Głos polemiczny prof. Ryszarda M. Małajnego pt. "Konkordat a ustawy konstytucyjne
III RP" (Odpowiedź ks. prof. dr h.c. Remigiuszowi Sobańskiemu)"
(20 lutego 1995 r., Tychy)
W swej nader erudycyjnej opinii (chodzi o opinię z dnia 4 lutego 1995 r. ) — trudno zresztą o inną u Autora o tak prominentnej
pozycji naukowej — ks. prof. Sobański dowodzi tezy o niesprzeczności konkordatu z ustawami III RP. Opinia ta zawiera siłą rzeczy także szereg pomniejszych
tez — niekiedy nawet bardzo frapujących intelektualnie — z których wiele
podzielam w całej rozciągłości. Niektóre z nich jednak dość opornie trafiają
mi do przekonania, a zwłaszcza teza podstawowa, co wynika zapewne z mojej
skromniejszej erudycji albo mniejszej wiary, a niewykluczone że z jednego i drugiego łącznie. W moim przekonaniu konkordat jest sprzeczny z ustawami
konstytucyjnymi III RP co wynika z przesłanek prawnych natury zarówno szczegółowej,
jak i ogólnej. Nie bez znaczenia są również przesłanki polityczne.
I. Przesłanki prawne o charakterze partykularnym
W tekście konkordatu faktycznie nie ma normy kwestionującej
konstytucyjną zasadę rozdziału kościoła od państwa wprost. Przy pewnym
natężeniu dobrej woli można nawet uznać, że jego art. 1 („Rzeczpospolita
Polska i Stolica Apostolska potwierdzają, że Państwo i Kościół Kat. są — każde w swej dziedzinie — niezależne i autonomiczne") regułę tę potwierdza;
jakkolwiek do formuły tej można zgłaszać uzasadnione pretensje, o czym
niżej. W dokumencie tym nie ma też reguły stwierdzającej, iż z chwilą jego
ratyfikacji RP stanie się państwem wyznaniowym. Zasada rozdziału kościoła
od państwa zawiera w sobie jednak szereg sub-reguł, które się na nią składają.
Reguły te winny być, moim zdaniem, traktowane elastycznie, jako że zasada
ta jako podstawowa formalna gwarancja zasady wolności sumienia i wyznania
winna mieć wobec niej charakter służebny. Może wszak zaistnieć sytuacja,
kiedy elastyczność ta zostanie posunięta tak dalece — innymi słowy, dopuści
się tyle wyjątków — że reguła rozdziału stanie się martwą literą, a państwo
ze świeckiego przeistoczy się w konfesyjne. Konkordat zawiera takich wyjątków
aż nadto, by powstała owa „masa krytyczna".
Do reguł składających się na zasadę rozdziału kościoła
od państwa skłonny jestem zaliczyć:
A. Organizacyjną odrębność aparatu państwowego i kościelnego.
B. Realizację zasady wolności sumienia i wyznania.
C. Laicki charakter państwa wynikający z prowadzenia przezeń polityki
neutralności w kwestii konfesyjnej.
D. Traktowanie przez państwo związków wyznaniowych właściwie w taki
sam sposób jak stowarzyszeń. (vide R. M. Małajny, "Mur separacji" — państwo a kościół w Stanach Zjednoczonych Ameryki, Katowice 1992, s.
334-337). Do reguł tych zaliczam też zasady o jeszcze niższym stopniu abstrakcji
jak np. nakaz równouprawnienia związków wyznaniowych; zakaz udzielania
przez państwo pomocy materialnej organizacjom światopoglądowym (tzn. związkom
wyznaniowym i stowarzyszeniom ateistycznym); zakaz opodatkowywania przez
państwo własności natury kultowej; zakaz używania przez państwo symboliki,
retoryki i emblematów o charakterze religijnym; zakaz prowadzenia indoktrynacji
tak teistycznej, jak ateistycznej, w związku z czym nauczanie religii właściwie
nie powinno odbywać się w instytucjach państwowych, ze szkołami włącznie;
zakaz wydawania aktów normatywnych wypływających z inspiracji religijnej
lub ateistycznej (ibidem, s. 336) itp. Postanowienia konkordatu
są sprzeczne z szeregiem tych sub-reguł i tak:
1. Konkordat nakłada na państwo obowiązek organizowania
nauki religii w szkołach publicznych (art. 12 § 1). Tymczasem państwo,
które to czyni, traci neutralne oblicze światopoglądowe, ergo przestaje
być oddzielone od kościoła. Deklaruje się bowiem jednoznacznie po stronie
religii jako formy świadomości społecznej, miast zachować postawę indyferentną.
