Postwojtyliańskie szanse Kościoła
Autor tekstu:

Zakończył się pontyfikat, który uzasadnienie można nazwać królewskim; po niemal błyskawicznym konklawe rozpoczął się inny czas dla struktur katolicyzmu światowego. W jakim stopniu będzie kontynuacją, na ile okaże się inicjowaniem nowego? Można domniemywać, że zmiana na urzędzie najwyższego kapłana w wyznaniu skupiającym — raczej teoretycznie, choć niezmiennie od kilku dziesięcioleci — 18 proc. mieszkańców świata będzie miała nikły rezonans w obrębie pozakatolickiego chrześcijaństwa, a praktycznie żaden poza jego granicami.

Znamienne, że u nas początkowe wstrzemięźliwości (wybór „Wyrazem bezradności" kardynalskiej) oraz powtarzane negatywne oceny elekta (pułkownik Jana Pawła II, inkwizytor, kancelista, twardogłowy teolog) szybko przeobraziły się w laudacje i zbożne wyczekiwania.

BLASKI PAPIESTWA. Niespełna półtora wieku temu papiestwo utraciło coraz bardziej iluzoryczne władztwo doczesne; jeszcze w latach I wojny światowej stronę aliancką reprezentowali przy Benedykcie XV jedynie posłowie rosyjski i nowo mianowany brytyjski. Dziś na każdy hektar obszaru watykańskiego przypadają ponad cztery ambasady: Watykan ma łącznie ponoć o jedną ambasadę więcej niż supermocarstwowy Waszyngton. Stolica Apostolska stała się jakże znaczącym punktem no mapie dyplomatycznej. Dokładnie 120 lat temu papiestwo — już „bezziemne" — skutecznie wkroczyło na płaszczyznę mediacji międzypaństwowej: Leon XIII ośmiokrotnie występował miedzy zwaśnionymi stronami, a do tej roli nawiązał Jan Paweł II nie tylko w konflikcie falklandzkim.
Wolno utrzymywać, że papieska aktywność na rzecz pokoju w wymiarze ogólnoświatowym nie ulegnie zahamowaniu; że będą kontynuowane podróże do zapalnych punktów globu.

Od czasu roncallańskiego papiestwo stawało się rzecznikiem godności i praw człowieczych: poczęło pełnić stopniowo doniosłą rolę duchową w płaszczyźnie globalnej; dysponuje poważnym uznaniem w różnych kulturach, religiach i krajach. Wolno założyć, że ten kapitał będzie pomnażany poprzez koncentrowanie się na sprawiedliwości społecznej i na równości ekonomicznej w świecie rozwijającym się. Mogą wystąpić pewne zahamowania: wszechreligijne spotkanie w Asyżu — jakże pobudzające wyobraźnie — nie miało następstw, gdyż wewnątrzkościelna opozycja była zbyt silna (uważano, że papież przesadził z odwagą w zbliżaniu ku innym religiom), tak wiec powtórzenie jest niewyobrażalne. Będą natomiast kontynuowane kroki wobec judaizmu (o tym świadczą: list do wielkiego rabina Rzymu i słowa „o braciach narodu żydowskiego" w homilii inauguracyjnej) oraz, choćby w słabszym stopniu, wobec islamu.

Z uznaniem trzeba odnotować wzmiankę w homilii inauguracyjnej, że myśl papieska kieruje się „do wszystkich ludzi naszych czasów, wierzących i niewierzących". Wydaje się, że podobnego akcentu otwarcia ku niewierzącym w przemówieniu przecież zapowiednim nigdy dotąd nie było. To jest zdecydowanie ujmujące.

CIENIE INSTYTUCJI. Wielkość Jana Pawła II wynikała z jego osobowości i aktywności, z mocy oddziaływania — nie była pochodną znaczenia Kościoła katolickiego: to on — skądinąd słabnący i podzielony — świecił „odbitym blaskiem" papiestwa. Ale obecny układ już tego raczej nie zapewnia. Przedelekcyjne wypowiedzi Ratzingera prezentowały nader pesymistyczną wizję Kościoła, przed którym miały znajdować się zdradliwe rafy i do którego przeniknął brud oraz egoizm; na dzień przed zgonem Jana Pawła II kardynał uznał, że kultura współczesnej Europy „stanowi absolutne i radykalne zaprzeczenie nie tylko chrześcijaństwa, ale i tradycji religijnych oraz moralnych całej ludzkości". Skądinąd można uznać, że ów „brud" odnosił się do skandali pedofilskich wśród duchowieństwa USA, Kanady, Irlandii, Austrii i Polski (należy jednak wskazać, że sam kardynał-prefekt, choć jako „numer dwa" w Watykanie dysponujący unikatowym rozeznaniem, na przełomie lat 2002-03 bagatelizował problem amerykański, pięciokrotnie zaniżając liczby inkryminowanych duchownych). Z kolei „rafy" mogłyby wskazywać na konieczność zwierania szeregów, odrzucania „nowinek" teologicznych, przeciwdziałania spadkowi powołań kapłańskich (z równoczesnym wysuwaniem jakościowych wymogów), zapobiegania oddolnym ruchom laikatu w rodzaju „my jesteśmy Kościołem". Priorytetem mogłoby stawać się wzmacnianie tożsamości Kościoła kosztem otwarcia na świat.

