SPIS TREŚCI
I. ŻYWOT PROWIZORA MELWICUSA
II. DOMINIKANSKI SZKAPLERZ
III. CZARCIE FIGLE I SWAWOLE
IV. TAJEMNICZE ANIOŁY
V. Wagabunda spitteler
VI. KSIEGI SIOSTRY SCHOLASTYKI
VII. RYCERSKI HONOR I ZABAWY
*
I. ŻYWOT PROWIZORA MELWICUSA
Zaskrzypiały
głośno drzwi od Małej Furty, gdy tuż po północy wchodził przez nie
potajemnie podszpitalnik
brat Melwicus, ze swojej wyprawy w okolice jeziora Drużno. Miał tam
podobno
czynić ugodę w sprawie zakupu 2 łanów łąki, ale wielu pensjonariuszy
przytułku
wiedziało iże odwiedzał on w sprawach osobistych Dobrogosta we wsi
Czechowo, z którym mieszkała jego urodziwa córka Gosława. Choć było ciemno
niczymoko wykol, Melwicus sprytnie przemykał się
wejściem od strony dziedzińca do Wielkiego Domu. Trzymał się blisko
studni
omijając ostrożnie zielnik, aby przypadkiem nie podeptać tam cennych
ziół i nie
pozostawić swoich śladów. Tuż obok refektarza, udało mu się chyłkiem
dostać się
do swojej sypialni. Mieściła się ona po zachodniej stronie szpitala,
gdzie były
jeszcze dwie duże izby dla jego najbliższych współpracowników. Jako
członek
elbląskiego konwentu miał szczególne przywileje, które umiał dobrze
wykorzystać. Żył niczym książę, czyniąc przy tym nieustanne starania o wybudowanie własnego domu, który potem nazwano Domem Szafarza. Teraz
wszedł po
cichu do swej izby, zamykając ją zaraz za sobą dużym zdobionym metalową
ornamentacją kluczem. Odmówił jeszcze krótką modlitwę pamiętając jak
zawsze o zbawieniu swej duszy i nie zapalając świecy, przebrał się wszlafmycę,
położył do dużego drewnianego łoża
pod pierzynę wypełnioną ptasimi piórami i natychmiast zasnął.
Dzień w Wielkim Domu dla prebendariuszy i ubogich
rozpoczynał się latem oświcie około
4rano odgłośnego
otwieraniafurty szpitalnej, a potem
zapalania świec i przygotowań do wspólnej modlitwy w kościele przyszpitalnym. Wiadomo
było wszem i wobec, iże zbawienie wieczne wiedzie przez miłość do Boga i bliźniego
oraz
udział w praktykach religijnych. Modlono się zatem przeważnie przed
ołtarzem
Najświętszej Marii Panny Wniebowziętej na specjalnych klęcznikach
sporządzonych w ławkach stojących na środku kościoła. Modlitwę w języku niemieckim
prowadził
sam Schaffner z Biblii pobożnie i z namaszczenie wymawiając najpierw
głośno
Credo:
Wir glauben an den einen Gott,
den Vater, den Allmachtigen,
der alles geschaffen hat, Himmel
und Erde… [ 1 ] a potem przy pomocy modlitewnika litanię, aby
wspólnie z pensjonariuszami na końcu odśpiewać jedną z nabożnych pieśni. Czasem w razie
swojej nieobecności wyznaczał następcę do tych bogobojnych praktyk
pośród braci
albo sióstr zakonnych, zajmujących się w przytułku chorymi i ułomnymi.
Przystępowanie do Komunii Świętej było obowiązkowe przynajmniej raz na
tydzień, a jeśli któryś z mieszkańców szpitala nie chciał tego uczynić i opuszczał
wspólne modlitwy, a nawet bluźnił Bogu, musiał opuścić przytułek.
Pewnego razu poczciwy Burchart Ramsey, który
wraz ze swoją urodziwą
żoną Dobrochną zamieszkał w przytułku dożywotnio za ofiarowanie swego
domu i włości w Nowinie niedaleko miasta, pokłócił się z niejakim Henrykiem,
prebendariuszem apud s. Spiritum, do którego należała karczma w Weklicach. Poszło o honor i dobre imię rodziny Ramseyów rodowodu
angielskiego,
oskarżonej przez owego gruboskórnego karczmarza o potajemne handlowe
kontakty
ze złotnikiem zamieszkującym kamienicę przy ul. Garbary. Jednakże
nazbyt głośna
utarczka słowna została szybko zażegnana przez jednego z czeladników
złotniczych, który przysięgając na wszystkie znane mu świętości, błagał o zaniechanie owego sporu dla dobrego imienia zarówno owej rodziny, jak i jego
pryncypała. Albowiem pochodził on ze słynnej i szanowanej w mieście
rodziny Prullównie tylkozaprzepiękne
wyroby złotnicze, ale przede
wszystkim za godne mieszczańskie życie. Choć jednako jeden z jego synów
Johan,
członek miejscowego Bractwa Kurkowego, skłonny był do nazbyt swobodnego
żywota.
