Z tyłu liceum, z przodu muzeum, a w środku duszy brak. Szła lekkim krokiem Aleją Wniebowzięcia Najświętszej Marii Panny w kierunku Jana Pawła, kiedy nagle potknęła się o wystającą z trawnika na chodnik nogę. Zachwiała się gwałtownie i tylko dzięki systematycznemu areobikowi odzyskała równowagę. Spojrzała na leżący na trawniku kształt. Jej podświadomość przerzuciła do sfery świadomości jedno słowo: sztywny. Zastanowiła się skąd właściwie to podejrzenie i uświadomiła sobie, że silnie kopnięta przez nią noga leżącego na trawniku mężczyzny nie ustąpiła. Weszła na trawnik i dwoma palcami dotknęła jego szyi. Nie było wątpliwości. Powróciła na chodnik, sięgnęła do torebki po komórkę i wcisnęła trzy dziewiątki. Po kilku sygnałach odezwał się młody, kobiecy głos. Powiedziała, że przy Alei Wniebowzięcia leży zmarły mężczyzna. — Skąd pani wie, że zmarły — zapytała gniewnie przedstawicielka Służb Ratunkowych
Rzeczpospolitej. Rozmowa została przerwana, więc stanęła na straży honorowej przy sztywnym. Teraz leżący na trawie mężczyzna wydał jej się bardziej interesujący. Istniał od poczęcia do naturalnej śmierci (jeśli jego śmierć była naturalna) przez około pięćdziesiąt lat i wyglądał na przeciętnego odbiorcę jednej książki rocznie. Zastanawiała się, o czym mogła ta książka traktować. Dostrzegła, że koło drugiej nogi, która leżała w całości na trawniku, leżał portfel i rozsypane dokumenty. Nie zauważyła tego od razu, bo patrzyła najpierw na nogę kopniętą, a potem na twarz. Portfel i prawo jazdy nie były dobrze widoczne, bo trawa musiała być długo niestrzyżona, a nieboszczyk zasłaniał przedmioty udem. Obeszła nieboszczyka i pochyliła się nad kartonikiem dowodu osobistego. Maciej Kowalik, syn Jerzego i Krystyny. Zaspokoiła ciekawość i stanęła na chodniku. Teraz kiedy nieboszczyk miał wartę honorową jego status społeczny niepomiernie wzrósł. Przechodnie przyglądali im się uważnie i kręcili głowami. Pierwszy zdobył się na odwagę rówieśnik Macieja Kowalika i zapytał: pijany? — Sztywny — odpowiedziała. Podjechał policyjny samochód i rozmówca pospiesznie się oddalił. Dwóch policjantów wysiadło z samochodu, jeden z nich podszedł do zmarłego, drugi zatrzymał się przy niej.
Pani zgłaszała — zapytał, a kiedy kiwnęła głowa, poprosił o dowód osobisty.