W odniesieniu do dostrzegalnych zamiarów przeciwdziałania pustoszejącym kościołom, zwłaszcza Europy Zachodniej, można wskazać, że procesy „uzdrawiające" muszą być chyba obliczane już nie na lata, a na pokolenia. Entuzjazm młodych — szczery i spontaniczny — dla Jana Pawła II nie może przesłaniać faktu niskiego stopnia ich ureligijnienia (we Włoszech to około 15 procent).

Jest rzeczą oczywistą, że nie ulegną jakiejkolwiek rewizji stanowiska Kościoła wobec aborcji, eutanazji, antykoncepcji (która, zdaniem kard. Martiniego z Mediolanu, odsunęła na margines miliony katolików), celibatu, kapłaństwa kobiet.

I wreszcie sprawy krajowe. Uważa się, że życiorys Jana Pawła II stanowi niezrównaną szkołę dla polskich katolików poprzez wnoszenie świadectwa bezinteresownej miłości — jednakże Kościół polski rysuje się nieprzekonująco: przed nim stoją rozliczne zadania zintensyfikowane stanem „osierocenia". To wzmacnianie episkopatu, który honorował sprawnych administratorów ze szkodą dla rzeczników ducha i myśli; który stawał się warownią wydającą obwieszczenia w oczekiwaniu karności; który doprowadził do erozji własnego autorytetu wśród własnych kapłanów. To wydobywanie wrażliwości biskupów i porzucanie ciągot „papo latrycznych". To intensyfikacja (a może dopiero ustanawianie) dialogu wewnątrzkościelnego. To pobudzanie kontaktów (raczej ubożuchnych) polskiej myśli teologicznej ze znaczącymi ośrodkami niezależnej myśli teologicznej zarówno w Europie Zachodniej, jak też w Trzecim Świecie. Wolno sądzić, że Kościół polski przez przeszło 26 lat „znaczył" dzięki polskości tiary; teraz pozostaje ze swoimi słabiznami, uprzedzeniami, niespełnialnymi aspiracjami. Skądinąd może on tkwić w nieświadomości tego.

CENTRALIZACJA W POTRZEBIE DIALOGU. Można utrzymywać, że w każdym razie od schyłku lat sześćdziesiątych (od rozgłośnego wywiadu kard. Suenensa z Brukseli) Kościół wymagał dialogu wewnętrznego na zróżnicowanych liniach jak: teologia we wszelkich wymiarach, „pierwszy świat" i Trzeci Świat, kwestie feministyczne, celibat kapłański, karta praw katolika, kościelne wspólnoty podstawowe, wewnątrz-kościelna niezgodność. Kościół wydaje się mieć dwie możliwości odniesienia do różnych niepokorności w swej instytucji (poza ich ignorowaniem świadczącym o bezsile): nawiązywać dialog dla rozpoznania i ewentualnego przekonania — albo podporządkowywać nakazowo.

Otóż Kościół umiejętnie nawiązujący dialogi zewnętrzne — z różnymi wyznaniami chrześcijańskimi, z judaizmem, nawet z islamem, w jakimś stopniu z innymi religiami pozachrześcijańskimi — nie był skłonny wypracować ram dialogów wewnętrznych: poza jednym.

Na łamach miesięcznika „Człowiek i Światopogląd" niżej podpisany dwukrotnie — w czerwcu — 1985 r. („Kościół rzymski w potrzebach dialogu z Kościołem powszechnym") w październiku 1988 r. („Jan Paweł II: Kościół swój widzi ogromny…" — na dziesięciolecie elekcji) — wskazywał, że Kościołowi niezbędny jest „rygorystycznie rzetelny i beznamiętnie drążący dialog z własną przeszłością: i niedawną i odległą", bowiem sam „nie przeprowadził przeglądu niechlubnych bulli czy kanonów soborowych, nie podjął refleksji nad krucjatami i kolonialną misjologią, nie rozważył ponurych kart dziejów papiestwa czy jego państwa". I właśnie w latach dziewięćdziesiątych taki otwarcie krytyczny „wielodialog z przeszłością Kościoła" przeprowadzał Jan Paweł II; wiadomo jednak, że posunięcia te nader niechętnie przyjmowali wpływowi kurialiści z prefektem Kongregacji Nauki Wiary włącznie. Tak więc kontynuację w aktualnych uwarunkowaniach przychodzi uznać za nierealną.

