Jak roboty zabiorą nam demokrację i nawet się o tym nie dowiemy
Autor tekstu:

Coraz więcej mówi się dziś o kryzysie demokracji w zachodnim świecie, jego przyczyny szuka się w spadku zaufania do elit władzy i rosnącej polaryzacji społecznej, o wywołanie tego stanu oskarża się serwisy społecznościowe, algorytmy Facebooka, fake newsy, płatne trolle putina, chińskich hakerów, chciwych bogaczy, białych suprematystów czy lewicowych ekstremistów. Każda strona szuka winnego gdzie indziej, najczęściej po „tej drugiej" stronie, jednak nie zmienia to faktu że ludzie podskórnie czują że tracą kontrolę nad własnym państwem, jednocześnie nie wiedząc kto za to odpowiada. W całym natłoku spekulacji, gdzie trudno odróżnić przyczynę od skutku, aby zrozumieć co się dzieje, trzeba spojrzeć szerzej, prześledzić historię tego kiedy demokracja się pojawiała i w jaki sposób zanikała, a następnie odnieść to do naszych czasów. 

Jak to dawniej bywało 

Zacznijmy analizę struktur władzy od samego ich powstania. W kulturach pierwotnych władzę sprawowali wodzowie. Lubimy widzieć ich jako niekwestionowanych liderów, którym nikt nie mógł się przeciwstawić. Jednak zwróćmy uwagę że przetrwanie poszczególnych plemion opierało się na sprawności bojowej jego członków, powodowało to że taki wódz rządził społecznością w której każdy mężczyzna bez wyjątku, potrafił walczyć, czasem lepiej niż on sam. Łatwo się domyślić że jeśli wódz nie spełniał oczekiwań plemienia, to jego członkowie dość łatwo mogli pozbawić go władzy i wybrać kogoś innego. W praktyce wódz musiał więc realizować wolę swoich ludzi, a jedynie liderzy o wyjątkowym autorytecie byli w stanie zrobić coś wbrew niej.

W miarę rozwoju cywilizacji, sytuacja zaczęła się zmieniać. Stworzenie większych struktur państwowych wymagało powstania grup społecznych o konkretnych specjalizacjach, a każda z nich wymagała odpowiedniej edukacji i narzędzi. Chłopi i rzemieślnicy, którzy całymi dniami zajmowali się swoją profesją mieli już znacznie mniejsze doświadczenie bojowe niż ich zbieracko-myśliwscy przodkowie i nawet w dużych grupach nie mieli szans w starciu z kastą uzbrojonych wojowników, których głównym zajęciem było szkolenie się w walce. Z tego powodu autokratyczni władcy z czasów starożytnych nie musieli się już przejmować „wolą ludu" w przeciwieństwie do wodzów z czasów przedhistorycznych, o ile mieli wystarczająco silną i wierną armię do tłumienia buntów. 

W demokratycznych Atenach, które były wyjątkiem w starożytnym świecie, nie było stałej armii, a zamiast tego od każdego obywatela wymagano ukończenia szkolenia wojskowego. Ceną za prawo do uczestniczenia w życiu politycznym była gotowość do obrony państwa w razie potrzeby. Podobna zależność istniała w republikańskim Rzymie, w którym armię rekrutowano spośród obywateli Rzymu. Nie jest zbiegiem okoliczności, że pięćdziesiąt lat po tym, jak republika wprowadziła armię zawodową zamiast obywatelskiej, Rzymem rządził już dożywotni dyktator — Juliusz Cezar. Łatwo się domyślić że gdyby w jego armii służyli ludzie, którzy mieli swoje rodziny i majątki w wiecznym mieście, mieliby opory, żeby przeciw niemu wystąpić, jednak legioniści byli już ludźmi, którzy swoją przyszłość wiązali ze swoim generałem i majątkami, jakie im obiecał w podbitych ziemiach. Nie była to jedyna przyczyna przemiany Imperium w cesarstwo, jednak niezbędnym wymogiem nowego systemu było to, aby legioniści byli wierniejsi swojemu dowódcy, niż ludowi rzymskiemu.

W kolejnej epoce — średniowieczu, nastąpił postęp w technice produkcji zbroi i wzrost znaczenia ciężkozbrojnej jazdy. Stworzyło to nowy rodzaj wojowników — rycerstwo. Byli to ludzie którzy od małego szkolili się w walce i z własnych funduszy płacili za utrzymanie kosztownego uzbrojenia. W zamian za swoje „usługi" na polu walki oczekiwali od swoich władców licznych praw i przywilejów. Dawało im to dość dużą swobodę i możliwość tworzenia małych „państw w państwie". W średniowiecznym systemie feudalnym, władza centralna, znacznie straciła na znaczeniu, gdyż król był na łasce swoich wasali, bez których poparcia nie miał szans utrzymać się przy władzy, przypominało to trochę pozycję przedhistorycznych wodzów opierających się na swoim autorytecie.

