Rok 2001, do kin trafia film „Helikopter w Ogniu", w którym oddział amerykańskich Rangersów (prawie w całości białoskórych), bohatersko odpiera ataki Somalijczyków (w całości czarnoskórych), którzy dziesiątkami wchodzą im pod lufy karabinów. W rolach głównych występuje sama śmietanka ówczesnych gwiazdorów Hollywood, takich jak Ewan McGregor, Josh Hartnett czy Eric Bana. Wszyscy mają postawną, umięśnioną sylwetkę, wyraźnie zarysowany podbródek i jasną karnację. Zdominowanie filmu przez „białych, heteroseksualnych mężczyzn" nie budzi żadnych kontrowersji — jest to realistyczny obraz amerykańskiej armii. Mija równo 20 lat, jest rok 2021, amerykańska armia publikuje w mediach społecznościowych serię krótkich, animowanych filmów rekrutacyjnych, o wspólnej nazwie „The Calling". Każda z animacji opowiada historię innego amerykańskiego żołnierza. O kampanii reklamowej robi się głośno ze względu na historię jednej z bohaterek — dziewczyny wychowywanej przez parę lesbijek, która chodzi na parady równości i jednocześnie jest kapralem U.S. Army. Tym co umknęło szerszej opinii publicznej w Polsce był fakt, że owa dziewczyna, była jedyną białą postacią w serii opowieści. Wizerunek białego mężczyzny, z którego składała się cała obsada „Helikoptera w Ogniu" nie pojawia się w ogóle. Co stoi za przemianą jaka miała miejsce w ciągu tych 20 lat? Wydaje się że „Helikopter w Ogniu" mógł być jednym z ostatnich eposów o dawnej Ameryce, a „The Calling" zapowiedzią czegoś, w co Stany Zjednoczone próbują się przeobrazić. Za całą transformacją stoi pewien złożony proces, znany już z historii. Jednym z najczęstszych błędów, jakie popełniamy przy opisywaniu historii, jest traktowanie stanu obecnego, jako stanu, który trwał, może poza drobnymi zmianami, niejako „od zawsze". Myśląc o USA — mamy w głowie, że zawsze był to kraj wieloetniczny i wielokulturowy. Owszem, USA było krajem stworzonym przez imigrantów, jednak od początku dominowała jedna grupa rasowa i kulturowa — biali protestanci z Europy. Obowiązywał jeden model obywatela, do którego każdy nowy imigrant musiał się dostosować jeśli chciał coś osiągnąć. To właśnie ci ludzie stanowili „kręgosłup" Ameryki, tworzyli jej kulturę, politykę i obyczaje. W historii USA, mniejszości rasowe były mniej liczne, niż może nam się wydawać, aż do lat 70-tych XX wieku oscylowały w granicach 10-15% (w 2022 jest to już prawie 40%). Na dodatek najliczniejsza mniejszość — osoby czarnoskóre, aż do drugiej połowy XX wieku funkcjonowała w zamkniętych społecznościach i była praktycznie pozbawiona sprawczości politycznej oraz wpływu na kulturę. Zresztą przez długi czas nawet biali katolicy stanowili dyskryminowaną mniejszość pozbawioną wpływu na państwo (symbolicznie zakończył to dopiero wybór pierwszego katolickiego prezydenta — Johna Kennedy’ego). To właśnie białe, protestanckie elity ze wschodniego wybrzeża wysyłały białych, protestanckich chłopców z midwestu za ocean, żeby walczyli z „wrogami wolności", w kolejnych wojnach światowych, przy okazji poszerzając wpływy amerykańskiego imperium. W Stanach Zjednoczonych istniał amerykański naród, który spajał szereg wspólnych tradycji — od strzelania fajerwerkami na 4 lipca po jedzenie indyka w święto dziękczynienia. To właśnie jankeski etos zrobił z USA światową potęgę. Jednak bycie główną siłą polityczną na globie niesie za sobą szereg konsekwencji — wymaga uwolnienia przepływu kapitału, migracji ludności oraz otworzenia się na kontrolowane kraje. Rosnąca gospodarka USA potrzebowała i wciąż potrzebuje ciągłego napływu siły roboczej, zarówno tej taniej, jak i tej wyspecjalizowanej (obecnie ponad połowa amerykańskich doktorantów pochodzi z zagranicy). Imigranci, którzy masowo przybywają do USA z całego świata, aby uzupełniać jej braki kadrowe, mają własne zwyczaje i tradycje, wyznają zupełnie inne wartości a niektóre elementy amerykańskiej kultury są dla nich wręcz obraźliwe (jak problematyczny Dzień Kolumba). Dotychczasowa kultura spajająca „białą Amerykę" jest zbyt hermetyczna, by ich zasymilować, dlatego od kilku dekad obserwujemy próbę budowy nowego mitu, wielorasowej Ameryki. Częścią tego procesu jest obsadzanie mniejszości rasowych w Hollywoodzkich filmach, produkcjach Netflixa czy Amazona, co każdorazowo budzi obiekcje „białej" Ameryki. Wracając do tematu armii, na której opiera się potęga amerykańskiego imperium — wojsko, które zostało pokazane w „Helikopterze w Ogniu", wkrótce nie będzie w stanie już funkcjonować ze względu na demografię. W Stanach coraz