Kiedy komtur elbląski Fryderyk von Wildenberg
otrzymał tytuł Wielkiego
Szpitalnika summus hospitalarius [ 2 ],
a Wielki Mistrz
Zakonu Krzyżackiego Karol z Trewiru przyznał funkcję
szpitala św. Ducha
jakonoster et ordinisnostri capitalis domus hospitale, zaczęły
się zdarzać przedziwne, a nawet niezwykłe,
nadnaturalne wydarzenia i zjawiska. Przyjeżdżali do szpitala przeróżni, nierzadko egzotyczni
goście,
niemalże z całego świata.
Pewnego razu pojawił się u drzwi Wielkiego
Domu wybitny alchemik,
obieżyświat i skryba Efrem Mildhar. Opowiadał ciekawe wieści i historyjki,
które opisywał w swoich rozprawach, przeważnie po łacinie. Miał on
ciągle jakieś tajemne sprawy z samym spitalerem,
do którego bezpośrednio zmierzał jakoby stary znajomy i przekazywał mu
wydarzenia polityczne z całego świata. Zamykali się wtedy w komnaciei
długo o czymś rozprawiali, czasem
wybuchając gromkim śmiechem, to znów okrzykami zachwytu lub grozy.
Szafarz
często powtarzał:
-
Chroń
mnie panie
Boże od niestosownych zamiarów i poczynań wobec pensjonariuszy, ale są
mi
zasłużenie przypisani zdarzeniami swego
losu i muszę im wyrobić właściwy sposób rozmyślania o życiu.
— Ino
dowiem się po cichu, jako
to rozmyślają i co czują!
— Daj
sobie spokój Efremie, rób
jednakże co chcesz, ale na własną odpowiedzialność bez mojego udziału. A nie brakuje ci czasem szkojców nate
szalone eskapady i w drodze choćby trochę użycia przyjemności?
-Wiesz, Jaśnie
Oświecony
Melwicusie, jakże skromnym jestem człowiekiem i niewiele mi do życia
potrzeba.
-Dobrze, drogi
Efremie, ale ja i tak z daleka będę czuwał, aby opatrzność boska miała nad nimi i tobą
takoż
swoją pieczę.
Ciągle też przebywali u progu szpitala
miejscowi żebracy, włóczędzy
różnej maści i obiboki, błagając o jałmużnę i czyniąc zarządcy szpitala w zamian trudne często do odgadnięcia
propozycje i uczynki. Aż siostry zakonne
czasem czyniły znak krzyża, widząc takie poufałości i dziwne bratanie
się z podejrzanymi typami z plebsu. Kiedyś jeden z pensjonariuszy szpitala,
wywodzący
się z elbląskich mieszczan, poskarżył się pewnej siostrze zakonnej:
— Oj ! Nie ma tu jasnej i pięknej miłości,
tylko jakoweś knowania, których to nie rozumiem?
Było jednakże wiele dobrych i pięknych chwil w życiu mieszkańców
przytułku, które miało przecie zmierzać do szczęśliwości i zbawienia, a często
bywało zwykłą nędzą życia i utrapieniem.
W Wielkim Domu spali i mieszkali
pensjonariusze z różnych gmin, rodów i rodzin. Często schorowani, musieli oddać swoje majątki i poddać się
opiece i usłudze szpitala św. Ducha, nieraz ubodzy, porzuceni i sponiewierani
przez
życie, wymagali nie tylko opieki przebywającego tam przez wiele godzin
dziennie
za opłatą konsyliarza, ale także leczenia duszy. Miała w tym pomagać
surowa
reguła szpitala i modlitwa trzy razy dzienne, a także przyjmowanie
Komunii
Świętej. Ale wielu pensjonariuszom to nie wystarczało, choćby
Armadiuszowi
Godzimirowi przyjętemu do przytułku wprost z ulicy, gdzie bez pomocy
sióstr
zakonnych na pewno by nie przeżył. Zauważyły go polegującego w zaułkach
Starego
Rynku, to znów w pobliżu rzeki przy łodziach rybackich, żebrzącego
choćby o odrobinę strawy czy jakąś rybę, przywiezioną z połowów na Zalewie
Wiślanym.
