Funkcja użyteczności Pana Boga
Autor tekstu:

Tłumaczenie: Marek Jannasz

[Pewien znany mi pas­tor] odna­lazł wia­rę, prze­czy­taw­szy o zacho­wa­niu jed­ne­go z gatun­ków os. Ka­rol Dar­win natomiast stra­cił ją za spra­wą osy, ­tyle że innej. „Nie potra­fię ­sobie wyob­ra­zić — ­pisał ­Darwin — że miłoś­ci­wy i wsze­ch­moc­ny Pan ­mógł w spo­sób celo­wy stwo­rzyć gąsieniczniki z wyraź­nym prze­zna­cze­niem ich do odży­wia­nia się w cia­łach ­ży­wych gąsie­nic." W rze­czy­wis­toś­ci stop­nio­wa utra­ta wia­ry ­przez ­ojca ewo­luc­jo­niz­mu (z ­czym zresztą ­ukry­wał się ze wzglę­du na swą poboż­ną ­żonę ­Emmę) mia­ła o wie­le bar­dziej zło­żo­ne przyczyny; sen­ten­c­ję o gą­sienicznikach nale­ży trak­to­wać meta­fo­rycz­nie. Ma­kab­rycz­ne zwy­cza­je, do któ­rych w ­niej się odno­si, są udzia­łem spo­krew­nio­nych z gą­sie­nicz­ni­ka­mi os samot­nych, z któ­rymi zresztą zet­k­nę­liś­my się już wcześniej. Sami­ca osy samot­nej skła­da ­jaja w cie­le gąsie­ni­cy, koni­ka pol­nego lub pszczo­ły, aby roz­wi­jają­ca się lar­wa mog­ła się nim ­żywić. To ­jednak nie wszys­t­ko. We­dług Fa­b­re’a i in­nych ento­mo­lo­gów osa mat­ka umie­jęt­nie tra­fia ­żądłem dok­ład­nie w każ­dy ­zwój ner­wo­wy ofia­ry, para­li­żu­jąc ją, ­lecz nie zabi­ja­jąc. Dzię­ki ­temu mię­so dla lar­wy zacho­wu­je świe­żość. Nie wia­do­mo, czy para­liżujące użąd­lenie dzia­ła jak ogól­ny śro­dek znie­czu­la­ją­cy, czy też ­raczej ­niczym kura­ra obe­z­wład­nia tyl­ko ofia­rę, unie­moż­li­wia­jąc jej poru­sza­nie się. W tym dru­gim przy­pad­ku ofia­ra zacho­wy­wa­ła­by świa­do­mość, że ­jest żyw­cem zja­da­na od środ­ka, ale nie była­by w sta­nie poru­szyć ani jed­nym mięś­niem, by ­temu przeciw­dzia­łać. Zakra­wa to na nie­wia­ry­god­ne okru­cie­ń­s­two. Jak się ­jednak prze­kona­my, natu­ra nie ­jest okrut­na, ­lecz tyl­ko bez­dusz­nie obo­jęt­na. To jed­na z naj­trud­niej­szych do zaakcep­to­wa­nia ­przez ­ludzi ­nauk wyni­ka­ją­cych z ­obser­wacji przy­ro­dy.


Fragment Rozdziału 4. „Rzeki genów. Darwinowski obraz życia". Książka objęta patronatem medialnym portalu Racjonalista.pl. Do nabycia w Księgarni Racjonalisty

My, ­ludzie, nie potra­fi­my pogo­dzić się z myś­lą, że coś ­może nie być ani złe, ani dob­re, ani okrut­ne, ani łas­ka­we, ­lecz zwy­czaj­nie obo­jęt­ne, bez­dusz­ne i bez­ce­lo­we. ­Mamy zakod­o­wa­ną w ­naszych umys­łach po­trze­bę celo­woś­ci wszys­t­kie­go. Trud­no nam pat­rzeć na cokol­wiek, nie zada­jąc ­sobie od ­razu pyta­nia: cze­mu to słu­ży, w ­jakim celu ist­nie­je? Kie­dy obses­ja celowoś­ci nabie­ra ­cech pato­lo­gicz­nych, nazy­wa się ją para­no­ją, czy­li dopat­ry­wa­niem się ukry­tych ­sen­sów i zamia­rów we wszys­t­kim, co się dzie­je, w każ­dym przy­pad­ko­wym zda­rze­niu. To tyl­ko cho­rob­li­wa ­postać nie­mal powsze­ch­ne­go złu­dze­nia. Wobe­c każ­de­go ­prawie nowo pozna­ne­go przed­mio­tu czy zja­wis­ka cis­ną się nam na ­usta pyta­nia: dla­cze­go? po co? w ­jakim ­celu?

