Boski zawór bezpieczeństwa
Autor tekstu:

Mieszkałem przed laty w niewielkiej mieścinie Edwardsville na przedmieściach St. Louis. Był tam kościół metodystów, co samo w sobie nie jest wieścią szokującą, jako że zwykle jeden kościół przypada w USA na dwóch facetów. Jednak pewnego dnia przyszła burza, w czasie której uderzył tylko jeden piorun. I nagle traaach! — grom strzelił prosto w wieżę kościoła, a ponieważ w ojczyźnie Benjamina Franklina nie ma piorunochronów, świątynia się zapaliła i po kilkunastu minutach stała się stertą tlących się belek.

Następnego dnia pastor kościoła zorganizował mszę w pobliskiej szkole, w czasie której wygłosił kazanie. „Możecie się zastanawiać, dlaczego Bóg postanowił zniszczyć nasz kościół" — powiedział. A zaraz potem dodał, że jest to „sygnał z niebios", że coś z parafianami jest nie tak, że konieczna jest poprawa i że na mocy piorunującego, boskiego ostrzeżenia rozpocznie się gruntowna odnowa. Wyjaśnienie to z pewnością skutecznie przemówiło do zgromadzonych metodystów, przyzwyczajonych od kilku generacji do tego, że jeśli czegoś nie można zrozumieć, lub coś leży — choćby tymczasowo - poza możliwościami naszego intelektu, trzeba założyć, że „Bóg tak chciał" albo „Bóg wie lepiej". Tym samym raz jeszcze zadziałał standardowy mechanizm używania religii w roli „boskiego zaworu bezpieczeństwa", z którego zawsze można skorzystać, gdy się człowiek znajdzie w trudnych do ogarnięcia tarapatach. Jest to, w gruncie rzeczy, wygodna ucieczka przed wszelkimi wyzwaniami bezwzględnej rzeczywistości.

We współczesnej Ameryce, w której bycie wierzącym (w cokolwiek boskiego) jest nieodzowne dla niemal każdej kariery publicznej, nikt nie zadaje niewygodnych pytań. Ale ja mogę zadać. Dlaczego w ramach ostrzeżenia pod adresem metodystów Bóg nie podstawił pastorowi nogi, albo nie zdmuchnął tylko dachu kościoła? Czyżby totalna destrukcja była dla niego lepszym rozwiązaniem? A skoro już musiał strzelić piorunem, dlaczego nie chybił i nie zrobił dziury w przykościelnym parkingu? A poza tym, po co w ogóle Bóg miałby sobie zawracać głowę kilkusetosobowym gremium metodystów? Gdyby miał w ten sam sposób ostrzegać wszystkie parafie, w których — jak należy założyć — nałogowych grzeszników jest po kolana, w USA wszędzie dymiłyby jakieś zgliszcza. Wreszcie w bezpośredniej bliskości kościoła było parę innych siedlisk zła, którym należało się przedawkowanie energii elektrycznej — np. szkoła średnia, w której co trzeci uczeń ma giwerę albo pęczek granatów ręcznych, oraz stacja benzynowa BP, sprzedająca płynny Koran, czyli muzułmańską benzynę wyprodukowaną przez innowierców z Arabii Saudyjskiej.

O ile boska sygnalizacja piorunami jest jeszcze w miarę zrozumiała w sprawach wiary, gorzej ze sportem. Gdy tylko media pytają herosów futbolu amerykańskiego o wrażenia z właśnie wygranego meczu, niemal zawsze padają słowa o tym, że zwycięstwo byłoby niemożliwe, gdyby nie wiara graczy w Boga i jego „wstawiennictwo". Przed paroma laty tzw. „quarterback", czyli — dla niewtajemiczonych w arkana futbolowej naparzanki — rozgrywający zwycięskiej drużyny St. Louis Rams, Kurt Warner, w czasie celebracji pucharowych o mało nie odprawił na stadionie mszy. Należy zatem sądzić, że Bóg jest nie tylko republikaninem, ale również zapalonym kibicem i śledzi z pasją to, co dzieje się co tydzień z jajowatą piłką.

Z boskiego zaworu bezpieczeństwa korzystają też bardzo chętnie skazani na śmierć lub dożywocie więźniowie. Tuż po zaszlachtowaniu młotkiem 5-osobowej rodziny i odbyciu pierwszych miesięcy kary, lokator tzw. „death row" zwykle oznajmia, że właśnie „znalazł Boga" i stał się w związku z tym zupełnie innym człowiekiem, zasługującym na łaskę. Nigdy nie wyjaśnia, dlaczego nie był w stanie znaleźć tegoż samego Boga przed sprokurowaną przez siebie rzezią. Wynika stąd, iż Bóg staje się o wiele łatwiejszy do znalezienia — mimo że jest wszechobecny — dopiero w obliczu potencjalnej egzekucji.

Z bólem duszy coraz częściej dochodzę do wniosku, że współczesna Ameryka staje się z wolna bastionem antynaukowego, zaślepionego, zaściankowego irracjonalizmu, w którym nie ma miejsca na sensowne dyskusje o sprawach ważnych i kontrowersyjnych. Wszędzie tam, gdzie pojawia się zwątpienie lub niewiedza natychmiast konieczne staje się poleganie na religii, która nie wymaga wszak żadnych formalnych uzasadnień i argumentów. Dialog o aborcji, badaniach genetycznych, homoseksualizmie i wielu innych problemach zredukowany został skutecznie do jałowej pyskówki. W wielu stanach USA ludzie domagają się wprowadzenia kreacjonizmu do szkolnych programów nauczania, bo jest to przecież najlepsza metoda stosowania boskiego zaworu bezpieczeństwa — jeśli czegoś nie wiemy, czegoś się boimy lub czegoś na razie nie potrafimy zrozumieć, wystarczy odwołać się do sloganu o „niezbadalności" wyroków boskich. Postawa taka kładzie na łopatki marzenia o naukowej dociekliwości i intelektualnej odwadze. Gdyby Galileusz wyznawał podobne zasady wyjaśniania zjawisk naturalnych, zaraz po wypłynięciu z Lizbony na wschód nadal spadalibyśmy z całkiem płaskiego świata prosto do Hadesu. A możę rzeczywiście spadamy...?


Andrzej Heyduk
Ur. 1953. Dziennikarz, językoznawca, filozof. Absolwent Uniwersytetu Wrocławskiego (magisterium, anglistyka i językoznawstwo) oraz University of Illinois (doktorat z filozofii języka). W 1983 wyemigrował do USA, gdzie uzyskał azyl polityczny. Pisywał do licznych gazet i czasopism, między innymi do "Gazety Robotniczej", "Gazety Wrocławskiej", "Sceny ", "Wprost". Na emigracji był współpracownikiem a później redaktorem naczelnym wychodzącego w latach 80. popularnego tygodnika polonijnego "Relax". Obecnie współpracuje z chicagowskim "Dziennikiem Związkowym". Hobbystycznie prowadzi witrynę internetową, która zawiera jedną z większych kolekcji zdjęć starego i nowego Wrocławia. Mieszka w Fort Wayne, w stanie Indiana, w USA.
 Strona www autora

 Liczba tekstów na portalu: 4  Pokaż inne teksty autora

 Oryginał.. (http://www.racjonalista.pl/kk.php/s,5096)
 (Ostatnia zmiana: 31-10-2006)