Ostatni pobyt w Polsce miał posmak koktajlu polityki z domieszką post-sowieckiego kacenjameru oraz głęboko zakorzenionego polskiego sentymentalizmu, którego ciężko się pozbyć. Po raz pierwszy byłem w Polsce na amerykańskim paszporcie dyplomatycznym, i wierzcie mi — kolor paszportu pomaga w życiu wędrowca. Miałem natychmiastowy dostęp do możnych, możniejszych i nawet mocarnych i byłem w stanie głębiej zapoznać się z systemem rządzącym nową Polska, który to system jest niezwykle trudny w zdefiniowaniu czy to ze względu na pozostałości „błędów i wypaczeń", czy tez tradycjonalne nadzieje na to, że „jakoś to będzie". W gabinetach ministerialnych godnie sączyłem „herbatkę" o mocy 45 z nowymi władcami, dopełniając w hotelu „Mariott" funkcji przyjaźni z panami, których zapewnianie, że „..ja w partii nigdy nie byłem" brzmiało jak znak rozpoznawczy. Zadziwiający to kraj — Polska. Kraj egzaltacji, ambicji niespełnionych, nadziei nierealnych i głęboko wpojonego patriotyzmu przysypanego tak dla niepoznaki cynizmem pseudo-światowca. Kraj Szopena, Słowackiego, Mickiewicza, Dmowskiego i Jaruzelskiego. Jest to kraj, gdzie szofer taksówki ma większe zrozumienie gospodarki narodowej niż wielu panów ministrów i posłów. Polska to kraj, gdzie młodzież szkolna wydaje się bardziej światła niż jej rodzice i zdecydowanie bardziej rozwinięta niż młodzież amerykańska. Młodzież polska ma szanse osiągnąć zdecydowanie więcej niż pokolenie ze szronem na skroniach. Pytanie jest otwarte — gdzie to osiągnie? W kraju czy za granicą? Jest to również kraj, gdzie ciągoty do mocarstwowości znajdują się tuż pod cienką skorupką internacjonalizmu. Siedzenie w jednej ławce z tymi tam zachodnimi krajami zadawala te niezdrowe ambicje i stwarza iluzje i perspektywy mocarstwowości. Siedziba prezydenta USA — Biały Dom w porównaniu z pałacem prezydenckim w Warszawie wygląda jak kurnik. Ekonomię rząd traktuje dość lekkodusznie, zajęty międzypartyjnymi pyskówkami, a wysoki procent bezrobocia i niskie zarobki używane są jedynie w akcjach wyborczych jako hasło bez pokrycia w realiach. Szalejące bezrobocie nie zelżało pomimo olbrzymiej wykształconej kadry opuszczającej kraj, by myć naczynia w Irlandii, Anglii i w krajach skandynawskich. Kataklizm ery komunizmu przeszedł pozostawiając na narodzie ślady wietrznej ospy i rozdrapywanie ich nie leży w ogólnie przyjętej formie. Nie słyszy się już „Wróć komuno", po prostu ta choroba chyba już przeszła. Był taki okres i przeciętny Polak nie wraca do tych spraw. Polska ma teraz nowa ambicje — czerpać ile może od nowego sojuszu, czyli Unii Europejskiej. Ambicja ta jest niebezpiecznym marzeniem bossów na szczeblu rządowym i niezbyt podnieca przechodnia zajętego dorobieniem paru złotych do dość skromnej pensji. Perspektywy otwartego rynku pracy w Unii nie wyglądają aż tak dobrze jak by sobie panowie Kaczyńscy życzyli. Niebezpieczeństwo upadku rolnictwa, wykolejenia przemysłu rodzimego i eksportu to bardzo poważne zagrożenia do powstającej z popiołów sowietyzmu Polski. Jak nie Iwan to John? Jak nie John to Hans? A może Chiang Lee, bośmy jeszcze tego nie próbowali. Gdybym nie wiedział, nie znał języka, nie pochodził z tego kraju i nie był ostatnio w Polsce po przeszło trzydziestu latach to bym może zaakceptował maniakalne tendencje Polski do trzymania się nogawki jakiegoś innego kraju mającego czy to więcej mamony czy rakiet. Unia — słowo to działa jak magia. Ekonomia polska z pianą na ustach wypowiada to słowo z religijnym szałem w oczach spodziewając się, że cud i Mesjasz w postaci obcego kapitału pojawił się z jutrzenką dwudziestego pierwszego wieku w kraju nadwiślańskim. „...O roku ów… Kto ciebie widział w naszym kraju?…". Majak cudu ekonomii w postaci otwartej granicy i możliwości kupienia wszystkich tych tam wymysłów niemieckiego przemysłu zatyka dech w piersi, oczy zachodzą mgiełką samo-zachwytu nad mądrością decyzji wstąpienia do Unii. W zapomnienie poszła wiedza, że niewielu biednych kuzynów w historii było traktowanych godnie i sprawiedliwie. A więc godność narodowa została dobrze ukryta na dnie starej skrzyni razem z opaską biało-czerwoną z niezdarnie wyrysowanym znakiem kotwicy. „...Jeszcze Polska nie zginęła…". Już widzę w mej przebogatej imaginacji szeleszczące banknoty euro i ulice zaśmiecone niepotrzebnymi nikomu złotówkami. Stare tradycyjne fabryki maszyn, obrabiarek i motorów Diesla produkują nocniki dla całej Europy. Niemcy będą produkować Diesla, Amerykanie ustawią fabryki zbrojeniowe, pobudują silosy rakietowe i zatrudnią rzesze Polaków głodnych mocarstwowości za centy. Komu potrzebny nasz, polski przemysł? Ci z zachodu się na tym lepiej znają. Ich kultura i technologia dokonuje tego, czego Wehrmacht nie był w stanie osiągnąć. Drang nach Osten jest w pełni rozruchu. Inwazja posuwa się do przodu. Już widzę jak skolonizowana Europa działa jak dobrze naoliwiony Shmeisser lub zegarek Kienzle. Ordnung must sein! Trzeciej klasy obywatele wielkiej Unii musza się dostosować do wielkiego Welt-Ordnung. A jak nie, to zawsze jest tam w Ameryce papa Bush i jakoś się do niego na kolanach udamy. Rzuci nam ochłap w postaci zepsutych i przestarzałych statków lub F-16. Big-byt! To nie inwazja. To infuzja. Ofiary same się wepchały w członkostwo w tym nowym, technologicznie futurystycznym Konzentrazionlager o nazwie Unia Europejska. Nikt ich nie zmusił, nie postawił pod ścianą na Pawiaku i rozwalił głowy jednym strzałem. Bez strzałów i parademarszów Polska założyła sama sobie jarzmo na szyję i wrzeszczy w idiotycznym zachwycie — „My jesteśmy teraz Europą!". Jakbyśmy przez ostatnie tysiąc lat nią nie byli. A tak naprawdę — my byliśmy Europą Królewską. Europą wysokiej klasy, Europą zostaniemy. | |
Oryginał.. (http://www.racjonalista.pl/kk.php/s,5230) (Ostatnia zmiana: 23-01-2007) |