródło drżącej, otulającej poświaty, przenikającej przestworza. Ja lecąca, ja porywana, nienadążająca niemal za odkrywającymi się przede mną wspaniałościami świata, zadziwiona, zadziwiana, unoszona, lekka i cięższa od najcięższej substancji, piórko i nabrzmiała kłoda. Witraże a każdy piękniejszy, kolejne wciągające, rozświetlone, coraz inne. Eksplozje brzasków, kalejdoskopy zachodów, żar zenitów… Pragnienie. Skrzenie.

Niewiarygodne:

niewiarygodna, niespodziewana konieczność, konieczna oczywistość, oczywiste ciążenie.

Pewnego dnia:

a teraz… Wiem. Może nie wiem. Niepewność szarpie trzewia. Nie ma się chyba czego spodziewać. Po co tam pójdę? Może lepiej nie iść. Czy to tak stereotypowo, standardowo będzie — ostatnie jątrzenie? Obrzydliwe. Obstawiam, że usłyszę stek romantycznych bzdur, które będą przykrywką dla tchórzostwa, asekuranctwa i wycofania się. Stek bzdur świadczących o ograniczeniach, dysfunkcji wyobraźni, ślepocie. Jeśli tak, to za dużo cech przypisałam na jakiejś nędznej podstawie. Odpadnie CZŁOWIEK, pozostanie KUKŁA.

A ognie okażą się po prostu sztuczne.

!!:

nie wiedziałam. Nie nadpisałam. A tyle niepokoju przez wyobrażenia. Tyle piekącego strachu.

Noc:

fascynująca, jakiej nigdy nie było na świecie. Zupełnie razem.

Konfiguracja:

poza granicami, które znałam: więcej oczu, więcej ramion a każde inne, każde swoiste własnymi wymiarami. Każdych brak jest tęsknym brakiem, parzącym, skręcającym wnętrze pragnieniem. Zwykłe pytanie: czy można mieć wszystko i ile to jest…

Wątpliwości poddają się upartej, ogromnej sile. Odwaga opanowuje niepokój. Jest zgoda.

Stan:

napięcia w całym ciele. Płynie przeze mnie prąd, ogromny i cały czas. Płynie rwącym strumieniem. Aż goni, aż rozsadza i wznosi, wszechobecnie ogarniający, doszczętnie. Z moich palców płyną snopy iskier, którymi rysuję w powstałym świecie nowe pejzaże — swobodnie i lekko. Ryję nowe kontury. Naznaczam dotknięciami. Granice będące kiedyś okowami — zelżały, aż zamieniły się w rozkoszną poświatę, mgłę okalającą mnie, otaczającą, otulającą słodko i pieprznie aż po końcówki mych paznokci i zasięg mego wzroku. Mgławice drżą, mienią się i zespalają w jedno ze światem i iskrami, które sypią moje ręce — komety… Jest do mojej dyspozycji silna, pulsująca więź między moimi palcami a czasem. Czas mi się oddał.

Kreatorka:

władzę oddaję za oddechy. Nieocenione tempo bicia serca. Niespodziewane rytmy mięśni. Rękoma poruszam przyjemnie.

Dłońmi wodzę.

Dłonie moje stwarzają a ja patrzę. Patrzę. Oczy szeroko mi się otwierają, więcej, szerzej, patrzę i jestem zadziwiona. Zadziwiona jeżdżę samochodem, zadziwiona jem śniadanie, zadziwiona pracuję, zadziwiona nowym światem. Zadziwiona każdym szczegółem, bo każdy jest wspanialszy niż przeczuwałam.

Każdy ruch mych rąk jest stanowieniem nowego wszechświata, każde drgnienie pobudza nowe galaktyki. Przepływ spina moje ciało. Z mego wnętrza wypływają nowe drogi mleczne, których ruch pobudzają gorące dłonie.

Jest:

On i On, szczęście jak Ziemia.

Czas płynąc łaskocze i pieści moje ciało. Przemijanie głaszcze moją duszę. Przemijanie jest falującym oczekiwaniem i istnieniem wibrującej codzienności. Poznawanie rozsadza skorupę, zmienia tory moich myśli, pobudza umysł. Rzeczywistość rozpala mnie. Topię się, wykuwam się, przemieniam się. U stóp moich ścielą się popioły fałszywych praw, pustych idei i wymyślonych grzechów. Te resztki powoli znikają od moich, uważnie skupionych spojrzeń.

Uczę się poruszać w tej fizyce.

Zadziwiona, że można nie oczekiwać, nie wymagać, nie walczyć, nie żądać, można dawać i dostawać, być obsypywaną tym czego się pragnie. Widzieć oczy uśmiechnięte, czuć brzuchy trzęsące się od radości, ryczeć wesoło i słyszeć śmiech z wnętrza trzewi.

Cudownie nierozwiązywalna zagadka: dlaczego?

Zmęczenie, które mnie nocami usypia smakuje migdałami.

Zdarzenia. Stawanie się. Skoncentrowana, nasilona, nasycona przemiana. Teraz mogę być zimowo nawet ubrana, pozawijana a i tak będę naga, otwarta w cieple i bliskości. Twarzą do twarzy, oddechem do oddechów, do świata.

Ja — jaźń. Jakoś. Jakość, jak ość, kością w gardle, ukochana.

P.S. Lubię smażyć naleśniki.


 Przypisy:
[ 1 ] Bohumił Hrabal, Obsługiwałem angielskiego króla, Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 1990, str. 170

Dorota Zdrojewska
Ukończyła Wydział Nauk Ekonomicznych na Uniwersytecie Warszawskim. Napisała pracę magisterską o ekologii. Obecnie pracuje jako księgowa i podjęła podyplomowe studia Gender Studies na Uniwersytecie Warszawskim.

 Liczba tekstów na portalu: 8  Pokaż inne teksty autora

 Oryginał.. (http://www.racjonalista.pl/kk.php/s,739)
 (Ostatnia zmiana: 13-11-2010)