Prag­nie­nie znaj­do­wa­nia sen­su i ­celu we wszys­t­kim ­jest natu­ral­ne dla istoty żyją­cej w oto­cze­niu ­maszyn, narzę­dzi i obiek­tów mają­cych ­zawsze wy­raź­ne prze­zna­cze­nie; stwo­rze­nia, któ­re­go wszys­t­kie myś­li nasta­wio­ne są na rea­li­za­cję oso­bis­tych ­dążeń. Samo­chód, otwie­racz do kon­serw czy wid­ły do sia­na, wszys­t­kie te przed­mio­ty zda­ją się utwie­r­dzać zasad­ność pyta­nia: po co coś ­jest? ­Nasi pogań­s­cy przod­ko­wie w ten sam sposób py­ta­li o stru­mie­nie, gła­zy, błys­ka­wi­ce i zaćmie­nia Słoń­ca. Dzi­siaj z pob­ła­ża­niem mówi­my o daw­nych ani­mis­tycz­nych wie­rze­niach, dum­ni z ­tego, że stali­śmy się wol­ni do ­takich prze­są­dów. Jeże­li tra­fi się ­kamień pozwa­la­ją­cy ­suchą ­nogą ­przejść ­przez stru­myk, trak­tu­je­my to ­jako szczęś­li­wy przy­pa­dek, nie do­szu­ku­jąc się ­żadnej celo­woś­ci. Jed­na­kże ­echo daw­nych wie­rzeń wra­ca, kie­dy doty­ka nas ­jakieś nie­sz­częś­cie. W ­sa­mym sfor­mu­ło­wa­niu „dotknęło Cię nie­sz­częś­cie" kry­je się ata­wis­tycz­na wia­ra w celo­wość przy­pad­ko­wych zda­rzeń. Pyta­my się: dla­cze­go to (śmie­r­tel­na cho­ro­ba dzie­c­ka, trzę­sie­nie zie­mi, nisz­czą­cy ­wszy­stko huragan) musia­ło „dot­k­nąć" właś­nie mnie? Również wtedy, gdy roz­wa­ża­my pra­przy­czy­nę wszys­t­kie­go lub gene­zę fun­da­men­tal­nych ­praw fizy­ki, pojawia się identyczne echo dawnych przesądów, przy­bie­ra­jąc ­postać egzy­s­ten­c­jal­ne­go py­ta­nia, na które nie ma odpo­wie­dzi: dla­cze­go istnieje ­raczej ­coś niż nic?

Stra­ci­łem już rachu­bę, ­ileż to ­razy po zakoń­czo­nym wyk­ła­dzie ­ktoś ze słu­cha­czy wsta­wał i ­mówił ­mniej wię­cej coś takie­go: „Wy, nau­kow­cy, jes­teś­cie dob­rzy w odpo­wia­da­niu na pyta­nie "jak?", kie­dy jed­nak przy­cho­dzi do odpo­wie­dzi na pyta­nie „dlacze­go?", oka­zu­je­cie się bez­sil­ni". Dok­ład­nie ­taką posta­wę zapre­zen­to­wał ­Filip, ksią­żę Edyn­bur­ga, podczas wyk­ła­du wyg­ło­szo­ne­go w Win­d­so­rze ­przez jed­ne­go z ­moich kole­gów, doktora Pete­ra Atkin­sa. Za ­tego ­typu py­tania­mi kry­je się ­zawsze niewy­po­wie­dzia­na, ale wyraź­na suges­tia, że sko­ro nau­ka nie potra­fi odpo­wia­dać na pyta­nia „dla­cze­go" i „po co", ­musi ist­nieć ­inna kom­pe­ten­t­na w tym zakre­sie dys­cyp­li­na. ­

Temu rozu­mo­wa­niu w spo­sób oczy­wis­ty bra­ku­je jednak logi­ki i, jak przypuszczam, dok­tor ­Atkins łat­wo roz­pra­wił się z ksią­żę­cym „dla­cze­go". Sam ­fakt, że moż­na posta­wić ­jakieś pyta­nie, nie prze­są­dza o ­jego za­sad­noś­ci ­bądź sen­sow­noś­ci z pun­k­tu widze­nia logi­ki. ­Pytać może­my o ­całe mnós­t­wo róż­nych rze­czy, na przy­kład jaka ­jest tem­pe­ra­tu­ra cze­goś lub w ja­kim coś ­jest kolo­rze. Nie ma jed­nak sen­su pyta­nie o ­ko­lor ­bądź tem­pe­ra­tu­rę, powie­dz­my, za­zdroś­ci ­albo mod­lit­wy. Na tej ­samej zasa­dzie ­mamy peł­ne pra­wo s­pytać o prze­zna­cze­nie błot­ni­ków rowe­ro­wych ­albo ­tamy Kari­ba, co jed­nak nie ­daje nam ­żadnych pod­staw, ­żeby ­uznać sen­sow­ność pyta­nia o ce­lo­wość istnienia gła­zu, natu­ral­ne­go katak­li­zmu, Mount Eve­restu czy całe­go Wszechś­wia­ta. Py­ta­nia ­mogą być po pros­tu niewłaś­ci­wie sta­wia­ne, nie­za­leż­nie od ­tego, że są szcze­re!

­Gdzieś pomię­dzy samo­chod­o­wy­mi wycie­racz­ka­mi i otwie­ra­cza­mi do kon­serw z je­dnej stro­ny a góra­mi i Wszechś­wia­tem z dru­giej pla­su­ją się ­żywe stwo­rze­nia. ­Orga­niz­my i ich narzą­dy to ­by­ty, któ­re — w odróż­nie­niu od gór — wyda­ją się ­mieć celo­wość wpi­sa­ną we włas­ne jes­tes­t­wo. Jak moż­na się ­tego spo­dzie­wać, pozor­na celo­wość ­żywych orga­niz­mów sta­ła się fun­da­men­tem kla­sycz­nej argu­men­ta­cji za ist­nie­niem Pla­nu Boże­go i ­była przy­wo­ły­wa­na ­przez teo­lo­gów od św. Tomasza z Ak­wi­nu, ­przez Wil­lia­ma Pale­y­a, po współ­czes­nych „nau­ko­wych" kre­ac­jo­nis­tów.

