Niektóre wybitne zgony są przez media, więc w konsekwencji publikę, w ogóle nie zauważane. Inne zaś funeralia dostają uroczystą oprawę w sięgającym niebios bolesnym wrzasku. Dostrzeżono na przykład śmierć komunizmu. Weszła wtedy do polskich narodowych telewizorów komediantka Joasia Szczepkowska i ze stosowną minką pełną pyzatej uciechy ogłosiła, że ustrój padł. Aktorka nie była specjalnie dobrze poinformowana, bowiem system zaledwie pozbawiono centralnej głowy, którą szybko a liberalnie podzielono między akcjonariuszy zwanych inwestorami, a w miejscu zgonu założono giełdę papierów wartościowych służących do zarabiania kroci bez produkowania niczego. Oczywiście uznanie, która ze śmierci jest ważna, więc warta obchodów i gadania, to zagadnienie subiektywne. Dlatego nie żądam, by wszyscy uznali moje racje, zwłaszcza czwarta część społeczeństwa miłująca czarną grypserę i jąkaninę toruńską. Niemniej bojąca się wspomnianej wściekłej francy większość narodu powinna mój wywód o znaczeniu tych, a nie innych umieralności uznać za istotny. Otóż nikt prawie nie zwrócił uwagi na fakt, że tak mimochodem na zamkniętych oczach wszystkiego narodu skonała polska nauka. I że znana jest symboliczna gówniana data jej zgonu (nie jestem zainteresowany podawaniem konkretnej, bom nie lokaj czarnych mocy). I nikt wtedy nie wpakował się do telewizorów, by ogłosić triumfalnie: oto wykitowała! Alleluja! I tyłem do przodu! Śmiertelne zejście tak szacownej dziedziny nie dokonało się nagle. Ona poważnie chorowała już od pewnego czasu. (Gnicie owe opisałem w zabawnej powieści, dobrze rekomendowanej przez znanego krytyka, którą odrzuciło już czterech wydawców nie zainteresowanych poszerzaniem podobnej wiedzy, a może tylko pozbawionych stosownej odwagi przeciwstawiania się podszczypanym w tekście pisiakom). Najbardziej wyrazisty akt publicznej agonii nauki miał miejsce, jak uważam, w dniu nadawania mnichowi Rydzykowi stopnia doktora filozofii. Nic bardziej szyderczego wobec rzeczywistych pracowników szkół wyższych niż ten, w tym wypadku pusty ośmieszony tytuł przed nazwiskiem będącym alegorią absolutnego przeciwieństwa wiedzy, kultury, autorytetu i przyzwoitości. Nic bardziej komicznego, błazeńskiego i ohydnego niż na stojącym potem w Brukseli na stole karteluszku wyrazy: phil. doc. jako godność ojca ciemności w nieskładnym, niepoprawnym języku twierdzącego przed Europą, iż kraj nasz jest totalitarny. Ja nie o tym, że to zjawiska łączliwe, ten doktorat jednoczący Uniwersytet Kardynała Stefana Wyszyńskiego, przedwojennego antysemity (wiem, że to grzeszki młodości wielkiego potem człowieka, które należy wybaczyć, jeśli nawet miały swój udział w przygotowaniu Zagłady), z ojczulkiem, przyjacielem Kobylańskiego, szmalcownika i współczesnego nam pożeracza Żydów. Ja o sromocie, upokorzeniu, poniżeniu, obciachu i niecnej zmazie na honorze. Czyli o trupie nauki naszej wybitnej, polskiej. A jakie niby mam kompetencje, by twierdzić, że ten stopień naukowy Rydza to kompromitacja nauki, co zdechła od wstydu? No cóż, są to zaledwie kompetencje narodowe obywatela oraz polonisty z zawodu. (Że nie powiem pisarza, bo mieszkańcy śmietnika zaprzeczą, przecież oni przeczą nawet noblistom, więc co tam zrobić pysk jakiemuś literatowi wiejskiemu). Rydzyk ma gębę pełną Polski, jej wolności, niepodległości. Pierwszą zaś niezastępowalną niczym właściwością Polaka jest miłość narodowego języka wyrażająca się najpierw w poprawności jego używania. A tej umiejętności rzeczony doktor filozofii nie posiada. Wystarczy posłuchać, albo zajrzeć w Internecie do Wikicytatów lub innych zapisów jego koślawej, kompromitującej, prymitywnej mowy. Tak, to własny język oskarża Rydzyka. Zresztą to nie język, tylko słowne erupcje słabo lub w ogóle nie zlepionych logiką i prawidłami składni wyrazów. Ten język oskarża nie tylko tego mnicha należącego bardziej do postaci z Monachomachii Krasickiego niż kultury i nauki. On oskarża wysoką komisję uniwersytecką nadającą tam, u Wyszyńskiego, stopnie naukowe. Przecież, teoretycznie przynajmniej, Rydzyk musiał coś mleć jęzorem podczas obrony, udzielać odpowiedzi na pytania, tłumaczyć sens swojej dysertacji! Musiał przedtem złożyć egzamin kierunkowy i z obcego języka (chyba że za obcy uznano w jego wykonaniu język polski). Nie sądzę zresztą, by taki Rydzyk, jakiego znamy z chaotycznych, emocjonalnych, językowo niepoprawnych wypowiedzi publicznych, był w stanie pracę doktorską samodzielnie napisać. Nie wydaje mi się to możliwe fizycznie, chociaż metafizycznie czyli cudownie owszem. Jeżeli na tej obronie taki cud miał miejsce, wycofuję się, gdyż o cudach, podobnie jak diabłach, egzorcyzmach, nagłych uzdrowieniach wiedzy nie posiadam, jako że ona nie istnieje. Jednak muszę przypuścić, że nawet jeśli ktoś nie jest w stanie swych rwanych, galopujących myśli, a zwłaszcza ich braku, wyrazić w słowie mówionym, to nie oznacza, iż nie potrafi poprawnie i klarownie, w pięknym jasnym stylu, ująć ich w piśmie, zwłaszcza że doskonale może to zrobić za niego ktoś inny. To po prostu działanie łaski uświęcającej. Zwłaszcza, że w tej, jak by to nazwać dysertacji szło o opisanie przez Rydza roboty, jaką wykonuje Rydz w uczelni należącej do Rydza, zatem mogła być tylko w języku Rydza, gdyż inny nie udźwignąłby tematu tego Rydza Rydzem zarządzającego. Nie studiowałem ani metafizyki psychiatrycznej ani patologii transcendentalnej ani podobnej paranoidalnej dyscypliny, więc nie twierdzę nazbyt stanowczo, że Rydz nie napisał wartościowego dzieła, za które przydziela się doktorat albo nawet dwa (w tym z teologii medialnej). Zwłaszcza, że Rydz potęgą jest i basta! Możliwe jest bowiem wszystko, szczególnie kiedy indywiduum ma stosunki w samym Niebie. Twierdzę tylko, że w owym sinym dniu, w którym bezczelnie wyprodukowano tego doktora, nauka polska zmarła ostatecznie. | |
Oryginał.. (http://www.racjonalista.pl/kk.php/s,1995) (Ostatnia zmiana: 07-07-2011) |