Miał on w swoim życiu wiele niewiarygodnych wręcz przygód i zdarzeń.
Brał
udział w wyprawie krzyżowej do Palestyny, gdzie w walce z niewiernymi -
Turkami i Arabami był wielokrotnie ciężko ranny i przebywał w szpitalu
założonym tam
przez joannitów i templariuszy. A po chwalebnym powrocie do Prus,
został w drodze przez banitów i złoczyńców dotkliwie pobity, tak iże został
kaleką do
końca swego żywota.
W szpitalu mieszkała też matka z dwojgiem
małych dzieci porzucona przez
bogatego, ale niefrasobliwego męża, a w obawie o ich zdrowie wybłagała
przyjęcie do przytułku. Przedtem jednakże sam Schaffer rozmawiał z małżonkiem,
coś tam długo uzgadniali przekomarzając się niczym na targu o ulubiony i bardzo
spragniony towar.
W Wielkim Domu w jednej z dziewięciu komór
sypialnych zamieszkiwał
także ślepy Jeromin Kemmers (komornik), który od dawien dawna parał się
tym
zawodem. Gdy przechodził pewnego razu na przez most z Wyspy Spichrzów
wracając
od swej ukochanej Izasławy, z którą mieli się pobrać, potknął się o jedną z nierównych desek i przewrócił tak niefortunnie uderzając w czoło iże
stracił
całkowicie wzrok i poruszać się już tylko mógł przy pomocy sękatego
kija. Który
jednak nie mógł mu zapewnić jadła ani żadnego napoju, choć sypiał
jeszcze u swojej ubogiej rodziny kątem w jednej z kamienic przy ulicy Kowalskiej.
Być
może była to kara boża za jego nazbyt gorliwe wykonywanie zawodu, gdy
za długi
lub inne należności, z urzędu musiał zabierać różne dobra wielu często
biednym
rodzinom. Teraz pozostało mu już tylko rozpamiętywanie swych czynów i jako
prebendariusz mógł liczyć na dobrą opiekę w przytułku oraz stateczny i spokojny
żywot.
II. DOMINIKANSKI
SZKAPLERZ
Co pewien czasu w szpitalu pojawiała się
tajemnicza postać
ubrana na czarno, w kapeluszu z wielkim rondem i w pelerynie
przewieszonej
przez lewe ramię. Odwiedzała ona zawsze mieszkańców Wielkiej Izby,
szczególnie w jej części mieszkalno-sypialnej dla ubogich. Przynosiła z sobą jakieś
podarunki,
nie tylko do jedzenia, bowiem z ksiąg i pergaminów wyjmowanych
pośpiesznie spod
peleryny, wyczytywała różne wieści i tajemną wiedzę. Tak niesamowitą,
iże
ubodzy pensjonariusze słuchali tego co czytała i opowiadała z otwartymi
gębami i wybałuszonymi ze zdziwienia, a może i zachwytu oczami. Nazywano ją
imieniem
Ksenia nie wiedzieć dlaczego, ale być może ze względu na jej dziką i tajemniczą
urodę oraz niezwykłe opowieści, którymi obdarzała schorowanych i często
nieszczęśliwych mieszkańców przytułku.
-
Przywiązanie
do
rzeczy doczesnych, posiadania majątku, grzywien i szkojców,strojnego
odzienia
iwygodnego życia, a nawet grzechu,
prowadzi do zatwardziałości serca, obojętności wobec bliźnich, aż w końcu do
osamotnienia i rozpaczy. Odrzucenie własności, przepychu, a nawet
zupełnie
uzasadnionej wygody, czyni z nas ludzi wolnych i nastawionych na
wnikliwe
współczucie. Troska o to, aby docierać do każdego odrzuconego i sponiewieranego
człowieka, staje się wtedy naszym obowiązkiem. Wszystkie środki jakie
dał nam
sam Bóg, mają służyć do równego podziału między ludźmi. Posłuszeństwo,
ubóstwo i czystość oraz miłość Boga i Bliźniego sprawiają, że pojawia się Duch
Święty i przenika w nasze ciało i duszę.
A potem zaczęła głośno i uroczyście czytać
słowa napisane na
przyniesionym przez nią jakimś tajemniczym pergaminie:
Uwielbiaj duszo moja sławę Pana mego
Chwal Boga Stworzyciela tak bardzo dobrego
Pokazał on światu potęgę swych sił świętych
Rozproszył dumne myśli głów pychą nadętych
Wyniosłych złożył z tronu, znikczemnił
wielmożne
Wywyższył, uwielmożnił w pokorę zamożne
Głodnych nasycił hojnie i w dobra spanoszył
Bogaczów z niczym puścił i nędznie rozproszył.