Praw­dzi­wa natu­ra pro­ce­su, któ­ry dop­ro­wa­dził do powsta­nia skrzy­deł, ­oczu, dzio­bów, roz­woju ins­tyn­k­tu gniaz­do­wa­nia, i ­tego wszys­t­kie­go, co zwią­za­ne z ­życiem na Z­iemi, a co wzbu­dza w nas złudzenie celo­woś­ci, zos­ta­ła ­wresz­cie odkry­ta i właś­ci­wie zro­zu­mia­na. Zrozu­mie­nie przy­nios­ła dar­wi­now­s­ka teo­ria dobo­ru natu­ral­ne­go. Nastą­pi­ło to zadzi­wia­ją­co ­późno, bo led­wie sto pięć­dzie­siąt lat ­temu. ­Przed Dar­wi­nem ­nawet wyk­ształ­ce­ni ­ludzie, któ­rzy już daw­no uwol­ni­li się od prze­są­dów każą­cych dopat­ry­wać się celo­woś­ci w ist­nie­niu kamie­ni, ­zaćmień czy stru­my­ków, ­wciąż jesz­cze uwa­ża­li za zasad­ne sta­wia­nie ­pytań „po co?" i „dla­cze­go?" w od­niesieniu do ­żywych orga­niz­mów. Obe­c­nie tyl­ko nau­ko­wi dyle­tan­ci zada­ją ­takie pyta­nia. Za ­owym „tyl­ko" kry­je się jed­nak smut­na praw­da, że ci dyle­tan­ci sta­no­wią ­wciąż abso­lut­ną wię­k­szość.

W rze­czy­wis­toś­ci rów­nież dar­wi­niś­ci for­mu­łu­ją pyta­nia „dla­cze­go" i „po co", ale posłu­gu­ją się ­nimi w spec­jal­ny, meta­fo­rycz­ny spo­sób. Dla­cze­go pta­ki śpie­wa­ją i po co są skrzyd­ła? ­Takie pyta­nia są akcep­to­wa­ne ­przez współ­czes­nych ewolucjonis­tów ­jako wygod­ny skró­t myś­lo­wy; można (lub nie) udzielić na nie sen­sow­nych odpo­wie­dzi w for­mie opi­sa­nia pro­ce­su doboru natu­ral­nego pta­sich przod­ków. Złudzenie celo­woś­ci narzu­ca się w spo­sób tak oczy­wisty, iż ­nawet ­sami bio­lo­go­wie posłu­gu­ją się roboczą hipo­te­zą celo­we­go dzia­ła­nia zgodnie z­ prze­myś­la­nym pla­nem jako wygod­nym narzę­dziem ba­daw­czym. Na dłu­go ­przed swym epo­ko­wym dziełem o tań­cu ­pszczół ­Karl von ­Frisch ­odkrył, ­wbrew obo­wią­zu­ją­cej wów­czas teo­rii i na prze­kór auto­ry­te­tom, że nie­k­tó­re owa­dy po­sia­da­ją zdol­ność widze­nia barwnego. Do podjęcia ­badań skło­ni­ła go obser­wac­ja pros­te­go fak­tu, iż zapy­la­ne ­przez pszczo­ły kwia­ty podej­mu­ją się trud­ne­go i skom­p­li­ko­wa­ne­go pro­ce­su wyt­wa­rzania kolo­ro­wych pig­men­tów. Od ­razu ­rodzi się pyta­nie, po co mia­ły­by to ­robić, gdy­by pszczo­ły nie roz­róż­nia­ły ­barw. W tym przy­pad­ku meta­fo­ra ­celu, ozna­cza­ją­ca fak­tycz­nie zało­że­nie, iż musia­ły zadzia­łać pra­wa do­bo­ru natu­ral­ne­go, posłu­ży­ła do wyciąg­nię­cia waż­kich konkluzji badaw­czych. Gdy­by von ­Frisch wnios­ko­wał w ten spo­sób: „Kwia­ty są kolo­ro­we, a ­więc pszczo­ły ­muszą posia­dać zdol­ność bar­w­ne­go widze­nia", świad­czy­ło­by to o bez­kry­tycz­nej wie­rze w złudzenie celo­woś­ci. ­Miał jed­nak peł­ne pra­wo sfor­mu­ło­wać swą ­myśl tak, jak to uczy­nił: „Kwia­ty są kolo­ro­we, a ­więc war­to tro­chę się natru­dzić i prze­pro­wa­dzi­ć eksperymenty, ­żeby spraw­dzić hi­po­te­zę, czy pszczo­ły nie posia­da­ją zdolności bar­w­ne­go widze­nia". Po ich ­prze­pro­wa­dze­niu stwie­r­dził zaś, że pszczo­ły bar­dzo dob­rze roz­róż­nia­ją kolo­ry, ­tyle że spek­t­rum świat­ła widzial­ne­go ­jest dla nich nie­co ­prze­sunię­te wzglę­dem nasze­go, nie ­widzą bowiem świat­ła czer­wo­ne­go (my na ich miej­scu nazwa­libyś­my je pew­nie „podżół­cią"), widzą za to ­fale świe­t­l­ne o ­krót­szej dłu­goś­ci, któ­rych my nie może­my dos­t­rzec, nazy­wa­ne ult­ra­fio­letowy­mi. Ult­ra­fio­let to dla nich odręb­ny ko­lor określa­ny nie­kie­dy mianem „pszcze­lego fio­le­tu".