Zapowiadający się wzrost centralizacji kościelnej oznacza niechybnie brak jakiegokolwiek poluzowania dyscypliny. Tym samym przyszłość — i tak wielce problematyczna — wewnątrzkościelnej dialogowości jawi się w rozlicznych znakach zapytania.

TRZECIOŚWIATY EKLEZJALNEGO JUTRA. Początek wniósł tam Paweł VI (warto pamiętać, że jako pierwszy papież stanął na ziemi rdzennie chińskiej: w Hongkongu — formalnie jeszcze brytyjskim, ale już na progu zmiany przynależności), a ogromny rozmach przydał Jan Paweł II, niezrównanie nawiązujący braterski kontakt właśnie z ludnością autochtonną (Indianie trzech Ameryk, Aborygeni, Maorysi, Afrykanie, Nowogwinejczycy) i składający „grzechów wyznanie" za handel niewolnikami. Uważa się, że krytyczna wspólnota Kościołów lokalnych obarczona jest odpowiedzialnością za „pedagogikę ciemiężyciela" w odniesieniu do młodych organizmów eklezjalnych z Trzeciego Świata.

Już dziś katolicy Ameryki Łacińskiej stanowią połowę katolickiej społeczności świata; przyszłość Kościoła w coraz większym stopniu będzie determinowana przez Amerykę Łacińską, Afrykę, Oceanię (do której można zaliczyć Filipiny, jedyny pozornie azjatycki przyczółek katolickości). Uważa się, że elekcja kardynała niemieckiego mogła być ostatnim przejawem kościelnego eurocentryzmu.

Czy Benedykt XVI dostrzeże, iż teologia wyzwolenia — tak przezeń spostponowana przed dwudziestu laty — to społeczna strona misji Kościoła; to odczytywanie Ewangelii w optyce biednych pozbawionych praw? Że papiestwo w Trzecim Świecie to wyraz kościelnej opcji na rzecz ubogich? Ma możność okazać się godnym następcą Pawła VI i swego poprzednika. Ale to może niemało wymagać.

RZECZNIK POKOJU CZY STRÓŻ JEDNOMYŚLENIA? Skrótowy bilans aktywności wieloletniego prefekta Kongregacji Nauki i Wiary nie skłania do nadmiernego optymizmu. To represjonowanie teologów niezależnie myślących jak Boff, Pohier, Schillebeeckx, Forcano, Balasuriya (antyküngizm należał do wcześniejszej epoki kurialnej). To zdecydowane „wycięcie" latynoamerykańskiej teologii wyzwolenia; gdy redemptorysta Pawlik z konkretną znajomością jej realiów bronił: „Nie zrodziła się ona przy biurku!" — wówczas można uważać, że jej zanegowania rodziły się właśnie przy kurialnym biurku. Dziełem kardynała-prefekta była też kongregacyjna deklaracja „Dominus Iesus" odłączająca wspólnoty kościelne bez prawomocnego episkopatu od miana „Kościoła w ścisłym sensie" — z czego wynika, że urząd kurialny zawłaszczył sobie prawo do ogólnochrześcijańskiego ustalania stopnia przynależności eklezjalnej. Trzeba wszakże pamiętać, że teolog-profesor miał sam karty chlubnej niepokorności: w 1965 r. współtworzył międzynarodowy przegląd teologiczny „Concilium", przez szereg lat znajdował się w komitecie redakcyjnym jego sekcji „dogmat", a u schyłku 1968 r. należał do 38 sygnatariuszy — wespół, o zgrozo!, z Küngiem — pierwszego manifestu teologicznego, domagającego się swobody dla teologów i dla teologii w służbie Kościoła.

Z kolei homilia inauguracyjna wnosiła wątki wyraźnie wojtyliańskie (nie chodzi o wstępne przywołanie, co zrozumiałe, osobowości poprzednika). Oto Benedykt XVI postulował wyprowadzanie ludzi z pustyń, zarówno wewnętrznych — z pustyń: nędzy, głodu i pragnienia, porzucenia i samotności, ciemności Boga i wypalenia — jak też zewnętrznych, mnożonych „przez moce wyzysku i zniszczenia": wyprowadzanie ku życiu, i to ku życiu w pełni. Przeciwstawiał się wyobcowaniu, egzystencji „w słonych wodach cierpienia i śmierci". Ale w tym właśnie mieści się przydawanie odwagi oraz otuchy strapionym i zmarginalizowanym — to jakby ponowne „nie lękajcie się!".