Mało tego. Nie dość, że naukę religii organizuje, to jeszcze ją opłaca z pieniędzy podatników. W efekcie ateista, agnostyk, mahometanin czy świadek
Jehowy płaci za propagowanie dogmatów religii np. katolickiej. Czy to jest
moralne? Odnoszę się ze zrozumieniem do wielu tez współczesnego katolicyzmu,
ale np. stanowisko Kościoła Kat. w kwestii antykoncepcji uważam za niedorzeczne i szkodliwe społecznie — jeśli ktoś walczy z prezerwatywą w dobie AIDS i eksplozji demograficznej w III Świecie, to jego działalność na takie
miano w pełni zasługuje — i nie życzę sobie, by katecheci propagowali je
wśród uczniów za moje pieniądze. Mogą to natomiast czynić na rachunek własny
lub parafian. Już w wiekopomnej Ustawie o wprowadzeniu wolności religijnej
Virginii z 1786 r. autorstwa Jeffersona stwierdzono m.in.: "Rozumiemy doskonale...
że zmuszanie człowieka do składania opłat na rzecz rozpowszechniania przekonań
religijnych, których on nie podziela, to rzecz grzeszna i godna tyrana
(...)".
Ale problem ten ma jeszcze drugi aspekt. Otóż religia
nie jest nauką. Jej tezy w przeciwieństwie do twierdzeń głoszonych uczniom
na lekcjach z innych przedmiotów nie podlegają naukowej weryfikacji. Państwo
nie może więc brać odpowiedzialności za opinie, które być może są prawdziwe, a być może nie. Nauką jest co najwyżej religioznawstwo. Dlatego też niektóre
państwa zabraniają nauki religii na terenie szkół publicznych, np. USA
od 1948 r. (a stan New York już od 1842 r.). Wprowadzając taki zakaz Sąd
Najwyższy tego kraju kierował się poniższymi przesłankami. Po pierwsze,
nauka religii oznacza wykorzystywanie własności publicznej pochodzącej z podatków do krzewienia nauk i wzorców ideowych poszczególnych wyznań
(sectarian beliefs). Po drugie, oznacza zbyt bliską współpracę pomiędzy
oświatowymi władzami publicznymi a kościelnymi. Po trzecie, oznacza wywieranie
nieformalnej presji na uczniów znajdujących się na terenie szkoły, by brali w tej nauce udział. Po czwarte, uczniowie nie wszystkich wyznań mają naukę
religii w szkołach, co prowadzi do ich dyskryminacji i poczucia odseparowania
od reszty społeczeństwa, podczas gdy szkoła powinna wychowywać uczniów w duchu wspólnoty — „a to już nie jest rozdział kościoła od państwa. Zasada
ta wymaga niemieszania funkcji państwa z funkcjami związków wyznaniowych, a nie tylko równego ich traktowania". (Illinois ex rel. McCollum v Board
of Education, 333 U.S. 203).