Powiedziała, że mieszka przy Świętego Wojciecha 88, mieszkania 122 i że nie rozumie po co to komu, bo ona tylko powiadomiła władze, że na ulicy leży mężczyzna. Drugi policjant im przerwał i zapytał, czy to ona wyjęła portfel zmarłego, więc odpowiedziała, że niczego nie dotykała, ale widziała, że portfel leży, więc pewnie była tu już jakaś hiena. Pierwszy policjant zapytał gdzie pracuje i czy jest jakiś telefon, na który można dzwonić w ciągu dnia. Odpowiedziała, że ma własną firmę i pracuje w domu. — Własną firmę — zainteresował się — co pani robi? Ruszyła w kierunku Jana Pawła unosząc w pamięci twarz sztywnego, któremu śmierć najwyraźniej przydała nieco godności. Sztywny, sztywny, to słowo nie dawało jej spokoju. Rigor mortis, ile czasu musi nieboszczyk odleżeć, żeby pojawił się rigor mortis? Kilka godzin. Czy mógł leżeć kilka godzin w Alei Wniebowzięcia? Przypomniała sobie młody kobiecy głos: „gdyby był sztywny, to byśmy dawno o nim wiedzieli". Przedstawicielka Rzeczpospolitej Pomagającej też nie sądziła, że mógł. Dlaczego? Przechodnie mijali leżącą na trawniku postać obojętnie, ale Aleja Wniebowzięcia jest ulicą ruchliwą, samochody policji i straży miejskiej muszą tędy przejeżdżać przynajmniej raz na godzinę, dziś pewnie znacznie częściej. Jeżeli nieboszczyk zajął swoje miejsce na trawniku cztery godziny temu, to musiał zejść koło czwartej. Usłyszała sygnał, że przyszedł SMS. Spojrzała na ekran komórki. „Ten od laptopów nie figuruje". Alimenciarze potrafią omijać prawo lepiej niż inni, chociaż inni też nie są źli. Ten akurat, oprócz tego, że nie płaci alimentów, to przed rozwodem narobił długów, które żona musi spłacać w ramach wspólnej odpowiedzialności majątkowej. Facet rozpłynął się we mgle i nie tylko policja nie ma pojęcia gdzie go szukać. Handlował laptopami, więc miała małą nadzieję, że być może coś o nim wiedzą w branży. Dwie kochanki też go poszukiwały, z mamusią kontakt był utrudniony z przyczyn emocjonalnych, chociaż prawdopodobnie z mamusią należało wiązać główne nadzieje. Po wejściu do mieszkania włączyła komputer i poszła do kuchni zrobić sobie coś do jedzenia. Ugryzła chleb z wyśmienitą wiejską szynką z Tesco i uświadomiła sobie drewnianą sztywność kopniętej nogi. Zostawiła chleb i poszła sprawdzić w wikipedi. Zaczyna sztywnieć po czterech godzinach, maksymalna sztywność po dwunastu (mogą być duże odchylenia). „Gdyby był sztywny, dawno byśmy o nim wiedzieli." Przy dwunastu musiałby leżeć od świtu. Nie mogło to być również z nieba zstąpienie nieboszczyka w Aleję Wniebowzięcia. Pavulon powoduje zwiotczenie mięśni, co powoduje tężenie mięśni? Wcisnęła numer telefonu do Marka. Nie kontaktowali się od roku. Dziwne, jak ludzkie drogi się rozchodzą. Nic się nie stało, po prostu przestali się widywać, kiedy przeniósł się do innego szpitala. Już wcześniej widywali się dość rzadko, więc zapewne dla obojga to była dogodna okazja. Odezwał się po czwartym dzwonku. — Renata, jak miło, że dzwonisz, co u ciebie? Wszystko w porządku?
Jej rozmówca roześmiał się z niedowierzaniem i rozbawieniem. — Z wszystkich
ludzi na świecie tylko ty jedna mogłaś się potknąć o trupa w środku miasta.