Po tych słowach zapanowała radość i ogólny
śmiech wśród ubogich,
okrążyli oni ciasnym kręgiem tajemniczą postać w czerni, która zdawała
się być
ni to kobietą ni mężczyzną, ale na pewno była niezwykle uduchowiona i szlachetną postacią. Biła od niej jakaś nadludzka i anielska dobroć
oraz
umiłowanie świata i ludzi. Niektórzy wiedzieli iż miała szkaplerz
dominikański,
ale nigdy nie nosiła habitu, choć przecie posiadała duże umiejętności
kaznodziejskie i potrzebę zbawienia wszystkich ludzi. Kiedyś przeczytała ciekawy
fragment Vitae
Fratrum o pięknych czynach napisanych dla braci zakonnych i wiernych, dla
podniesienia ich na duchu oraz umocnienia w wierze i zachęcenia do
spełniania
dobrych uczynków. Były to dla ubogich pensjonariuszy zamieszkujących
Wielką
Izbę bardzo cenne i potrzebne wieści, bowiem często nie tylko ze
względu na
brak środków do życia, ale opuszczenie przez najbliższych, brak ciepła
rodzinnego i miłości oraz celu w życiu, powodował u nich załamanie i bezradność. Opowiadała również w sposób bardzo wzruszający i niemalże
natchniony, o wstąpieniu Rolanda do klasztoru św. Mikołaja w Bolonii.
Jak to
wbiegł on do kapitularza, gdzie zakonnicy właśnie się zgromadzili, aby
zatrzymać dwóch zniechęconych braci, którzy postanowili odejść. Roland
upadł na
ziemię i błagał o miłosierdzie zakonu i o jego habit, a wtedy jeden z braci
Reginald założył mu własny szkaplerz. Kantor zaintonował Veni
Creator,
zabrzmiał dzwon, a jego łzy ustąpiły miejsca radosnemu uniesieniu.
Widząc to,
zniechęceni bracia w wierze, postanowili pozostać w zakonie. Opowiadała
również o codziennej modlitwie Rolanda i jego zdolnościach jako uczonego
filozofa i groźnego adwersarza. Kiedyś bowiem podczas oblężenia Brescii przez
Fryderyka
II, cesarski filozof Teodoryk rzucił wyzwanie do dysputy dwom młodym
braciom
dominikańskim, ale w dyskusji zostali pokonani i upokorzeni. Wtedy
Roland, ze
sparaliżowanymi już wówczas nogami, przyjechał na osiołku i pokonał
filozofa.
Często też próbowała mówić o dominikańskiej
metafizyce i cytować
swojego ulubionego mistrza Eckharta, ale zainteresowanie tym tematem
szczególnie wśród ubogich pensjonariuszy było niewielkie. Tylko z uczonym w piśmie Szymonie Neukmarcie, mieszczaninie zamieszkującym w jednej z izb w Wielkim Domu, rozmawiała czasami w jego komnacie. Mówili wówczas coś o gnozie,
panteizmie i Platonie, jądrze duszy ludzkiej, boskim napiętnowaniu
człowieka
przydającym mu niezrównaną szlachetność, o rozróżnianiu stworzonego od
niestworzonego i powrocie do Boga jako celu duchowej wędrówki. Ksenia przemykała się
wtedy
ukradkiem i niepostrzeżenie do jego komnaty, często późnym wieczorem i wychodziła pośpiesznie, tuż przed zamknięciem Małej Furty.
III. CZARCIE FIGLE I SWAWOLE
W jednej z placówek filialnych szpitala
mieszczących się gdzieś na
obrzeżach miasta, czuło się zaledwie posmak piekielnych oparów, jakieś
zamyślenia, zająknięcia, przeczucia. Nie były one jednakże związane z żadnym
przykrym czuciem nieświeżości, lecz wyraźnie jakiś niejasny jeszcze
zapaszek
wydobywał się wprost — z myśli na przeróżne tematy, z rozmów i przemyśleń tych
rozmów aż w końcu z podejmowanych decyzji i działań. Konszachty
przebiegały na
linii — swój do swego, po cichu, na uboczu, potajemnie snuł się ów
zapaszek
piekielny co serce osłabia, duszę drąży i pozostawia trwałe ślady na
sumieniu.
Powiewem tym musiało być zarażonych sporo
osób w Szpitalu Głównym św.
Ducha, bowiem chodzili otumanieni, ale zadowoleni z panującej tam
atmosfery,
oparów unoszących się wszędzie w niezbyt zagęszczonym jeszcze do tej
pory
powietrzu.