Gdy von ­Frisch ­odkrył, że pszczo­ły ­widzą ult­ra­fio­le­to­wą ­część wid­ma, prze­pro­wa­dził kolejne rozu­mo­wa­nie ­przy uży­ciu meta­fo­ry ­celu. Z­adał ­sobie ­tym razem pyta­nie, po co pszczo­łom zdol­ność widze­nia ult­ra­fio­le­tu. W ­dalszych roz­wa­ża­niach powró­cił do kwia­tów. Cho­ciaż nie widzi­my ult­ra­fio­le­tu, potra­fi­my wyko­nać bło­nę fotog­ra­ficz­ną czu­łą na ­fale świetl­ne o tej dłu­goś­ci. Co wię­cej, może­my posłu­żyć się spec­jal­ny­mi fil­t­ra­mi, któ­re prze­pusz­cza­ją ult­ra­fio­let, a zatrzy­mu­ją ­fale ze spek­t­rum widzial­ne­go dla czło­wie­ka. Kie­rując się intu­ic­ją, von ­Frisch wy­ko­nał ­serię ult­ra­fio­le­to­wych ­zdjęć ­kwia­tów i ku ­swej radoś­ci odkrył, że na foto­gra­fiach wid­nie­ją zło­żo­ne z kre­sek i kro­pek wzo­ry, któ­rych oko ludz­kie nie jest w sta­nie do­strzec. Kwia­ty, któ­re dla nas są po pros­tu żół­te lub bia­łe, w rze­czy­wis­toś­ci zdo­bi jesz­cze ult­ra­fio­le­to­wy ­deseń, zwy­k­le będący znakiem roz­po­zna­wczym dla poszu­ku­jących nek­ta­ru ­pszczół. Meta­fo­ra prze­myś­la­ne­go i celo­we­go dzia­ła­nia zno­wu speł­ni­ła swo­ją funk­cję: kwia­ty, jeże­li ­były stwo­rzo­ne w spo­sób prze­myś­la­ny, musia­ły wyko­rzys­tać ­fakt, iż pszczo­ły ­widzą świat­ło ult­ra­fio­le­to­we.

Kie­dy ­Karl von ­Frisch był już w sędzi­wym wieku, dzie­ło ­jego ­życia, epo­ko­wą pra­cę o tań­cu ­pszczół, pod­dał kry­ty­ce ame­ry­kań­s­ki bio­log ­Adrian Wen­ner, który zakwes­tio­nował wyni­ki badań i wnios­ki au­striac­kie­go uczonego. Von ­Frisch ­miał jed­nak szczęś­cie ­do­żyć chwi­li, gdy je­go teo­ria zos­ta­ła ostatecz­nie potwie­r­dzo­na ­przez inne­go ame­ry­kań­skie­go bio­loga Jame­sa L. Goul­da, obe­c­nie wyk­ła­da­ją­ce­go na Prin­ce­ton Uni­ver­si­ty. Go­uld doko­nał ­tego, prze­pro­wa­dza­jąc jede­n z naj­bar­dziej błys­kot­li­wych eks­pe­ry­men­tów w dzie­jach bio­lo­gii. Pokrót­ce opi­szę ­całą tę his­to­rię, ­gdyż bar­dzo dob­rze ilustruje ona to, co chcia­łem powie­dzieć o przy­dat­noś­ci ro­bo­czego zało­że­nia, iż natu­ra dzia­ła jak­by wed­ług „prze­myś­la­ne­go pla­nu".

Wen­ner i ­jego zwo­len­ni­cy nie negowa­li ist­nienia czegoś takie­go jak ta­niec ­pszczół. Nie prze­czy­li ­nawet, że ­taniec ten nie­sie ze ­sobą wszys­t­kie infor­mac­je, o któ­rych ­mówił von ­Frisch. Wen­ner potwier­dził też, że oś figu­ry tanecz­nej wzglę­dem osi pio­no­wej plas­t­ra wska­zu­je kie­ru­nek wzglę­dem Słońca, w ­jakim znaj­du­je się poży­wie­nie. Nie zga­dzał się jed­nak, że ­inne pszczo­ły są w sta­nie odczy­tać tę infor­mac­ję. Przyznawał, że częs­tot­li­wość obro­tów ­jest odwrot­nie pro­po­rcjo­na­lna do odleg­ło­ści od pokarmu i że w ­innych ele­men­tach tań­ca pszczoły-zwiadowcy zakod­o­wa­na jest rów­nież ­in­for­mac­ja o poło­że­niu nek­ta­ro­daj­nych kwia­tów. ­Tyle że — stwie­r­dził Wen­ner — nie ­mamy żadne­go dowod­u na to, iż ­inne pszczo­ły rozu­mie­ją kod i od­bie­ra­ją tę infor­mac­je. ­Mogą ją po pros­tu igno­ro­wać. Wed­le scep­ty­ków ze szko­ły Wen­ne­ra eks­pe­ry­men­ty von ­Fris­cha ­były nacią­ga­ne. Powtó­rzy­li je zatem, uwz­ględ­nia­jąc alter­na­tyw­ne spo­so­by odnaj­dywania pożywienia przez pszczo­ły, i oka­za­ło się, że nie sta­no­wiły one wca­le jednoznacznego dowod­u na praw­dzi­wość hipo­te­zy von Fris­cha o języ­ku tań­ca ­pszczół.