Początek końca rycerstwa nastąpił wraz z wprowadzeniem na masową skalę broni palnej. Nauka obsługi muszkietu nie jest tak skomplikowana, jak walki mieczem, a sam strzał jest w stanie przebić każdy pancerz. Europejscy monarchowie z czasem się zorientowali, że nie muszą już opierać swojej władzy na rycerstwie, gdyż mogą sami mieć znacznie tańszą i skuteczniejszą armię. Mówiąc metaforycznie — Roland musiał ustąpić miejsca dla D'Artagnana i jego kolegów. 

Nowożytność to czas monarchii absolutnych i stopniowego dowartościowywania mieszczaństwa i chłopstwa, kosztem szlachty, która mimo iż zachowała wysoką pozycję społeczną, tytuły i majątki, to w swojej domenie miała coraz mniej do powiedzenia, a ich podmiotowość była stopniowo pętana ograniczeniami nakładanymi przez władze centralne.

Im więcej, tym lepiej

Warto tutaj zaznaczyć, że pierwsze egzemplarze broni palnej były bardzo niecelne a ich przeładowanie trwało bardzo długo. Dlatego strzelcy osiągali prawdziwą siłę rażenia dopiero w dużych grupach, gdy kilka szeregów mogło na zmianę przeładowywać i strzelać. Kto więc zaczął wygrywać wojny? Nie ten kto miał odważniejszych i lepiej wyszkolonych wojowników, ale ten kto był w stanie zgromadzić większą liczbę ludzi i uzbroić ją w muszkiety. Z tego powodu pola bitew w XVIII i XIX wieku były usiane setkami tysięcy rekrutów, pogrupowanych w równe kolumny, aby dowódcy mogli się odnaleźć w tej masie. W największej bitwie średniowiecza (pod Grunwaldem) walczyło łącznie około 50 tysięcy ludzi, natomiast w największej bitwie wojen napoleońskich (pod Lipskiem) samych zabitych było ponad 100 tysięcy, a na polu starło się ze sobą około pół miliona ludzi (w międzyczasie liczba ludności Europy zwiększyła się zaledwie dwukrotnie).  

Łatwo sobie wyobrazić, że kilkumilionowe armie, które zaczęły być standardem na kontynencie, wymagały coraz szerszej akcji rekrutacyjnej. Nie mogli to już być hojnie opłacani najemnicy na usługach władcy, gdyż nikt nie byłby w stanie ich utrzymać. Aby móc rekrutować tak wielkie rzesze ludzi, trzeba było dać im coś innego w zamian. I dano im — najpierw prawa, a potem władzę. Pierwszy, powszechny i obowiązkowy pobór do wojska odbył się w porewolucyjnej Francji, której przywódcy wyszli z założenia, że skoro oddano władzę w ręce francuskiego ludu, to teraz ten lud musi się zmobilizować i bronić swojego kraju (Francja była wówczas celem ataku większości europejskich monarchii). Jeszcze kilkaset lat wcześniej, nie było mowy, żeby jakiś chłop czy mieszczanin szedł walczyć za swojego władcę, gdyż było mu obojętne czy jego obecny pan wygra czy zostanie zastąpiony innym panem. Sytuacja się zmieniła dopiero, gdy kraj, w którym mieszkał stał się  jego krajem. 

Kulminacją procesu masowych mobilizacji była pierwsza wojna światowa, jednak był to też początek ich końca. Pierwsze skrzypce na polach bitwy zaczęły grać karabiny maszynowe i nowoczesne działa artyleryjskie, które w kilka sekund były w stanie zniszczyć kilkunastoosobowy oddział. W XX wieku zaczął wygrywać nie ten, kto miał większą liczebnie armię, ale ten kto miał nowocześniejszy przemysł, lepszą gospodarkę i był w stanie wyprodukować więcej bomb, dział, czołgów i samolotów. Wraz z uświadomieniem sobie tego, okazało się że zarówno robotnicy wytapiający stal na czołgi, jak i kobiety produkujące do nich amunicję, mogą zadecydować o zwycięstwie.

Nieprzypadkowo XX wiek to czas upodmiotowienia robotników i kobiet, którzy za swój wkład w przetrwanie państwa, oczekiwali praw wyborczych i z czasem je dostali. Z tych przesłanek można łatwo wysunąć wniosek że utrzymanie państwa wymaga stałych nakładów i poświęcenia, dlatego najwięcej do powiedzenia mają w nim ci, od których zależy jego przetrwanie. Jeśli zastanawiamy się, kto ma prawdziwą władzę w danym państwie, zadajmy sobie pytanie — gdyby zostało ono zaatakowane, to od kogo zależałoby zwycięstwo? Ponieważ ta grupa osób ma w nim najprawdopodobniej największy wpływ na politykę (lub będzie miała). Nawet jeśli oficjalna narracja mówi co innego. 