Dagmara Fedinger zarządzała Wielką Izbą,
malutka, choć ładna, do
pewnego czasu dosyć zgrabna, ale wiek i obowiązki, które pełniła
zarządzając
zgrają ubogich pensjonariuszy, zrobiły swoje. Stała się nazbyt
obowiązkowa,
karciła wciąż i ganiła swoich podopiecznych, aż w końcu została
złośliwą
sekutnicą.
— Wigboldzie, dlaczego dzisiaj znowu nie
byłeś u Komunii Świętej,
będziesz potępiony i wyklęty na wieki ! — mówiła podniesionym głosem.
-
Ależ,
Dagi -
odparł biedny pensjonariusz, tak bowiem nazywali ją pieszczotliwie
mieszkańcy
szpitala — gdzie ja mogłem nagrzeszyć, jak nie wychodzę z domu, a właściwie
rzadko już wychodzę z łóżka. Chętnie poszedłbym do karczmy albo
sukiennic przy
ratuszu, jak onegdaj chodziłem, ale już sił i zdrowia brakuje. Czego ci
brakuje, to brakuje, ale już na pewno nie frywolności.
Kiedyś jednakże stary Wigbold po wielu
kąśliwych uwagach i znęcaniu się
nad nim złośnicy, nie wytrzymał. Udawał iże śpi, a gdy podeszła blisko
jego
łóżka, poderwał się nagle i szepnął jej do ucha -Diabelski pomiot,
czarownica ichwytając wpół biedną Fedinger. Mocno
zacisnął na jej
kibici swoje silne dłonie, aż zapiszczała ze strachu raczej, niż z bólu. Uścisk
był tak silny jakoby w dybach ujęto jej nieco już otyłe ciało, ale
starzec nie
popuścił. Musieli potem siłą, trzonem miotły co stała w rogu izby,
rozwierać
jego ściśnięte jak kleszcze dłonie.
Potem Dagi dała już mu spokój i nigdy nie
zbliżała się do jego łóżka.
W jednej z komnat służbowych mieszkała też
siostra zakonna Apolonia,
która swoje niespełnione uczucia macierzyńskie przenosiła na
pensjonariuszy, a szczególnie dzieci. Głaskała je nieustannie i przytulała tak mocno, że
one, nie
mogąc wyrwać się z jej mocnych matczynych objęć, kwiliły i szlochały
czasem
trochę udawając po cichutku. Rodzice byli bezradni i choć ze strachu
nie
skarżyli się Szafarzowi, ubolewali po cichu nad tą nadmierną opieką
owej
niespełnionej do końca w swym życiu siostry. Kiedyś, gdy wyszły z siostrą
Bertiną na spacer po Starym Rynku, kulas Bartłomiej i paru żebraków
obrzuciło
ich takimi obelgami, iże z zawstydzenia i obawy o własne zdrowie,
umknęły do
kościoła św. Mikołaja, patrona rybaków i żeglarzy, aby ukryć się w wielkich ławach
kościelnych. Słyszeli tylko z oddali dobiegające głosy, śmiech gawiedzi i raczej żartobliwe pogróżki.
W karczmie przy ul. Studziennej zwanej
„Asmodeusz", częstorozprawiali przypiwielub
dobrym winie różnego urodzenia i stanu
mieszczanie, a wielu z nich miało swoich znajomych i krewnych w szpitalu św.
Ducha. Docierały tam wieści nie tylko o sytuacji w kraju i na świecie,
ale
również z gatunku magicznego i czarciego rodzaju. Symbole strąconych z nieba
aniołów wisiały na drewnianych belkach tej karczmy, a nawet na suficie, a ogony
zwisały luźno nad ławkami.
-
Wiesz,
Kuncyfale z piekła rodem, czemu nie mogę przebywać w tym szpitalu na ul. św.
Ducha ? Bo
coś tam mi pachnie, przenikaniem niejakiego św. Ducha!
-
Chociaż i nasze
zapaszki da się już, gdzie niegdzie wyczuć — mówił jeden z biesiadników z podejrzanymi wypustkami na wełnianej czapie okrywającej jego
kędzierzawą głowę.
Na Targu Siennym czy Chlebowym zawsze było
tłumnie i gwarno, powozy
konne i dwukołowe wózki przewoziły towary — mąkę, kaszę, śledzie, mięso
wołowe i cielęce, sery, warzywa i owoce, chleb i piwo, a także przedmioty
świadczące o zainteresowaniach kulturalnych mieszkańców miasta ; jakieś wyroby
rzemieślnicze, obrazy i książki. A pojawiający się przynajmniej raz
dziennie
czterokołowy pojazd obudowany niczym bryczka, który ciągnęły dwa rącze
konie,
był własnością szpitala św. Ducha. Dostarczał on tam zarówno produkty
do
jedzenia jak i artykuły pierwszej potrzeby, które były rozdawane ubogim
pensjonariuszom albo też sprzedawane prebenderiuszom, według ich
potrzeb i zamówień.