W tym miej­scu ­naszej opo­wie­ś­ci na sce­nę wkra­cza ­James ­Gould ze swo­i­m genial­ny­m eks­pery­men­tem. ­Wyko­rzys­tał on dob­rze zna­ny ­fakt zwią­za­ny z za­cho­wa­niem ­pszczół miod­nych, o którym wspo­mnia­łem w poprze­dnim roz­dzia­le, to miano­wicie, iż owady te zwy­k­le odby­wa­ją ­swój ­taniec w zupeł­nych cie­m­noś­ciach ula i odwzo­ro­wu­ją pozio­my kie­ru­nek wobe­c Słońca na pio­no­wej płasz­czyź­nie plas­t­ra. Nie spra­wia im jed­nak trud­noś­ci prze­sta­wie­nie się na bez­po­śred­nie wska­zy­wa­nie kie­run­ku wzglę­dem źród­ła świat­ła — jak zapew­ne czy­ni­li to pra­pra­przod­ko­wie dzi­siej­szych ­pszczół — jeże­li tyl­ko w środ­ku ula zapa­li­my świat­ło. Zapo­mi­na­ją wów­czas o gra­wi­ta­cji i okreś­la­ją kie­ru­nek wed­ług ­żarów­ki zastę­pu­ją­cej im Słońce. ­Taka zmiana nie powoduje bynaj­mniej nie­po­ro­zu­mień u ­innych ­pszczół obser­wu­ją­cych ­taniec infor­ma­tor­ki. Owady rozu­mie­ją go dok­ład­nie tak, jak powin­ny, z uwz­ględ­nie­niem zmia­ny ukła­du odnie­sie­nia z osi pio­no­wej plas­t­ra na źród­ło świat­ła w posta­ci żarów­ki. Wyla­tu­jąc z ula, kie­ru­ją się niez­mien­nie w stro­nę wska­za­ną ­przez tan­cer­kę, nie­za­leż­nie od ­tego, co sta­no­wi­ło dla ­niej ­punkt odnie­sie­nia.

Przej­dźmy wresz­cie do genial­ne­go pomys­łu ­Jima Goul­da: badacz powle­kł ­oczy pszczo­ły tan­cer­ki czar­nym sze­la­kiem, by nie mog­ła ­widzieć żarów­ki. Od­by­wa­ła więc ­swój zaszyf­ro­wa­ny ­taniec w zwy­k­ły spo­sób, bio­rąc za ­punkt odnie­sie­nia pio­no­wą oś plas­t­ra. Nato­miast ­inne pszczo­ły, któ­re śle­dzi­ły jej ­taniec, nie mia­ły zasło­nię­tych ­oczu i mog­ły ­widzieć palą­cą się żarów­kę. In­ter­p­re­to­wa­ły zatem ­taniec zwia­dow­cy wed­ług kon­wen­cji z żarów­ką za­stę­pu­ją­cą Słońce, czy­li ­wbrew inten­c­jom tań­czą­cej. Mie­rzy­ły kąt mię­dzy kie­run­kiem wy­zna­czo­nym ­przez ta­niec a kie­run­kiem pada­nia pro­mie­ni sło­necz­nych, pod­czas gdy dla ­samej tań­czą­cej ­układ odnie­sie­nia two­rzył ­pion ­wyczu­wal­ny za pomo­cą zmys­łu gra­wi­ta­cji. W prak­ty­ce ozna­cza­ło to, że ­Gould zmu­sza pszczo­łę-zwia­dow­cę do nada­wa­nia fał­szy­we­go ­kodu poło­że­nia nek­ta­ro­daj­nych kwia­tów. Zafał­szo­wa­nie ­było w tym przy­pad­ku bar­dzo kon­kret­ne i do­tyczy­ło wyłącz­nie kierun­ku, w ­jakim znaj­du­je się poży­wie­nie. ­Gould ­mógł swo­bod­nie mani­pu­lo­wać róż­ni­cą mię­dzy kie­run­kiem, któ­ry poka­zy­wa­ła tan­cer­ka, a kie­run­kiem odczy­ty­wa­nym ­przez pozos­ta­łe pszczo­ły. Po­wtó­rzył swoje do­świad­cze­nie wie­lok­rot­nie na rep­re­zen­ta­tyw­nej próbie ­pszczół i ­przy róż­nych war­toś­ciach ­kątów wyz­na­cza­ją­cych kie­run­ki. Za każ­dym ­razem pszczo­ły obie­ra­ły kie­ru­nek odchy­lo­ny od właś­ci­we­go o prze­wi­dzia­ną ­przez Goul­da wiel­kość. W ten spo­sób pie­r­wot­na hipo­te­za von Fris­cha uzys­ka­ła osta­tecz­ne potwie­r­dze­nie.