Teraz zastanówmy się, co obecnie decyduje o sile państw. Współczesne konflikty coraz dobitniej pokazują przewagę bezzałogowych dronów nad „ludzkimi" oddziałami żołnierzy. Może być to pocieszające, że wojny są mniej krwawe, niż kiedyś, lecz jednocześnie coraz mniej liczą się na nich ludzie. Dotyczy to nie tylko żołnierzy, ale i robotników, którzy kiedyś produkowali sprzęt wojskowy, gdyż współczesne drony w dużej mierze produkowane są przez inne maszyny pod nadzorem niewielkich grup specjalistów. Jeśli prawidłowość, którą opisałem wcześniej, zadziała, to istnieje ryzyko, że rządzący, którzy będą kontrolować „armię dronów", zorientują się, że już nie potrzebują rzeszy ludzkich do obrony państwa, i dojdą do wniosku, że już nie muszą się z nimi liczyć. Będą mogli stopniowo ograniczać podmiotowość mas, a w razie buntu wysłać drony do tłumienia zamieszek, oficjalnie wciąż zachowując pozory demokracji a buntowników określać mianem np. terrorystów.

Fasadowe rządy

Pewną charakterystyczną cechą zmian o których pisałem, jest to że odbywają się małymi kroczkami na przestrzeni dziesięcioleci czy nawet stuleci, i nawet, gdy faktyczna władza w danym państwie zmieniła już swój ośrodek, to zewnętrzne formy jeszcze długo pozostawały te same. Cesarstwo rzymskie nigdy nie nazywało siebie cesarstwem. Senat nie został rozwiązany i cały czas obradował, a legioniści walczyli w imię „Senatu i Ludu Rzymskiego", mimo iż w praktyce wszystko zależało od woli jednego człowieka. Podobnie było z upadkiem rycerstwa, które jeszcze długo po tym, jak straciło władzę, zachowało swoje tytuły i uważało siebie za przewodnią siłę narodu. Zresztą w Wielkiej Brytanii do dziś funkcjonują resztki monarchii, głową państwa wciąż jest królowa, wciąż istnieją tam książęta i hrabiowie, jednak żaden z nich nie ma pod sobą zbrojnych oddziałów i nawet nie myśli o wprowadzaniu swoich praw czy odłączeniu swoich ziem od królestwa, jak to miało miejsce w czasach ich świetności.



Foto: Randy Colas, Unsplash

Fasadowość struktur władzy powoduje że rzeczywiste ośrodki władzy są tak trudne do zidentyfikowania. Współcześnie mamy jaskrawe przykłady fasadowej demokracji w Rosji, w której wybory są ustawicznie fałszowane, jednak są też bardziej subtelne przykłady — większość Europejczyków jest święcie przekonana, że Unia Europejska jest instytucją demokratyczną, bo do jej parlamentu odbywają się całkowicie przejrzyste, uczciwe i równe wybory, jednak wystarczy poczytać unijne przepisy, żeby zauważyć, że parlament ten pełni głównie rolę kontrolną i doradczą, na wzór parlamentów z XIX-wiecznych monarchii, a faktyczne władze nie są obierane w powszechnych wyborach. Natomiast z drugiej strony Atlantyku, w Stanach Zjednoczonych coraz częściej mówi się o niebywałej skuteczności mediów społecznościowych i tego jak mogą wpływać na wyniki wyborów, co tworzy sytuację gdzie głosy będzie można sobie „kupić".

Kto ma drony, ten ma władzę  

   Czy więc upadek demokracji jest już nieodwołalnie przesądzony? Na pewno nie, w historii nic nie trwa wiecznie i nawet najbardziej stabilne systemy w końcu się rozpadają. Nietrudno sobie wyobrazić scenariusz w którym jakieś komórki społeczne czy nawet jednostki, utrzymują własne drony czy sztuczne inteligencje, których „użyczają" państwu w razie potrzeby, tak jak średniowieczni rycerze użyczali swoich „usług" monarchom. Czy czeka nas jakiś nowy techno-feudalizm, techno-republikanizm czy techno-autorytaryzm — wciąż nie jest przesądzone, gra wciąż trwa, jednak jej losów nie przesądzą ani protesty na ulicach, ani internetowe artykuły, takie jak ten.


Mateusz Kukla
Absolwent Akademii Sztuk Pięknych w Krakowie, interesujący się historią idei, filozofią i geopolityką, zawodowo projektant gier komputerowych, autor bloga.
 Strona www autora

 Liczba tekstów na portalu: 7  Pokaż inne teksty autora

 Oryginał.. (http://www.racjonalista.pl/kk.php/s,10299)
 (Ostatnia zmiana: 22-09-2021)