Życie w mieście toczyło się swoim rytmem i wielu mieszkańców przytułku,
jeśli tylko zdrowie i odpowiednia ilość grzywien i szkojców im
starczały,
wybierało się do miasta i uczestniczyło w jego wydarzeniach. Oprócz
pracy
bowiem, która wypełniała większość dnia mieszkańcom Elbląga,
organizowano dla
nich szczególnie w dni świąteczne — targi, spotkania cechowe i brackie,
gdzie
zawierano wiele transakcji handlowych, umilanych muzyką, dobrym piwem
lub
winem, a nierzadko kończyły się one wspólnym śpiewem i zabawą.
Najgwarniej
zawsze było jednak wokół bud kramarskich, sukiennic i ław rzeźnickich
koło ratusza. Dom kupiecki przy Starym Rynku był niskim jednopiętrowym
budynkiem, na którego parterze
znajdowały się ławy
sukiennicze, dzierżawione przez miejscowych kupców oraz przechowywano
broń.
Natomiast na piętrze była duża sala, gdzie odbywały się ważniejsze
uroczystości i bale, zdobiona bogato wyrobami przywiezionymi przez kupców z zamorskich
krajów — Flandrii, Bretanii, Barbancji, Hiszpanii czy z Rzymu lub
innych części
świata, gdzie wyruszały wyprawy pielgrzymkowe do sanktuariów. Ówcześni
panowie
ziemi pruskiej Krzyżacy, zawsze życzliwie traktowali i pochwalali takie
pielgrzymki.
Pewnego dnia dwaj prebendariusze ze szpitala
św. Ducha, były cieśla
Marcin Reuterger i kowal Piotr Sommer umówili się na spacer po Starym
Mieście z Lubeczanką Hildą, wdową po mieszczaninie Bartłomieju Volmeinstenie,
który
podczas konfliktu zakonu z Rygą zginął na jednej z wypraw wojennych.
Mieszczanie często brali udział w wyprawach zbrojnych nie tylko dla
chwały, ale zwykle dla korzyści jakie ze
sobą
one niosły ; godności szlacheckiej, miejsca na urzędzie albo zwykłych
łupów
wojennych. Piotr poznał Hildę podczas jednej ze swoich podróży
kupieckich do
Lubeki, gdzie handlował suknem i wieloma innymi wyrobami
rzemieślniczymi z Elbląga. Sprzedał jej wyjątkowo tanio piękne niebieskie sukno
sprowadzone aż z Brukseli. Spodobali się sobie i podczas coraz częstszych spotkań to w jednym, to w drugim z zaprzyjaźnionych wówczas miast, postanowili się pobrać.
Teraz Hilda żyła samotnie i mieszkała w oddzielnej komnacie w Wielkim
Domu, ale lubiła spacery w towarzystwie, nie stroniąc od tańca i wesołej
zabawy. Właśnie spacerowali gwarząc ulicą Starego Rynku, pełną
straganów,
przekupek i handlarzy. Zbliżali się powoli do ratusza, gdzie zamierzali
wstąpić
do winiarni mieszczącej się w jego piwnicach. W rozległych jej
pomieszczeniach
ze sklepieniami krzyżowymi stały duże drewniane ławy, przy których
siedziało
mnóstwo gawiedzi różnych stanów, ubioru i pochodzenia. Kiedy zasiedli
przy
jednej z ław w odległej części sali, szynkarka Dobrochna zaśpiewała
przy lutni,
obchodząc wokół ławy i przyjmując jednocześnie zamówienia:
Gdym to przedtym w Łokluszynie za bydłem
chadzała A teraz już w drogich sukniach, jak się wo
dostała -
Za cóż bym jo miała kupić trzewiczki weneckie A do tego pończoszki, chociaż też angielskie A podwiczkę trzeba kupić, a k temu bogato,
Żebym głowy nie nosiła jak puchacz kosmato,
Widzę, że drugie mają niemieckie kołnierze
Na to jeden z biesiadników, znany z ciętego
dowcipu zaintonował,
podnosząc się dziarsko z ławy:
Piwa w garcu nie będzie, ledwie połowica, A ostatek pijanemu dosypie dziewica A czasem i dwie kresce napisze za jedne,
Mając kreskę dwoistą, jej to rączki biedne.