Gdzie to było? W komórce zapadła cisza, po której nastąpiło krótkie parsknięcie nerwowym śmiechem. — Zapewne mam ci powiedzieć, na co nieboszczyk zmarł i z jakiego
powodu. Czego mógł się wystraszyć? Zajrzała do książki telefonicznej, 24 abonentów z tym samym imieniem i nazwiskiem. Pewnie jest ich w mieście więcej, bo przecież komórki zjadają telefony stacjonarne. Wbiła hasło Maciej Kowalik w Google, 104 tysiące wskazań. Siłą przyzwyczajenia zaczęła przeglądać listy dłużników. Trzech wyglądało interesująco. Wynotowała linki i wróciła do Google. Kliknęła na grafikę. Aktor, sportowiec, uczeń, dziecko, dziennikarz. Po kilku stronach natrafiła na pierwszą twarz w odpowiednim wieku. Dalej zaczynały się inne kombinacje — Kowalików z innym imieniem i Maciejów z innym nazwiskiem. Nasza klasa i Facebook zajęły jej chwilę czasu, ale w końcu doszła do wniosku, że należy porzucić sztywnego i zająć się życiem. Trzeciego dnia zadzwonili z policji, żeby przyszła na Wyszyńskiego w celu złożenia wyjaśnień. Mimo prób wypchnięcia sztywnego z umysłu musiał ją podświadomie uwierać, gdyż ucieszyła się telefonem z policji i na uprzejmie pytanie kiedy mogłaby przyjść, odpowiedziała, że może zaraz. Porucznik Krupa, bo tak przedstawił się jej rozmówca, powiedział, że to długo nie zajmie, i że czeka na nią w pokoju 26. Wydział Kryminalny przy Komendzie Wojewódzkiej wyglądał schludnie, by nie powiedzieć nowocześnie. Jak głosiła kartka na drzwiach, porucznik Krupa był zastępcą kierownika sekcji zabójstw, co mogło oznaczać, że sztywny nie pożegnał się ze światem w sposób naturalny. W pokoju za biurkiem siedział mężczyzna mający nie więcej niż 30 lat. Był w cywilnym ubraniu i zupełnie nie wyglądał na policjanta. Wstał, przywitał się i wskazał jej krzesło, mówiąc, że sprawa jest dość niecodzienna. Uśmiechnęła się do niego zachęcająco, mając nadzieję, że powie coś więcej. - Pani zawiadomiła policję — zaczął otwierając teczkę z papierami — czy potem, w domu, zastanawiała się pani nad tym, co pani widziała moment wcześniej, zanim się pani potknęła?
Pokręciła przecząco głową — Normalna ulica, byłam zajęta swoimi myślami, nie
uświadamiam sobie niczego szczególnego. Wystraszyła się, że rozmowa się kończy i zapytała ironicznie czy w jasnowidzów też nie wierzy. - Czegoś też nie — roześmiał się porucznik Krupa, dając do zrozumienia, że nie ma więcej pytań. Renata wstała i bez większej nadziei powiedziała, że jej ta sprawa nie dawała spokoju i że zastanawiała się kim on był.
- Księgowy, żadnych powiązań z światem przestępczym — zaspokoił jej
ciekawość porucznik.
Porucznik Krupa roześmiał się — widzę, że chciałaby się pani zamienić
rolami.
Porucznik Krupa odchylił się na krześle i uważnie jej się przyglądał -
Zabawne, że pani o to pyta, przy łóżku znaleźliśmy „Protokoły mędrców
Syjonu", nowe wydanie, książka prawdopodobnie kupiona kilka dni temu.