Nie opo­wie­dzia­łem tej his­to­rii wyłącz­nie dla­te­go, że sama w ­sobie ­jest cie­ka­wa­. Chcia­łem ją wyko­rzys­tać do zwró­ce­nia uwa­gi zarów­no na nega­tyw­ne, jak i pozy­tyw­ne aspek­ty wyko­rzys­ty­wa­nia ro­bo­cze­go za­ło­że­nia, iż natu­ra ­dzia­ła wed­ług prze­myś­la­ne­go pla­nu. Kie­dy po raz pie­r­w­szy zet­k­ną­łem się z pis­ma­mi Wen­ne­ra i ­jego zwo­len­ni­ków, nie ukry­wa­łem lek­ce­wa­żą­ce­go sto­sun­ku do ich tez. Nie ­było to wca­le dob­re, nie­za­leż­nie od ­tego, że w ko­ńcu oka­za­ły się one błęd­ne. ­Moje ­lek­ce­wa­że­nie wyp­ły­wa­ło bowiem z cał­ko­wi­cie bez­kry­tycz­ne­go zasu­ge­ro­wa­nia się za­ło­że­niem „o natu­rze dzia­ła­ją­cej wed­ług prze­myś­la­ne­go pla­nu". Wen­ner nie prze­czył wca­le, że ist­nie­je coś takie­go jak ­taniec ­pszczół, ani też nie pod­wa­żał twie­r­dzeń von Fris­cha na ­temat za­kod­o­wa­nych w nim infor­mac­ji. Ogra­ni­czył się jedy­nie do zakwes­tio­no­wa­nia fak­tu, iż pozos­ta­łe pszczo­ły po­tra­fią od­czy­tać te infor­mac­je. Dla ­mnie i dla ­innych dar­wi­nis­tów twie­r­dze­nie ­takie ­było nie do przy­ję­cia. Nie ­dopuszczaliśmy myśli, by tak wy­so­ce skom­p­li­ko­wa­ny i prze­myś­l­ny sposób prze­ka­zy­wa­nia infor­ma­cji jak ­taniec ­pszczół ­miał się oka­zać zupeł­nie bez­celo­wy. Z nasze­go pun­k­tu wi­dze­nia tak dos­ko­na­ły sys­tem kod­ów ­mógł ­powstać jedy­nie na dro­dze doboru natu­ral­nego. W pew­nym sen­sie wpad­liś­my ­więc w tę ­samą pułap­kę, w któ­rą wpa­da­ją kre­ac­jo­niś­ci, zach­wy­ca­jąc się cuda­mi na­tu­ry. ­Taki ­taniec ­musiał, wed­ług nas, cze­muś słu­żyć, a naj­lep­szym uza­sad­nie­niem dla ­jego ist­nie­nia wyda­wa­ła się teo­ria o prze­ka­zy­wa­niu infor­ma­cji na ­temat miej­sca wys­tę­po­wa­nia poży­wie­nia. Tym bar­dziej, że zna­ko­mi­cie tłu­maczy­ła ona kore­lac­ję mię­dzy kie­run­kiem wska­zy­wa­nym w cza­sie tań­ca ­oraz ­jego szyb­koś­cią a kierun­kiem i odleg­łoś­cią, w jakiej znaj­du­je się poży­wie­nie. Dla­te­go według nas — dar­wi­nis­tów — Wen­ner po pros­tu ­musiał się ­mylić. ­Byłem wów­czas tak pe­wny swe­go, że ­nawet gdy­bym ­miał ­geniusz Goul­da i ­wpadł na ­pomysł eks­pe­ry­me­ntu z zasła­nia­niem pszczo­le ­oczu, nie zadał­bym ­sobie tru­du, ­by go ­prze­pro­wa­dzić.

­Gould oka­zał się genial­ny nie tyl­ko dla­te­go, że ­wpadł na ­pomysł takie­go eks­pe­ry­men­tu, ale rów­nież z tego względu, iż zrozu­miał potrze­bę prze­pro­wa­dze­nia go, nie daw­szy się ­zwieść zało­że­niu o „na­tu­rze dzia­ła­ją­cej wed­ług prze­myś­la­ne­go pla­nu". Jed­nak­że ­cały ­czas poru­sza­my się w ­naszych roz­wa­ża­niach po cien­kiej ­linie. Podej­rze­wam, że ­Gould, tak jak ­przed nim von ­Frisch ­przy bada­niu ba­rwne­go widze­nia ­pszczół, przy­stę­po­wał do eks­pe­ry­men­tu z wia­rą, iż przy­nie­sie on pozy­tyw­ny re­zul­tat i że ­wart ­jest zachod­u, właś­nie za sprawą ­prze­kona­nia o celo­woś­ci zjawisk natu­ry.