Rozległy się po tych słowach gromkie śmiechy,
przynaglenia o szybkie
podawanie zamówionego jadła i napitków. Hilda uśmiechała się tylko
szczerze i widać było iże ubawiła się setnie.
Tymczasem nim podano im zamówionego łososia z warzywami oraz miód
dwójniak dla panów i reńskie wino oraz cukry dla przebywającej z nimi
niewiasty, pojawił się jak zwykle bywało przy takich okazjach miejscowy
błazen
zwany Henneyem. Ubrany był w kwadratową czerwoną czapkę z uszami oślimi i zwisającym lekko czubem zakończonym dzwonkiem i grzebieniem kogucim.
Krótki
kubrak ściśnięty był szerokim pasem, a obcisłe spodnie miały
dwukolorowe
nogawki — czerwone i żółte. Przy rękawach kubraka w okolicy łokcia
zwisało mu
kilka maleńkich dzwonków. Grał rolę głupka, który dużo gada i robi
nieprzyzwoite miny, przedrzeźniał gości i udawał szalonego. Czasami
jednakże
potrafił popisać się tak trafnym i celnym dowcipem, że musiało to wielu
gości
poruszyć i dać do myślenia. Błazen Henney znany był zresztą nie tylko z ciętego i trafnego języka, ale pod płaszczykiem figlów i dowcipów, często
przemycał
ważne wieści polityczne i swoje do nich upodobania.
-
Naszulubiony pan, a jakże sprytny i frywolny w swej
chęci zabawy!- rozległ
się gromki śmiech na sali, jakby
wszyscy obecni wiedzieli o kogo chodzi — O je !, O je!. Co ja godam ?
-
wycofywał się uniżenie dzwoniąc rzęsiście dzwoneczkami.
-
Pobożnym
żywocie,
ostatnio cosik nam się zbiesił i czarcie kumoterstwo jest mu w swych
planach chyba najbliższe. Z tym antychrystem wciąż się kuma i knuje
czarcie zamiary.
Arcybies Asmodeusz jest mu miły. A kysz! A kysz! Diable nieszczęsny !!
-
zwrócił się teraz do biednego kowala bogu ducha winnego, aż ten oczy
wybałuszył
ze strachu i przeżegnał się parę razy. Hilda natomiast pokładała się ze
śmiechu, kołysząc to w tę to drugą stronę szeroką kolorową spódnicą i piersiami
pod śnieżnobiałym gorsetem.
— Diabeł chce postawić tu swoją katedrę i dyktować swoje prawa — „Hoec
est hora vestra, et potestas terebrarum" — Nie będzie nigdy ugody
między światłem i ciemnością — grzmiał dalej
błazen, udając diabła i zapalając to znów gasząc dużą świecę trzymaną w dłoni.
Nagle wpadł sam gospodarz wyszynku z wielkim krzyżem w ręku i pogroził
pośpiesznie umykającemu teraz Henneyowi. Zapanował wreszcie pogodny
nastrój
biesiadny, którego nikt, nawet pijany nieco cieśla Marcin, nie potrafił
już
zakłócić. Hilda po pewnym czasie wyszła z winiarni rozbawiona, pod rękę z kowalem Piotrem Sommerem, aby udać się do szpitala św. Ducha, tuż przed
zamknięciem drzwi do Wielkiego Domu.
Czarci humor wywodzi się ze śmiechu, radości
życia, pogodnego
przeżywania chwili i szczęścia, ale gdy przeradza się w cichy, złośliwy
chichot, nabiera posmaku mefistolesowego. Siostra Hala, przełożona
wszystkich
usługujących w szpitalu sióstr zakonnych, wyglądała zawsze młodo i ładnie. Była
bardzo bystra, a nawet można by powiedzieć iże sprytna w swych myślach i zamiarach, które potrafiła w przedziwny, iście czartowski sposób
wprowadzać w życie. Kusiła swoją urodą i ogładą, umiała ładnie mówić do
pensjonariuszy i ubierała się gustownie, a także potrafiła stosownie zachowywać się co
do
różnych okoliczności. Miała jednakże coś pod skórą, iże kto przebywał z nią lub
obok, mógł dostać gęsiej skórki. Nigdy nie upominała pensjonariuszy,
ale zawsze
ganiła podopieczne siostry, że są nieuważne, za mało opiekuńcze i staranne w swoich pracach na rzecz szpitala, a szczególnie ubogich. Wyglądało to
tak,
jakby owa postawa sprawiała jej swego rodzaju z piekła rodem
przyjemność.