Dlaczego pani o to zapytała? Krupa wybuchnął śmiechem — Dobra teoria, będę o niej pamiętał. Mail Marty nosił tytuł: Pierdzę więc jestem. Otworzyła go z nadzieją, że odciągnie ją od myśli o sztywnym. Marta pisała: Wczoraj wróciłam z Paryża, w poczcie znalazłam dyscyplinarne zwolnienie z pracy. Nie pisałam ci o tym, ale w pierwszych dniach czerwca miałam najdziwniejszy dzień w mojej pracy. (Brzmi jak temat wypracowania, prawda?) No więc, miałam lekcję z moją klasą (a to ważne, bo z cudzą klasą zachowałabym się pewnie inaczej). Pamiętasz może, opowiadałam ci kiedyś o Romku. Chłopak z koszmarnego domu, ojciec pijak, prawdopodobnie również złodziej, jeśli nie sadysta, to tylko człowiek dający gwałtowny upust irytacji z dowolnego powodu, co pozostawia siniaki na żonie i dzieciach. Matka czasem przychodzi na wywiadówki, milcząca, bezradna, wystraszona. Nigdy nie wiem ile naprawdę rozumie z tego co mówię. Trójka dzieci, Romek najmłodszy. Zbuntowany, autystyczny, bez kontaktu, złośliwy. Po dwóch latach obserwacji, ciągle nie mogę znaleźć słabego punktu w murze, którym jest otoczony. Jest wyzwaniem, ale ja jestem stroną przegraną. Otóż Romek podczas lekcji pierdnął. Pierdnął głośno, wyzywająco, intencjonalnie. Kilku uczniów parsknęło śmiechem. Klasyfikacja parsknięć złożona. Trzy do czterech parsknięć wyzywających, kilka zażenowanych, reszta trudna do określenia. Mówiłam właśnie o analizie wiersza w pełni świadoma, że nie tylko Roman nie kontaktuje. Brak kontaktu był tu raczej stanem permanentnym niż przelotną okolicznością. Ów brak spoczywał na mnie zniewalająco, paraliżował niemożnością obudzenia w oczach stada iskierki zainteresowania. Pierdnięcie Romka rozładowało atmosferę totalnego desinteressment. Nareszcie coś się stało. Roman siedział z podniesionym czołem, dumny ze swojego pierdnięcia. Patrzył mi prosto w oczy z delikatnym, ironicznym uśmiechem. Czułam, że uciekają mi ułamki sekundy. Przerwałam kontakt wzrokowy z przeciwnikiem i odwróciłam się do tablicy. Kolejne działania dyktowała mi kobieca intuicja, bo na myślenie nie było czasu. Napisałam: Pierdzę więc jestem, czyli nauka o cudownej przemianie materii pochłanianej w ciało i krew. Przez głowę przemknęła mi myśl — pieprzę to wszystko, zrobię im lekcję o poezji życia. Domyślasz się, że stojąc tyłem do Romka i reszty klasy nie byłam pewna, czy w moim kierunku nie poleci krzesło, czy inny przedmiot. Za plecami miałam głęboką ciszę. Może troszkę zbyt mocno uderzyłam kredą stawiając kropkę na końcu zdania. Odwróciłam się. Klasa siedziała nieruchomo, twarz Romka trochę przybladła, patrzył teraz w okno. Spojrzałam na zegarek i powiedziałam, że do dzwonka zostało jeszcze piętnaście minut, które poświęcimy na wiedzę o pierdzeniu. Powiedziałam im, że nauka o pierdzeniu jest rozległa, obejmuje chemię i medycynę, zahacza o klimatologię, oczywiście możemy tu uwzględnić fizykę gazów. Powiedziałam, że nie tylko nauki ścisłe zajmują się pierdzeniem. Pierdzenie jest silnie obecne w literaturze, może być przedmiotem studiów socjologicznych, badań nad kulturą, a nawet rozważań filozoficznych. Klasa zdradzała skrywane zainteresowanie, Romek demonstrował obojętność. Serce mi mówiło, że muszę uderzyć mocniej, bo metabolizm może mi to moje stado znowu uśpić. Powiedziałam (na myślenie nie miałam czasu), że to co w wulgarnym języku nazywamy sraniem, szczaniem i pierdzeniem jest cechą wszystkiego co żyje, od bakterii począwszy na człowieku skończywszy. Dziecięta drgnęły wybudzone z letargu najpierw pierdnięciem Romka, a potem słowami, które słyszą w domu, ale nie w kościele, więc znalazły się w interesującej fazie dysonansu, bo szkoła jest bliżej kościoła niż domu. No więc, sranie, szczanie i pierdzenie (powtórzyłam te straszne słowa) to wydalanie przetworzonych resztek pokarmu, których organizm nie zużył i których musi się pozbyć. Dzieciny zerkały już to