Lucjanowi Ferusowi
Dnia siódmego odpoczywał był Bóg po sześciodniowym trudzie tworzenia. Drzemał zmęczony, nie myśląc wiele o Bożym świecie, zadowolony, że wszystko, co uczynił bardzo dobre było. Z drzemki wyrwał go dźwięk jakiś niemiły. Przez chwilę nie wiedział: śniło mu się, czy nie? „Iiii...iiii...iiii...iiii…" — skrzypiała przenikliwie czasoprzestrzeń, wyginając się niemiłosiernie na wszystkie możliwe strony, wszechświatem całym trzęsąc i chwiejąc go w posadach, wykrzywiając proste dotychczas ścieżki Pańskie i momentami uciskając to prawą, to lewą stopę Boga. W co większych zagięciach przestrzeni zakotłowały się czarne dziury. I widział Bóg jak zaczęły one dziury wsysać w nieprzenikniony mrok wszystko dookoła siebie. Zdumiał się Bóg widząc jak pożerają nawet nadlatujące gwiazdy, co to je był na wieki utwierdził na sklepieniu nieba nad ziemią. Mocną ręką Bóg przytrzymać musiał skraj swej białej szaty, nieopodal którego wylęgła się niespodzianie jedna z większych czarnych dziur i jęła skraj ten zuchwale a niebezpiecznie przyciągać do siebie. W co większych odgięciach czasoprzestrzeni zaś, samoistnie i z niczego błyskać zaczęły gwiazdy supernowe, których Bóg nie zamierzył do istnienia, zwłaszcza w tych przypadkowych miejscach. Zmrużył oczy Bóg przed tą dokuczliwą feerią świateł różnobarwnych. Wtem zaczęło Bogu inaczej skrzyć się i migotać we wszystkowidzących oczach. Jednolita dotychczas światłość już to falą kołysała Mu oczy, już to strużką fotonów kłuła źrenice, by po chwili znowu chybotliwą falą do oczu nadchodzić, by znowuż zmienić się w oko rażące cząsteczki. Drażniło to i męczyło Boga wielce, ale nie mógł na to nic poradzić — musiał bowiem widzieć wszystko. A niepohamowana niczym światłość owa, jęła rozpychać się tak, że wszechświat cały zaczął puchnąć gwałtownie i rozrastać się poza ustalone stworzeniem granice. Wszystkie gwiazdy musiało poodrywać ze sklepienia, bo wielka ich liczba fruwała teraz bezładnie. Widział Bóg już wcześniej, jak jedne tonęły w gardzielach czarnych dziur. Teraz widział też jak inne beztrosko szybowały w nieograniczoną nagle otchłań, uciekając z wielkim świstem w nieskończoną dal na zgubę i zatracenie; jeszcze inne zderzały się ze sobą z oślepiającym błyskiem i głośnym hukiem. Głowa rozbolała Boga od widoków tych nieskończonych nieskończoności, a i uszy Jego męczyły te świsty gwiazd i huki zderzeń. Dokuczało to Bogu, ale nie mógł na to nic poradzić — musiał bowiem słyszeć wszystko. A gwiazdy owe ciągnęły za sobą olbrzymią gromadę wielkich kamieni niewiadomego pochodzenia, które bądź to wirowały wokół gwiazd, bądź też samopas leciały, dokąd chciały. Zaniepokoił się Bóg gwiazdami tymi i kamieniami owymi, i jak najszybciej wzrok swój skierował w stronę ziemi. W bezbrzeżne zaskoczenie wprawił go ujrzany widok: wody sponad sklepienia znikły! Nie było nawet sklepienia samego, co to je Bóg z mozołem uczynił na początku dnia drugiego. I wiedział już Bóg, skąd się wzięły bryły i kamienie owe, które wraz z gwiazdami poginęły w otchłaniach — popękała skorupa sklepienia i okruchy w siną dal uciekły. „Wody sponad sklepienia zalały ziemię i ludzi, com ich stworzył!" — przeraził się i rozpaczał Bóg. Zasmucony spostrzegł, że tylko dwa ciała świecące pozostały przy ziemi, ale i te nie zachowywały się tak, jak im Bóg wyznaczył. Słońce, wbrew poleceniom, nie obiegało już ziemi - leniwie, powolutku przemieszczało się w pustce. Za to ziemia jak szalona krążyła wokół słońca. Ale też co to za ziemia była??? — zdumiał się Bóg. Początkowo misternie płasko, cienko i równo uczyniona, wybrzuszyła się ku biegunom, przybierając pokraczny kształt napęczniałej bulwy. Jedna kolista uprzednio połać suchej ziemi otoczona morzem popękała na nierówne kawałki poprzedzielane morzami i oceanami. Księżyc zaś — inaczej niż gwiazdy — spadł ze sklepienia w kierunku ziemi i krążył wokół niej, czasami niepotrzebnie i bezmyślnie świecąc nawet za dnia, zuchwale nie świecąc w nocy, jak to miał przykazane na początku. Resztka rumoszu kamiennego, powstałego ze zniszczonego sklepienia, wirowała wokół słońca już to bezładną chmarą, już to zlepiając się ze sobą w większe kuliste bryły. I zakręciło się Bogu w głowie od tego nieustannego wirowania, kręcenia się i krążenia wszystkiego: słońca, ziemi, księżyca, planet i innych pomniejszych kamieni. Jakby tego oszałamiającego ruchu, co go