Daleko od nieba
Autor tekstu:

W ciągu ostatnich lat pojawiło się kilka filmów, które komentują amerykański styl życia. Motyw american dream pojawił się między innymi w „Magnolia" Paula Thomasa Andersona, „Happiness" Todda Solondza czy „American Beauty" Sama Mendesa. Wymienione tytuły potrafiły nas nawet zmusić do odstawienia popcornu i coli na bok, by zrozumiawszy dopiero co odkryte wnioski na temat własnego istnienia, móc z nich skorzystać w przyszłości. Kolejny film traktujący o mentalności zza oceanu to „Daleko od nieba" Todda Haynes. Przyznaję, różni się od pozostałych.

Rzecz to o tyle nietypowa, bo dzieje się w 1957 roku. Cathy (Julianne Moore) i Frank (Dennis Quaid) sprawiają wrażenie udanego małżeństwa. Mają dwójkę dzieci, piękny dom, posada Franka sprawia wrażenie dobrze płatnej. Wszystko jest z nimi dobrze. Patrząc z punktu widzenia sąsiada czy kolegi z pracy, jest u nich naprawdę w dechę. Róż z rodziny szybko spływa, ponieważ Frank okazuje się mieć problemy z orientacją seksualną, a Cathy skupia swoje myśli na czarnoskórym ogrodniku. Oba przypadki w latach 50-tych były nie do pomyślenia. Sytuacja potęguje bardzo dobra "komunikacja międzyludzka" w mieście — żyją tam same plotkary.

Punkt wyjścia w „Daleko od nieba" jest nieco podobny do tego jak np. w „American Beauty". Na drodze bohaterów pojawiają się problemy, które wywracają ich życie do góry nogami, szczególnie z socjologicznego punktu widzenia. A jednak, obraz różni się wielce od tego mendesowego. Przede wszystkim panuje tu inna kolorystyka. Filmowa jesień to standardowa paleta: różne warianty żółci, przez co środowisko wydaje się ciepłe. Sztuczne uśmiechy na ekranie dodają klimatu domowego ogniska; muzyka Elmera Bersteina równie piękna, co staroświecka, uwydatnia tylko wiek oglądanej epoki. Moda retro znów jest śliczna i jakby na czasie. Wszyscy są w obrazie Haynesa — ciepli, piękni, uśmiechnięci.

To, że ładnie wygląda nie oznacza, że się dobrze ogląda. Julianne Moore błyszczy na ekranie, bo jest dla niego ewidentnie stworzona. Jej nietypowa uroda rudzielca i nieco nachalny uśmiech przy jesieni i ogólnej dobroci są idealnie dopasowane do otoczenia. Dennis Quaid nie przekonuje jako gej, nawet, gdy w tle ma nagiego młodzieńca, czytającego w łóżku gazetę. Wydaje się być kierowany przez związek feministek, który chce przygruchać sobie Cathy. Dla odmiany, czarnoskóry ogrodnik Raymond (Dennis Haysbert) nie może poszczycić się prowadzeniem przez kogokolwiek. Jego gra lub raczej obecność w filmie przywodzi na myśl mimikę Stevena Segala przesączoną przez tonę kostek cukru. Ta uciemiężona jednostka czarnej mniejszości jest najwyżej metaforą pijanego bezdomnego, który przyplątał się do ekipy podczas zdjęć. 

„Daleko od nieba" nie prezentuje więc nic nowego na temat sposobu życia à la keep smiling. Todd Haynes porusza wiele wątków, od rasizmu po romantyczny zaczątek miłości. Żaden z nich nie jest ponadto doprowadzony do jakiegoś konkretnego miejsca. Co najwyżej, następuje jego zwrot, lecz bez żadnych konsekwencji. Małżeństwo kończy się przez telefon, Murzyn odjeżdża pociągiem, a Cathy pyta go czy może do niego przyjechać w odwiedziny. Czy to jest początek pięknej przyjaźni ? Nie sądzę. Happy end byłby nie na miejscu. Bohaterowie po prostu od siebie uciekają. W końcu jak inaczej zasugerować zmęczonej publice, że może już iść do domu.


Jan P. Matuszyński
Interesuje sie filmem i kinem. Tworzy amatorskie filmy. Swoje życie planuje związać z reżyserią filmową.

 Liczba tekstów na portalu: 8  Pokaż inne teksty autora

 Oryginał.. (http://www.racjonalista.pl/kk.php/s,2726)
 (Ostatnia zmiana: 21-09-2003)