Nie negując tych argumentów, można wskazać na 3 racje
przemawiające za nauką religii w szkołach publicznych, a więc za stanowiskiem
przeciwnym. Po pierwsze, religia wywiera ważki wpływ na kształtowanie postawy
etycznej uczniów, co państwu nie może być obojętne. Po drugie, względy
bezpieczeństwa — uczniowie (zwłaszcza młodszych klas) udający się na naukę
religii do punktów katechetycznych narażeni są na różne wypadki losowe,
szczególnie zimą w godzinach popołudniowych i wieczornych. Po trzecie — i tu zgoda z ks. prof. Sobańskim — szkoły publiczne winny służyć realizacji
równych szans edukacyjnych. Brak natomiast zgody na tezę, iż „jeśli wśród
obywateli są tacy, którzy widzą nauczanie religii wśród procesów edukacyjnych,
jest zadaniem instytucji edukacyjnych podjąć się tego zadania…". Na tej
bowiem zasadzie rodzice-buddyści mogliby zażądać wprowadzenia do szkół
„medytacji transcendentalnej", a ufolodzy przedmiotu „Nauka o cywilizacjach
pozaziemskich", państwo zaś musiałoby im zadośćuczynić. W kwestii nauki
religii w szkołach publicznych mamy więc 4 opcje:
a. państwo zabrania tej nauki,
b. państwo ją nakazuje,
c. państwo ją organizuje (dla ochotników),
d. państwo ją umożliwia lub toleruje, tj. nauka religii odbywa się
nie przez szkołę, tylko na terenie szkoły przez związki wyznaniowe na ich
własną odpowiedzialność i rachunek. Opcje „b" i "c" uważam za sprzeczne z zasadą rozdziału kościoła od państwa, wobec czego opowiadam się za opcją
„d". W związku z tym niejakie zaskoczenie stanowi dla mnie fakt, iż ks.
prof. Sobański zareagował na ten pogląd z "bolesnym zdumieniem". Cóż, Panu
naszemu, który jest w niebiesiech, spodobało się obdarzyć Mego Czcigodnego
Adwersarza — obok zalet serca i umysłu — kawaleryjską fantazją i takimż
temperamentem ("Nicht Kunst ud Wissenschaft allein, Geduld muss bei
dem Werke sein". [J. W. von Goethe]). W przeciwnym razie dostrzegłby
bez trudu, iż zajmuję w tej materii stanowisko kompromisowe, a więc godne
bardziej aprobaty niż zdumienia, i to jeszcze bolesnego.
2. Konkordat przewiduje dotowanie przez państwo lub samorząd KUL-u i PAT-u, jak również prowadzonych przez Kościół Kat. „placówek oświatowych i wychowawczych, w tym przedszkoli oraz szkół wszystkich rodzajów" (art.
14 i 15). O ile subsydiowanie KUL-u i PAT-u można zaakceptować, ponieważ
są to instytucje naukowe, w których nauka znajduje się na pierwszym planie, a indoktrynacja religijna na drugim, o tyle w przedszkolach, szkołach podstawowych i średnich afiliowanych przy związkach wyznaniowych rzecz się ma akurat
odwrotnie. Subsydiowanie takich ośrodków jest nie do pogodzenia z zasadą
rozdziału i to żadną miarą.
3. Konkordat przewiduje uznawanie małżeństw kanonicznych za skuteczne w świeckim prawie małżeńskim (art. 10). Rozwiązanie to oznacza naruszenie
zasady niezależności państwowego porządku prawnego (prof. M. Pietrzak)
oraz funkcjonalnej odrębności aparatu państwowego i kościelnego. Skoro
państwo nie powinno interesować się obrzędami religijnymi, tak też winno
nie uznawać zaciąganych w ich wyniku zobowiązań pomiędzy wiernymi.
4. Konkordat daje Kościołowi Kat. prawo zakładania własnych cmentarzy
(art. 24). Zważywszy, że jest to religia dominująca w naszym kraju, nietrudno
przewidzieć, iż w większości miejscowości cmentarz katolicki będzie cmentarzem
jedynym. Wprawdzie proboszcz nie będzie mógł odmówić przyjęcia zwłok „innowiercy" — a zapewne także Żyda, ateisty, heretyka lub masona — ale jak wiadomo,
na cmentarzach są miejsca lepsze i gorsze. Wprawdzie w zaświaty jeszcze
się nie wybieram, ale gdy będę się smażyć w ogniu piekielnym, chciałbym
mieć przynajmniej tę satysfakcję, że mój grób nie został zlokalizowany
pod płotem albo przy cmentarnym śmietniku. Cmentarze winny być — poza historycznymi — jedynie komunalne, abstrahując już od faktu, że ich prowadzenie jest
nader dochodowe. Konkordat niepotrzebnie więc „klerykalizuje" ten problem.