głośniejsze są ostrzeżenia o braku chętnych do służby w U.S. Army. Pojawia się też groźba, że USA będzie musiało odejść od armii ochotniczej na rzecz poborowej. Wojsko potrzebuje świeżej krwi — stąd ukłon w stronę mniejszości pokazany w serii „The Calling" . Rzecznicy prasowi amerykańskiej armii mówią wprost, że celem kampanii reklamowej jest zburzenie dotychczasowych stereotypów związanych ze służbą wojskową. Jeśli spojrzymy na przemianę Stanów Zjednoczonych w kontekście historycznym, to zauważymy że przed podobnymi dylematami stawało w zasadzie każde państwo którego wpływy zaczęły przekraczać jego własne granice (w tym Rzeczpospolita Obojga Narodów). Najbardziej jaskrawym i znanym tego przykładem są losy imperium rzymskiego. Republika Rzymska opierała się na obywatelach rzymskich — pochodzących ze zbliżonych etnicznie i kulturowo ludów Półwyspu Apenińskiego, które spajały wspólne mity i wspólni bogowie. Obywatele Italii służyli w armii, byli senatorami i urzędnikami. Państwo rzymskie po kolejnych podbojach stało się „globalnym" imperium na skalę starożytnego świata. Jednak sukces przyniósł skutki podobne do tych, z którymi mierzy się dziś Ameryka. Pod kontrolą Rzymu znalazły się dziesiątki różnych mniejszości, wyznań, grup etnicznych i językowych. Wolny handel i migracje ludności sprawiły, że do Rzymu zaczęły napływać masy imigrantów, którzy nie mieli pojęcia, kim był Romulus i nie składali ofiar Marsowi. Z czasem rodowitych Rzymian było już zbyt mało, by państwo mogło się opierać na ich poczuciu etnicznej wspólnoty. Senat przestał już odpowiadać na potrzeby coraz liczniejszej mieszanki kulturowej imperium, czasy republiki zaczęły dobiegać końca, imperium albo musiało się przekształcić albo rozpaść. Pierwszym, który wyczuł „ducha czasu" i słabość senatu był Juliusz Cezar — w czasie swoich rządów jako pierwszy traktował imperium jako całość, zamiast dzielić je na Italię i podległe jej prowincje (stąd decyzja o relokacji Rzymian poza Półwysep). Pomimo reakcji „Ancien regime" i zabiciu Cezara — procesu nie dało się zatrzymać. Spoiwem Imperium przestał być senat i lud rzymski a stał się cesarz — uwolniony spod wpływu senatu i rzymskich rodów. Kolejni władcy coraz częściej wpuszczali obcokrajowców do armii, przyznawali im tytuły i zaszczyty. W pewnym sensie znakiem nowej epoki było też rozpowszechnienie się chrześcijaństwa — nowej, egalitarnej religii, odrzucającej podziały rasowe, klasowe czy płciowe, głoszące stworzenie uniwersalnej wspólnoty „dzieci bożych" — co dla rzymskich pogan musiało oznaczać postawienie świata na głowie. Nietrudno sobie wyobrazić podstarzałego Rzymianina z okresu cesarstwa, narzekającego, że młodzi nie chcą już służyć w wojsku, że do armii przyjmuje się barbarzyńców, że następuje upadek obyczajów, a w kraju szerzy się homoseksulizm przywleczony z Grecji, że nikt nie wierzy już w starych bogów, że nie ma już republiki, a senat jest tylko fasadą rządów dyktatorskich. Brzmi znajomo? Wystarczy zamienić parę zwrotów i mamy amerykańskiego konserwatystę, narzekającego na upadek jego kraju. Pesymiści mogliby mówić, że był to początek końca imperium. Być może tak, ale imperium „kończyło" się jeszcze przez kilkaset lat, W momencie transformacji, system republikański już nie „wydalał" a zmiana punktów odniesienia dała Rzymowi „drugi oddech" i pozwoliła trwać w nowej formie jeszcze jakiś czas. Obawiam się, że USA stoi przed podobnym dylematem, co Rzym końca republiki. Może albo odciąć się od świata i zachować swoją narodową spójność, albo odsunąć „starych bogów" na bok i otworzyć się na „barbarzyńców", z których będzie można rekrutować nową siłę roboczą, nowe elity i nowych żołnierzy do podtrzymania energii życiowej imperium. Trudno powiedzieć, co jest lepsze dla samej Ameryki, ale z perspektywy Polski korzystniejsza wydaje się wizja nowego, amerykańskiego imperium, które wciąż będzie angażować się w sprawy świata, zamiast konsolidacji narodowej i powrotu amerykańskiego izolacjonizmu, który zostawiłby nas samych sobie. Na koniec chciałbym jeszcze dodać że piszę to jako konserwatysta, który nie uważa procesu emancypacji mniejszości etnicznych za „sprawiedliwością dziejową", albo kolejny krok ludzkości w kierunku bliżej nieokreślonej egalitarnej utopii. Piszę to jako realista polityczny, który zdaje sobie sprawę, że dziejami świata rządzą określone mechanizmy, które przekraczają nas samych i są poza nasza kontrolą. | |
Oryginał.. (http://www.racjonalista.pl/kk.php/s,10322) (Ostatnia zmiana: 02-10-2022) |