Wybór papieskiego imienia może uchodzić za pośrednie wskazanie ideowe. Warto wiec wspomnieć, że różne propozycje Benedykta XV — papieża z czasów I wojny światowej — dałyby się określić jako „wychowanie dla pokoju". Znamienna jest jego konstatacja z lipca 1915 r.: „...narody nie umierają: upokorzone i uciemiężone, dźwigają jarzmo im nałożone, przygotowując odwet". Jego encyklika „Pacem" z 23 maja 1920 r. to pierwsza o pokoju międzynarodowym: apelował tam o prawdziwy pokój „przez sprawiedliwość uczyniony trwałym" i przestrzegał przed pozostawieniem „miedzy narodami głuchych nienawiści i wrogich stosunków", Papiestwo wyprzedzało wówczas swe Kościoły partykularne: one też wymagały „wychowania dla pokoju".

Wolno więc utrzymywać, że nowy papież w 2005 r. dysponuje między innymi czterema kartami: teologa niepokornego, kurialnego strażnika jedynomyślenia, przyszłego kontynuatora dzieła Jana Pawła II, imiennego sukcesora „papieża pokojowego otwarcia" sprzed 90 lat. Jakie karty wybierze, a jakie odrzuci? Rozziew horyzontów. Od dość dawna można dostrzec narastający blok postulatów i oczekiwań — formułowanych przez teologów, duszpasterzy, naukowców z laikatu — oddolnie (i krytycznie) kierowanych do papiestwa oraz do Kurii Rzymskiej jako organu wykonawczego. W rozpoczynającym się pontyfikacie podobne dezyderaty mogą raczej zaświadczać o nieprzystawalności dwóch wizji: demokratyzowanej i „establishmentowej", to znaczy papiesko-kurialnej, przy czym w „Kościele piramidalnym" ta ostatnia będzie miała moc realizowalności.

Wyżej zarysowano domniemane linie poczynań kościelnych z uwzględnieniem kontynuacji „unegatywnionych". Warto zatem naszkicować także projekty czy aspiracje „bezszansowe". Czy jednak wolno tak apriorycznie orzekać? Rozeznania nawet na najwyższym szczeblu mogą ulegać modyfikacjom. Oto więc postuluje się: przeobrażenie zasad funkcjonowania papiestwa, przydanie biskupowi Rzymu kapłaństwa jedności w zespolonym Kościele chrześcijańskie; wyjecie Kościołów lokalnych spod „okupacji" kurialnej, zamkniecie ery wszechpotęgi rzymskiej; zastąpienie prymatu dominacji prymatem posługi; rozwijanie małych wspólnot czy grup spontanicznych; ustanawianie — równolegle do dyplomacji pontyfikalnej — przedstawicieli papieskich przy biednych i ludziach u podstaw społeczeństwa; przydawanie episkopatom możliwości należytego kształtowania form — dziś obowiązkowo jednolitych — życia kościelnego. Jednakże niżej podpisany sądzi, że Kościół, który by począł nader szybko wprowadzać wielorakie adaptacje kultowe, liturgiczne, kanoniczne… i przyznawać episkopatom swobodę interpretacyjną założeń religii, mógłby rozpaść się na mnogość zautonomizowanych Kościółków. I dlatego — w nawiązaniu do często wysuwanego postulatu nowego soboru — sam woli przedłożyć wizje "Soboru Jerozolimskiego II" świadomie sięgającą do zebrania przedstawicieli Kościoła antiocheńskiego oraz gminy macierzystej z jej apostołami i starszymi: ów Sobór Jerozolimski z około 49 r. uchodzi za wyraz jedności Kościoła.

A gdyby tak w pięćdziesięciolecie Soboru Watykańskiego II zainaugurowano w mieście na styku trzech religii monoteistycznych sobór prawdziwie ekumeniczny: całego chrześcijaństwa z udziałem reprezentantów judaizmu jako „starszych braci" w wierze i w obecności, przedstawicieli islamu jako trzeciej „religii Abrahama"… Mogłoby to ustanowić wielką szansę Kościoła katolickiego oraz całego chrześcijaństwa i zapewnić wręcz „zwieranie horyzontów".

*

„Res Humana" nr 4-5/2005


Michał Horoszewicz
Publicysta zajmujący się historią i współczesnością Kościoła rzymskokatolickiego.

 Liczba tekstów na portalu: 11  Pokaż inne teksty autora

 Oryginał.. (http://www.racjonalista.pl/kk.php/s,4528)
 (Ostatnia zmiana: 25-12-2005)