II. Przesłanki prawne o charakterze ogólnym Od przesłanek o charakterze szczegółowym, przesądzających sprzeczność konkordatu z ustawami
konstytucyjnymi III RP, ważniejsze są przesłanki natury ogólnej. Są to:
1. „Asymetryczny" z istoty swej charakter prawny każdego konkordatu.
Znakomita większość umów międzynarodowych dotyczy bowiem obywateli obu
układających się stron, tymczasem w przypadku konkordatu tylko jednej z nich. RP nie powinna więc zawierać traktatu dotyczącego wyłącznie jej własnych
obywateli, a nie równocześnie obywateli kontrahenta. Regulowanie sytuacji
prawnej własnych obywateli poprzez umowę z innym państwem — ale bez wzajemności — uważam za godzące w zasadę suwerenności.
2. Konkordat różnicuje sytuację prawną obywateli, uprzywilejowując
katolików, ergo naruszając zasadę równouprawnienia obywateli. A to wskutek
„wprowadzenia do polskiego systemu prawnego różnicowania uprawnień obywateli
według kryterium wyznaniowego" (prof. M. Pietrzak). W swej wcześniejszej
opinii (z 14.XII.94) pisałem co następuje: „Dzięki konkordatowi wolność
wyznania obywatela katolika otrzyma mocniejsze gwarancje od wolności np.
obywatela ewangelika. Ten pierwszy otrzyma bowiem gwarancje prawa międzynarodowego,
ten drugi zaś prawa wewnętrznego. Łatwiej jest zaś uchylić akt wewnętrzny
(nawet ustawę), niż uwolnić się od zobowiązań międzynarodowych. Wprawdzie
rząd deklaruje gotowość zawarcia stosownych porozumień z innymi związkami
wyznaniowymi w Polsce, niemniej będą to już słabsze gwarancje. Nierealne
jest przy tym zawarcie takich porozumień z wszystkimi związkami, zważywszy
na uciążliwość takiej procedury i niewielką liczebność większości z nich.
(...) Porozumienie polityczne jest więc kiepskim ekwiwalentem funkcjonalnym
konkordatu".
Tezę tę ks. prof. Sobański w łaskawości swej zechciał
uznać za bałamutną. Pocieszające jednak, że zbałamucić się nie dał, na
dowód czego wysunął następujące kontrargumenty. Po pierwsze, w Niemczech
„ponad połowa ludności niekatolickiej (chyba ludności tego kraju? — R.M.M.)
nie czuje się dyskryminowana, mimo istnienia konkordatu…". Po drugie,
mój Przezacny Oponent nie słyszał, by dominowała opinia, że rozwiązania
bazujące na Koordinationsrechtsordungstheorie były kiepskim ekwiwalentem
funkcjonalnym konkordatu. Po trzecie, państwo podpisuje konkordat, „bo
przestrzega i chroni prawa i wolności człowieka, równe dla wszystkich".
Argumenty te nie trafiają mi jednak do przekonania. I tak:
Ad 1. Tu ks. prof. Sobański przechodzi z jurydycznej płaszczyzny rozważań
na socjopolityczną. Fakt, że niemieccy protestanci nie czują się dyskryminowani z powodu konkordatów, nie wynika z ufności w moc zawieranych z nimi Kirchenverträge,
tylko z tego prostego powodu, że nie czują się zmajoryzowani przez katolików;
nie da się wszak tego powiedzieć o protestantach polskich.
Ad 2. Tu mógłbym się łatwo wykpić konstatacją, iż fakt niesłyszenia
przez kogoś o dominacji jakiejś opinii nie jest równoznaczny z jej nieistnieniem.