Bóg już dotąd widział, było mało — jeszcze na dodatek kometa jakowaś nadleciała nagle a nieoczekiwanie z oddali, furknęła Mu przed nosem, omal nie opalając ognistym warkoczem Jego wiekowej, siwej brody. Poszybowała w stronę słońca, obiegła je i oddaliła się beztrosko w przestworza, goniąc swój własny warkocz, nonszalancko demonstrując swą niezależność. „Ludzie — czy przeżyli ten kataklizm?" — lęk zagnieździł się w myśli Boga. „Dalejże!" — szukać ich począł. Uspokoił się nieco widząc, że ziemia nie jest jednak zalaną wodami sponad nieistniejącego już sklepienia. Ale nie od razu Eden znalazł. Wybrzuszanie się płaskiej ziemi do pękatej kuli takie zniekształcenia jej powierzchni uczyniło, że cztery rzeki, co to z Edenu wypływały, poodrzucało na wszystkie strony i teraz każda z nich z innej krainy wypływała i innym korytem toczyła swoje wody. Rozstępująca się ziemia jeden Eden na kilka skrawków rozerwała — każdy gdzie indziej. A i każdy z tych kawałków zaniedbany był i zarośnięty. Szukając ludzi, nie raz, nie dwa Bóg nastąpił na cierń ostry, kalecząc stopę; nie raz, nie dwa łydkę boleśnie ukłuł kolcami ostów. Ziemia urodzajna porodziła i takie uciążliwe rośliny. Bardzo zaniepokoiło to Boga. Dopiero w trzecim z kawałków Edenu dostrzegł ludzi. Odetchnął z ulgą — są cali i zdrowi. Siedzą sobie w zagajniku goli i weseli, razem z Wężem i innymi zwierzętami, przy koszyku, do którego zerwali sobie wszystkie owoce z Drzewa Poznania Dobra i Zła. Co rusz sięgają po owoce do koszyka, zjadają je a ogryzki rzucają w stronę Węża. Wąż zaś, łapie te ogryzki w powietrzu, zjada i zadowolony oblizuje się rozdwojonym językiem. Jeśli zaś nie złapie, ludzie wybuchają gromkim śmiechem, złośliwie zadowoleni, że Wąż musi pełzać po zdobycz i, jeśli przed innymi zwierzętami zdąży, musi jeść proch ziemi przyklejony do ogryzka. Bóg, wielce rozgniewany i przekroczeniem jego zakazu nie jedzenia tych owoców, i niefrasobliwością ludzi w obliczu wszechświatowego kataklizmu, zamaszyście wkroczył do Edenu, specjalnie głośno tupiąc, i stanął obok zagajnika. Do Adama zagrzmiał wielkim głosem: „Gdzie jesteś?"…… Ale nie stało się nic! Rozdrażniony do ostateczności Bóg zawołał donośniej jeszcze raz: „Gdzie jesteś?"…… Ponownie Adam Go nie słyszał. Wtedy Bóg podszedł gniewnie do rozbawionego towarzystwa, stanął między Adamem i Wężem i spojrzał Adamowi prosto w oczy. Ale znów nie stało się nic! Ani Adam, ani Ewa, ani Wąż Go nie widzieli, nie słyszeli! Bóg rozpaczliwie machał rękami przed nosem Adama, krzyczał mu do ucha… Wszystko na nic! A Adam, zjadłszy kolejny owoc, rzucił ogryzek Wężowi, który był tuż za Bogiem. Bóg ze zdziwieniem obserwował, jak ogryzek swobodnie i bez żadnych przeszkód przeleciał mu przez pierś. Spojrzał Bóg w dół: nie widział ani swojej piersi, ani brzucha, ani nóg. Nawet rąk swoich Bóg nie widział. Stał się niewidzialny, niesłyszalny i niezauważalny dla ludzi i świata. I nie miał już na nic wpływu. Wtedy to właśnie Bóg — ogłuszany ciągłym skrzypieniem wyginającej się czasoprzestrzeni, hukiem nieoczekiwanie zderzających się gwiazd, oślepiany błyskami supernowych, drażniony rozedrganymi falami i fotonami światłości, oszołomiony widokami nieskończoności, sfrustrowany zwyrodnieniem swego dzieła, przytłoczony widokiem nieustannego i bezładnego wirowania, kręcenia się i krążenia ciał niebieskich, sfrustrowany beztroską i nonszalancją ludzi, zdruzgotany utratą wpływów i władzy nad światem i ludźmi, osamotniony swą niewidzialnością i niezauważalnością — oddalił się zrozpaczony z ziemi w daleką otchłań. Cierpiał tam, użalając się nad swą niedolą. Pod presją bolesnych tych doznań i traumatycznych przeżyć owych, zaskoczenia, oszołomienia i przygnębienia, nieszczęsny Bóg doznał głębokiego, nieodwracalnego, dwukrotnego rozszczepienia swojej osobowości — dokładniej: roztrojenia jaźni. I gada sobie jeden z nich do dwóch pozostałych, potem drugi do dwóch innych, i trzeci do dwóch pierwszych, a potem się zmieniają w kolejności, ani oddzielić się nie mogąc, ani scalić; ani tym bardziej rozstrzygnąć, który to z nich zaniedbał cokolwiek w stworzeniu; który bardziej winny jest tym zmianom świata i ich własnym podziałom. I cała ta Trójka podobno błąka się po najdalszych zakątkach wszechświata po dziś dzień. Od dnia siódmego. | |
Oryginał.. (http://www.racjonalista.pl/kk.php/s,5321) (Ostatnia zmiana: 31-03-2007) |