Hero
Autor tekstu:

Film Zhanga Yimou musi kojarzyć się przeciętnemu widzowi z „Przyczajonym tygrysem, ukrytym smokiem" Anga Lee. Nie ma innej możliwości, te dwa filmy już po pierwszym zwiastunie wydają się podobne jak Coca Cola i Pepsi. Różnice i w przypadku dwóch napojów istnieją, a jakże.

"Hero" opowiada o spotkaniu władcy królestwa Qin i Bezimiennego. To wszystko, co się w filmie dzieje. Bezimienny przychodzi, rozmawia z królem, po czym opuszcza pałac. W trakcie rozmowy wkraczamy jednak w gdybania na temat powodów, dla których ów wojownik pojawił się u władcy. Chwali się on, że pokonał trzech największych wrogów przywódcy. I tu zaczynają się schody.

Na ekranie widzimy kolejno różne wersje historii opowiadanej przez wojownika. W rzeczy samej, każdą wyróżnia odpowiednia barwa. Częścią wspólną niezmiennie są baletowe walki. Taneczne nawet, można rzec. Co poniektórzy bohaterowie skaczą dookoła siebie z mieczami sprawiając wrażenie bardziej zachwyconych samym tańczeniem-walczeniem niżeli możliwością uśmiercenia przeciwnika. Taka kolej rzeczy prowadzi do scen łamiących reguły i tak ledwo trzymającej się logiki czy przyciągania. Mimo to, rozochocony niezmiernie możnością zapoznania się z obcą kulturą, pozwalam sobie wybaczyć te niedorzeczności. Chiny przecie leżą kawał od Naszego Świata i daleko nam do choć połowicznego konsumowania ich kultury.

Film Yimou powstał później niż ten Anga Lee, przez co brak mu świeżości. Powiem więcej, obraz wydaje się skrzętnie przemyślanym chińskim produktem eksportowym, skonstruowanym nie tylko na bazie nieznanych nam bliżej wschodnich opowieści. Mieszanka składa się również z produktów typowo zachodnich, by nie powiedzieć amerykańskich. Odniosłem wrażenie, że ten film za Chiny nie powstałby gdyby nie ekranowe giganty typu „Władca pierścieni", a w szczególności „Matrix". Chiński obraz, choć nominowany do Oskara, jest świetnym dowodem na wpływ trylogii Wachowskich nie tylko na komercyjniaki z USA typu „Aniołki Charliego" czy „Romeo musi umrzeć". Jak na ironię, gwiazda tego ostatniego to w istocie i odtwórca głównej roli. Ile w tym wyborze kalkulacji, nie trudno stwierdzić. Aktor jest (obok Jackiego Chana, który zapewne na Bezimiennego by się nie nadawał) jedyną światową gwiazdą kina wschodniego. Kto inny mógłby wystąpić w tak rozbuchanym obrazie, jak nie boski Jet Li.

Tak się ładnie zapowiadał — a może właśnie w tym rzecz. Film miał wcale długą kampanię promocyjną. Zwiastun można było zobaczyć bodajże już w maju. Tłumaczy to tylko fakt, że data premiery była parę razy przekładana. Po kilku multipleksowych seansach, przeciętny widz wie już jak wyglądają walki w filmie, obyty jest ze skaczącymi po wodzie bohaterami, milionem równo wystrzelonych strzał. Zaistniałe w głowie widza wyobrażenie (po obejrzeniu reklamówki) powoduje, że spodziewamy się czegoś więcej, czegoś lepszego od „Przyczajonego tygrysa..". W ostatecznym rozrachunku stwierdzam, że film Lee jest o niebo lepszy od „Hero". Pogubiona i zakręcona narracja tego drugiego nie pozwala uwierzyć w możliwości swoich bohaterów. Szkoda, a mógł to być nowy „Rashomon".


Jan P. Matuszyński
Interesuje sie filmem i kinem. Tworzy amatorskie filmy. Swoje życie planuje związać z reżyserią filmową.

 Liczba tekstów na portalu: 8  Pokaż inne teksty autora

 Oryginał.. (http://www.racjonalista.pl/kk.php/s,2698)
 (Ostatnia zmiana: 14-09-2003)