Chciał­bym ­teraz wpro­wa­dzić do ­naszych roz­wa­żań dwa ter­mi­ny tech­nicz­ne: „od­wrot­na inży­nie­ria" ­oraz „fun­k­cja uży­tecz­noś­ci". Odwołuję się ­tu do zna­ko­mi­tej książ­ki Danie­la Den­net­ta Dar­win's Dan­ge­ro­us ­Idea. „Odwrot­na inży­nie­ria" to ­pojęcie okreś­la­ją­ce pew­ną meto­dę rozu­mo­wa­nia. Pole­ga ona na tym, że postę­pu­je­my jak inży­nier posta­wio­ny w sytu­a­cji, gdy ­widzi wyt­wór o nie­zro­zu­mia­łym dla nie­go prze­zna­cze­niu. Przyj­mu­je­my na począ­tku ro­bo­cze ­zało­żenie, że rzecz ta zos­tała stwo­rzo­na w ­ja­kimś ­celu. Roz­bie­ra­my więc i bada­my obiekt, du­mając, do cze­go nada­wał­by się naj­le­piej. Zada­je­my ­sobie ­przy tym pyta­nia ­typu: „Gdy­bym ­chciał wy­ko­nać maszy­nę, któ­ra robi­ła­by to i tam­to, czy zro­bił­bym ją właś­nie tak?" ­albo „Czy prze­zna­cze­nie ­tego przed­mio­tu ­lepiej wyjaś­nia trak­to­wa­nie go ­jako maszy­ny do wyko­ny­wa­nia ­tego czy tam­te­go?".

­Suwak loga­ryt­micz­ny, jesz­cze do nie­daw­na nie­od­łącz­ny atry­but inży­nie­ra, świad­czą­cy przy tym nie­zbi­cie o jego przy­na­leż­noś­ci do tej sza­cow­nej pro­fe­sji, w epo­ce elek­t­ro­nicz­nej wyda­je się już nie­mal ­takim ­samym relik­tem jak ja­kieś narzę­dzie z epo­ki brą­zu. Arche­o­log z przy­sz­łoś­ci, zna­laz­ł­szy ­taki suwak, bez wątpienia zacz­nie się za­sta­na­wiać nad ­jego prze­zna­cze­niem. Zauwa­ży zape­wne, że ­jest poręcz­ny i dob­rze by się nada­wał do wyk­reś­la­nia pros­tych ­linii lub sma­ro­wa­nia mas­łem krom­ki chle­ba. Jed­na­kże przy­ję­cie każdej z ­tych ­hipo­tez kłó­ci­ło­by się z zasa­dą eko­no­micz­noś­ci. Prze­cież zwy­k­ła ­linijka lub nóż do mas­ła nie musia­ły­by ­mieć prze­suwa­ne­go linia­łu z podział­ką. ­Poza tym, gdy­by przy­sz­ły arche­o­log ­zadał ­sobie ­trud i poli­czył odstę­py po­dział­ki, odkrył­by ich zadzi­wia­ją­co pre­cyzyj­ną zbie­ż­ność ze ska­lą loga­ryt­mi­czną, któ­rą trud­no by tłu­ma­czyć przy­pad­ko­wym zbie­giem oko­licz­noś­ci. Z pew­noś­cią napro­wa­dzi­ło­by go to na ­myśl, że przy­rząd ­taki ­mógł, ­zanim wyna­le­zio­no kal­ku­la­tor, słu­żyć do szyb­kie­go obli­cza­nia skom­p­li­ko­wa­nych dzia­łań. Tajem­ni­ca suwa­ka loga­ryt­micz­ne­go zos­ta­ła­by w ten spo­sób odkry­ta dzię­ki meto­dzie odwrot­nej inży­nie­rii, ­przy zało­że­niu, że urzą­dze­nie ­było pro­jek­to­wane w spo­sób prze­myś­la­ny, a pro­jekt speł­niał postu­lat eko­no­micz­noś­ci.