-
Siostro
Kamelio,
nasz przytułek to nie zakon, tutaj trzeba się krzątać i posługiwać. W imię pana
Boga i syna Jego Jezusa Chrystusa czynić dobre uczynki, aby doznać
odkupienia i szczęścia w niebie.
— Tak siostro
przełożona -
odpowiadała pośpiesznie i potulnie siostra Kamelia, zapinając wciąż w nerwowym
odruchu w różnych miejscach swój habit.
-
Już
śpieszę na
salę Wielkiej Izby, gdzie dzisiaj od rana podejrzanie jest cicho i spokojnie.
I właśnie w tym momencie rozległ się tam
straszny rumor, podniesione
głosy i jakieś okrzyki.
Siostra weszła z impetem do sali i zawołała:
-
Co
się tu dzieje,
mury się walą czyli czeluście piekieł się nagle otwarły ?
-
On ma
jakieś
maści i dziwne proszki, a nawet kiedyś powiedział iże szuka jakiegoś
kamienia,
chyba „filozoficznego" — mówił z przejęciem do siostry Kamelii jeden z ubogich,
zamieszkujący wspólne pomieszczenie tuż przy oknie wychodzącym na
szpitalny
cmentarz.
Gabriel Symonsen zaś pokazując podręcznik do
sporządzania leków, maści i plastrów, który otrzymał onegdaj od lekarza krzyżackiego Henryka von
Palzant,
tak odrzekł.
-
Miła
siostrzyczko
Kamelio, każdy chociaże honorowy medicus bądź physicus w infirmeriach,
aby
opiekować się niedołężnymi i chorymi braćmi musi posiadać specyfiki i je
podawać. A ten prostak były piekarz Albert Huxer chciał mi zabrać leki
do „chirurgii wojennej", które
potrzebne
aliści będą dla opatrywania rannych rycerzy.
-Ten cyrulik
mnie zabije, nie
mogę spać po nocach, bo truje mnie wciąż swoimi medykamentami.
Przy zachorowaniu na trąd dla wszystkich
konventów potrzebne jest
leprozorium, które znajduje się pozaMalborkiem
nad Nogatem. „Uzdrawiać i pomagać" to nasze credo. Helidonia
czyli
Jaskółcze ziele, od ślepo narodzonych jaskółek się wywodzące, ponoć
dotknięciem
do wzroku przywodzą. Z Ros Solis zwane popularnie Rosiczką,
której ziele
nie jest większe niż na dwie dłonie, mistrzowie komponują na słońcu.
Płód
martwy wyprowadza od kaduka, prezerwuje, szatany w opętanych ucisza.
— Zamiast się
modlić do Jezusa
Chrystusa i przyjmować Komunię Świętą, wciąż jakieś czary czyni -
skarżył się piekarz
Albert Huxer.
— W swym
działaniu — kontynuował
dalej cyrulik Symonsen — podobna jest do cnót Boazara, ziela co świeże
rany in
spatio dni 10 ściąga, goi i długoletnim czyni noszącego. Na
truciznę przez
usta daną jest ratunkiem wielkim. Naczynia same, strute, włożeniem w nie ziela
tego ożywają.
— Panie Boże ratuj ! — wił się ze strachu i rozpaczy piekarz.
— Balsam, aliści z arabskiego kręgu sonat Dominus
Olei jest drzewem zawsze zielonym, na dwa łokcie wysokim,
który
osadzony został w kairskim ogrodzie i spotkać go można w indyjskich
krainach.
Jest pomocny na rany, jako przypisał symbolista — Vulnus opem,
Aliis plaga
medetur (cios pomaga, moja rana innych leczy ). Węże pod tym
drzewem tracą
jady, a ktoby nad miarę zażył go, szaleństwo w sobie zgotuje -
kontynuował
bezlitośnie cyrulik Symonsen.
Jednakże siostra Kamelia nie wytrzymała i kategorycznie zabroniła mu
swych dziwnych wypowiedzi, grożąc iże poskarży się samemu prowizorowi.
Tymczasem piekarz z duszą na ramieniu wybiegł
był prawie z Wielkiego
Domu i skierował się w stronę jarmarku, aby w gronie rzemieślników
brackich i cechowych, przy piwie i grze w kości lub warcaby, zapomnieć o wywodach
cyrulika i jego skłonnościach do szarlatańskich eksperymentów.
Przypisy: [ 1 ] Wierzę w jednego Boga,
Ojca Wszechmogącego, Stworzyciela nieba i ziemi... [ 2 ] noster et ordinis nostri
capitalis domus hospitale - nasz i naszego Zakonu szpital główny |