Mam jednak zbyt wiele szczerej sympatii dla mego Oponenta, by demonstrować
tak mało sympatyczną pedanterię, polemizując bardziej ze sformułowaniem
niż z poglądem. Mogę więc jedynie powtórzyć, iż akt prawny niższego rzędu
jest „gorszy" od aktu prawnego wyższego rzędu, nie mówiąc już o akcie politycznym.
Wydaje się, że jest to rzecz oczywista nawet dla nieprawnika. Die Kirchenverträge
nie są też zawierane ze wszystkimi wyznaniami.
Ad 3. Z tezy tej niedwuznacznie wynika, że te państwa, które nie zawarły
konkordatów, nie przestrzegają i nie chronią wolności człowieka. Es geht
entschlossen zu weit… Konkludując, można opiewać zalety np. furmanki.
Peany te żadnemu wszak rozsądnemu śmiertelnikowi nie przesłonią faktu,
że furmanka to kiepski ekwiwalent funkcjonalny samochodu. Pomiędzy konkordatem a porozumieniem politycznym zachodzi tu pełna analogia.
3. Każdy akt prawny obok swej „litery" ma też swego „ducha". W przypadku konkordatu ów duch jest zdecydowanie konfesyjnej proweniencji.
Gdyby legitymował się on świeckim pochodzeniem, wówczas część hierarchii z pewnością zaczęłaby odprawiać nad nim egzorcyzmy. Wnoszę to z trzech
przesłanek. Po pierwsze, z licznych koncesji, jakie RP udziela Kościołowi
Kat. w konkordacie, z których część idzie zdecydowanie zbyt daleko (vide
p. I). Po drugie, z preambuły konkordatu, która jest rozwlekła — kojarząc
się z litanią — i nadmiernie przesycona elementami „eklezjastykalnymi".
Na marginesie, stwierdzenie, iż RP „uwzględniła swe zasady konstytucyjne i ustawy", jest gołosłowne; z pewnością nie dotyczy ono zasady separationis
ecclesiae et status. Po trzecie, z formuły mówiącej, iż „RP i Stolica
Apostolska potwierdzają, że Państwo i Kościół Kat. są — każde w swej dziedzinie — niezależne i autonomiczne…". Jak sygnalizowałem na wstępie, formuła,
iż jakikolwiek związek wyznaniowy jest od państwa niezależny i autonomiczny,
budzi zastrzeżenia.
Idzie mi tu zwłaszcza o trzy kwestie. Otóż formuła ta jest nielogiczna,
gdyż terminy „niezależność" i „autonomia" pozostają wobec siebie w stosunku
nadrzędności i podporządkowania — jedno pochłania drugie. Autonomia to
po prostu pewien margines niezależności. Przyznaje to ks. prof. Sobański
pisząc, że nie chodzi zatem o autonomię ontologiczną, tylko o autonomię
prawną, z czym można się zgodzić. Szkopuł wszak w tym, że określenia „niezależność" i „autonomia" stosujemy najczęściej do państw i regionów. Dlatego też użycie
tej formuły w konkordacie sugeruje, iż Kościół Kat. jest sui generis
„państwem w państwie" a ponadto kojarzy się ze średniowieczną doktryną
papalną, według której istnieją dwie władze (świecka i duchowna), przy
czym ta pierwsza jest co najwyżej równorzędna tej drugiej. Formuła o „niezależności i autonomii" została wykuta przez Vaticanum II i Kościół Kat. ma pełne
prawo tak się określać wobec państwa. Państwo nie ma jednak obowiązku jej
bezkrytycznej recepcji. W moim przekonaniu art. 1 winien stwierdzać, że
RP i Stolica Apostolska opierają swe stosunki na zasadzie rozdziału kościoła
od państwa, po czym powinno następować wyliczenie, w jakie materie państwo
nie powinno ingerować (doktryna, kult, nominacje, organizacja itd....). I kwestia ostatnia. Konkordat przyznaje Kościołowi Kat. większy zakres
niezależności od państwa niż vice versa. Świadczą o tym: „przyznanie
osobowości prawnej prawa cywilnego wszystkim osobom prawnym, tworzonym
na podstawie prawa kanonicznego bez ograniczenia ich do osób prawnych mających
realizować cele religijne i kultowe, zrezygnowanie przez państwo ze sporządzania
aktu zawarcia małżeństwa cywilnego, zupełny brak nadzoru państwa nad programami i realizacją nauczania religii w szkołach publicznych, ograniczenie autonomii
uniwersytetów państwowych przy tworzeniu wydziałów teologii, brak jakichkolwiek
kryteriów w zakresie opodatkowania osób duchownych i kościelnych osób prawnych,
szeroki zakres dotowania działalności religijnej przez państwo oraz brak
kontroli nad wydatkowaniem subwencji państwowych" (M. Pietrzak, Nowy konkordat
polski, (w:) „Państwo i Prawo" nr 1/1994, s. 21).