„Fun­k­cja uży­tecz­noś­ci" to ter­min tech­nicz­ny uży­wa­ny nie ­przez inży­nie­rów, ­lecz eko­no­mis­tów. Sto­su­ją oni tę fun­k­cję wte­dy, gdy prag­ną zna­leźć „to, co ma być mak­sy­ma­li­zo­wa­ne". Pla­niś­ci i eko­no­miś­ci w tym przy­po­mi­na­ją budow­ni­czych i in­żynie­rów, że ­dążą do mak­sy­ma­li­za­cji cze­goś kon­k­ret­ne­go. Uty­li­ta­ryś­ci ­dążą do osiąg­nię­cia „ma­k­sy­mal­nej szczęś­li­woś­ci dla mak­sy­mal­nej ­licz­by ludzi" (sen­ten­c­ja ta ­brzmi mąd­rze, jeżeli głę­biej się nad nią nie zasta­na­wiać). Wycho­dząc z takie­go zało­żenia, uty­li­ta­ryś­ci ­mogą ­uznać za prio­ry­te­to­wą długop­la­no­wą sta­bi­li­za­cję kosz­tem chwi­lo­we­go po­wo­dze­nia traktowa­ne­go jako ­mniej wa­żne. Mię­dzy ­sobą uty­li­ta­ryś­ci róż­nią się tym, jak mie­rzą ową powsze­ch­ną szczęś­li­wość: czy zasob­noś­cią fina­n­sową, satys­fak­c­ją zawod­o­wą, poczu­ciem samo­realiza­cji czy wreszcie powo­dze­niem w relacjach mię­dzy­ludz­kich. Są też ta­cy, któ­rzy jaw­nie ­dążą do mak­sy­ma­li­za­cji włas­ne­go powo­dze­nia kosz­tem dob­ra ogól­ne­go. Us­pra­wied­liwia­ją ­ten ego­izm filo­zo­fią gło­szą­cą, iż dro­gą do ma­k­sy­ma­liza­cji po­wszech­nej szczęś­li­woś­ci ­jest po­wo­dze­nie jed­nostek. Obser­wu­jąc postę­po­wa­nie po­szcze­gól­nych ­ludzi, moż­na — sto­su­jąc meto­dę od­wrot­nej inży­nie­rii - roz­po­znać, ­jaka ­jest ich fun­k­cja uży­tecz­noś­ci. Jeże­li tę sa­mą meto­dę ­odnieść do rzą­dów róż­nych państw, oka­że się, że jedne ­dążą do mak­syma­li­za­cji zatrud­nie­nia i ogól­ne­go dob­ro­by­tu, inne — zwiększenia wła­dzy pre­zy­den­ta, zamoż­noś­ci rodzi­ny panującej lub wiel­koś­ci suł­tań­s­kie­go hare­mu, jeszcze inne zaś do sta­bi­li­za­cji na Blis­kim Wscho­dzie czy też spadku cen ­ropy naf­towej. Istot­ne ­jest to, iż w każ­dym przy­pad­ku moż­na wyob­ra­zić ­sobie wię­cej niż jed­ną uży­tecz­ność. Nie ­zawsze ­jest oczy­wis­te, na ­czym naj­bar­dziej za­leży posz­cze­gól­nym ­ludziom, fir­mom czy rzą­dom. Moż­na jed­nak bez oba­wy po­peł­nie­nia błę­du zało­żyć, że ist­nie­je coś, ­jakaś war­tość, do któ­rej mak­sy­ma­li­zacji ­dążą. Dzie­je się tak, ponie­waż ­Homo ­sapiens to gatu­nek w zna­cz­nej mie­rze fun­k­cjo­nu­ją­cy na zasa­dzie celo­woś­ci. Zasa­da ta spraw­dza się ­nawet wów­czas, gdy fun­k­cja uży­tecz­noś­ci oka­zu­je się ­sumą ważo­ną lub ­innym rów­nie skom­p­li­ko­wa­nym wskaź­ni­kiem bę­dą­cym fun­k­cją ­różnych, nie mniej abs­trak­cyj­nych czyn­ni­ków.

Wróć­my ­teraz do ­żywych orga­niz­mów i spró­buj­my odna­leźć ich fun­k­cję uży­tecz­noś­ci, czy­li to, do cze­go mak­sy­ma­li­za­cji ­dążą. Poten­c­jal­nie moż­na wyob­ra­zić ­sobie ­takich uży­tecz­noś­ci bar­dzo wie­le, ale osta­tecz­nie oka­zu­je się, że wszystkie spro­wa­dza­ją się do jed­nej. Dob­rym spo­sobe­m na bar­dziej obra­zo­we sfor­mu­łowa­nie nasze­go zada­nia ­jest wy­ob­ra­że­nie ­sobie, że wszelkie ­żywe stwo­rze­nia są dzie­łem Bos­kie­go Inży­nie­ra, a my mamy roz­po­zna­ć za pomo­cą meto­dy odwrot­nej inży­nie­rii, co ON ­chciał mak­sy­ma­li­zo­wać. Inny­mi sło­wy pytamy, ­jaka ­jest fun­k­cja uży­tecz­noś­ci ­Pana ­Boga.


Richard Dawkins
Wybitny ewolucjonista, profesor Uniwersytetu w Oxfordzie. Urodził się w 1941 roku w Nairobi. Autor książki Samolubny gen, w której nadał nazwę i spopularyzował koncepcję George’a C. Williamsa, a która rzuciła nowe spojrzenie na przyczyny i sposoby ewolucji. Koncepcja ta umożliwiła lepsze niż kiedykolwiek wcześniej zrozumienie i wytłumaczenie motywów ludzkich (i zwierzęcych) zachowań, na gruncie zarówno biologii molekularnej, jak i psychologii ewolucyjnej. Najważniejsze jego publikacje: Samolubny gen (The Selfish Gene, 1976); Ślepy zegrarmistrz (The Blind Watchmaker, 1986); Fenotyp rozszerzony. Dalekosiężny gen (1982); Rzeka genów (River Out of Eden, 1995); Wspinaczka na szczyt nieprawdopodobieństwa (Climbing Mount Improbable, 1996); Rozplatanie tęczy (Unweaving the Rainbow, 1998), The Ancestor’s Tale (2004), Bóg urojony (God Delusion, 2006), The Greatest Show on Earth (2009) Więcej informacji o autorze   Więcej informacji o autorze
 Strona www autora

 Liczba tekstów na portalu: 75  Pokaż inne teksty autora

 Oryginał.. (http://www.racjonalista.pl/kk.php/s,5519)
 (Ostatnia zmiana: 20-08-2007)