III. Przesłanki polityczne
1. Z chwilą odzyskania w 1989 r. pełnej suwerenności przez nasz kraj
przed Parlamentem stanęło gigantyczne zadanie przebudowy naszego systemu
prawnego, w celu m.in. umożliwienia stopniowego likwidowania opóźnień w rozwoju cywilizacyjnym Polski w stosunku do Zachodu. Na czoło wysuwa się
zwłaszcza potrzeba uchwalenia Konstytucji i ustawodawstwa gospodarczego.
Tymczasem niemal od początku Parlament wikła się w sprawy peryferyjne, z ewidentną szkodą dla interesu narodowego, jak np. religia w szkołach,
aborcja, wartości chrześcijańskie, teczki, agenci, a teraz konkordat.
2. Według moich obserwacji — choć nie pretenduję do papieskiej nieomylności — większość polskiego społeczeństwa w ogóle nie interesuje się konkordatem
(dotyczy to zwłaszcza robotników i chłopów). Większość inteligencji natomiast
jest wobec konkordatu nastawiona krytycznie, a w tym przeważająca większość
inteligencji akademickiej i studentów.
3. Konkordat został zawarty przez rząd H. Suchockiej, w którym kierownictwo
ideologiczne sprawowało ZChN — partia, która na tle współczesnych partii
europejskich stanowi fenomen będący klasą samą dla siebie. Wiadomo, jakie
były losy polityczne zarówno tej partii, jak i tego rządu w 1993 r. Sejm
powinien z tego wszystkiego wyciągnąć wnioski.
IV. Konkluzja
Konkordat nie powinien zostać ratyfikowany z racji sprzeczności z zasadą
rozdziału kościoła od państwa. Parlament winien co najwyżej uchwalić -
po konsultacji z kościołami i życzliwym wyjściu na przeciw ich uzasadnionym
postulatom oraz uwzględnieniu odnośnych standardów międzynarodowych — całościową
ustawę o związkach wyznaniowych. U schyłku XX w. odrębne normowanie sytuacji
prawnej tych podmiotów to rażący anachronizm. Na tej zasadzie należałoby
oddzielnie reglamentować sytuację prawną poszczególnych partii politycznych,
związków zawodowych, organizacji kombatanckich itp. „Dobre płoty czynią
dobrych sąsiadów", jak stwierdził Sąd Najwyższy USA.
Tychy, 20 II Anno Domini MCMXCV
prof. Ryszard M. Małajny
Ze znakiem Chrystusowego pokoju pozostając,
R. M. M., advocatus diaboli
(amicus personae, inimicus causae)
*
Tekst publikowany w: „Konkordat Polski 1993. Wybór materiałów źródłowych z lat 1993-1996". Wybór tekstów: Czesław Janik, Uniwersytet Warszawski,
Instytut Nauk Politycznych, Warszawa 1997. Złożony w sejmowej Komisji Nadzwyczajnej
do rozpatrzenia projektu Ustawy o ratyfikacji Konkordatu między Stolicą
Apostolską a Rzecząpospolitą Polską. |