na Romka, już to na mnie, zaś Roman nadal nie był pewien, czy ma zareagować agresją czy obojętnością. Każdy żywy organizm jest pływającym, fruwającym lub chodzącym laboratorium chemicznym — ciągnęłam dalej. — Czy któreś z was byłoby zainteresowane sporządzeniem raportu na temat przemiany materii, w komórce i w organizmach wielokomórkowch? Materiałów w Internecie powinno być mnóstwo... Dzieciny nie kwapiły się, pewnie obawiając się i nadmiaru pracy, i Romka. Nie nalegałam, nie pozostawało mi nic innego jak drażnić dalej. Czy wiecie - pytałam — że ssaki, w szczególności trawożerne, a więc krowy, konie, antylopy, bawoły, wydalają tyle gazów, że poważni naukowcy zastanawiają się nad tym, jak to pierdzenie wpływa na klimat. (To mógłby być osobny temat na referat, gdyby kogoś ta sprawa zainteresowała.) Romek trzymał między palcami linijkę i delikatnie, ale rytmicznie stukał nią w ławkę. Przeczytałam kiedyś, że koty, kiedy mają problem z podjęciem decyzji, machają ogonami. Sprawdziłam, faktycznie, nie przy obliczeniach matematycznych, tylko przy decyzjach filozoficznych. Kiedy kot ocenia wysokość i oblicza jakiej siły trzeba użyć, żeby wrzucić pięć kilogramów na wysokość 160 centymetrów, ogon jest nieruchomy, ale kiedy nie jest pewny co ma zrobić, ogon jest w ruchu. Roman ewidentnie myślał. Więc powiedziałam im, że pierdzenie może być i jest przedmiotem badań naukowych, że jest również obecne w literaturze. Powiedziałam im uczciwie, że nie pamiętam wierszy o pierdzeniu (było coś Fredry, ale ani nie pamiętałam dobrze, ani nie chciałam tego ruszać), mówiłam im tylko o silnej obecności pierdzenia w powieści, nawet u noblistów. Bałam się, czy nie przesadzam, więc zapytałam o cogito ergo sum. Kilka rąk się podniosło."Myślę więc jestem", powiedziała Marysia, której rodzice chyba nie oglądają telewizji, bo wszystkie ich dzieci mają przedwojenne imiona. Wiedziałam, że muszę się spieszyć, ale nie wiedziałam dokąd idę. No właśnie - powiedziałam — jestem, czyli żyję, żeby żyć muszę jeść, czyli także wydalać, ergo pierdzę więc jestem. Widziałam, że Roman zbliża się do stanu eksplozji, linijka dotykała ławki w coraz szybszym tempie. Roman — zaczęłam — jest najlepszym w szkole graczem w siatkówkę. Dwa razy widziałam Romana, kiedy był naprawdę szczęśliwy i obydwa razy to było w hali sportowej, kiedy schodził z boiska po wygranym meczu. Przestał uderzać linijką w ławkę i zaczął na mnie patrzeć. Wiecie co mi się czasem marzy? Że któregoś dnia w czasie albo po lekcji zobaczę na twarzy Romana taki sam uśmiech jak po wygranym meczu. Tyle na dziś, możecie iść do domu. Usiadłam za stołem i zaczęłam przeglądać dziennik udając, że mnie nie ma. Dzieciaki wychodziły wolniej niż zwykle. Nie podnosiłam głowy, nie wiem kiedy i jak Roman zniknął z klasy. Przez kilka dni była cisza, Roman raz się do mnie uśmiechnął, trzeciego dnia pierdnięcie zmartwychwstało wizytą ojca jednej z uczennic. Rozmowa z dyrektorem, próba wyjaśnienia, skandal z kuratorium, zawiesili mnie na dwa dni przed rozdaniem świadectw. Tego samego dnia zadzwoniłam do Ani i następnego dnia byłam w Paryżu czekając na dalszy rozwój wypadków. Sprawa jak widać się wyjaśniła, dyrekcja mnie nie poparła, kuratorium potępiło, radni miejscy zażądali spalenia na stosie. Co robisz dziś wieczorem? Renata odpisała: Przyjdź, pogadamy. Czy ten mail mógłby być materiałem dowodowym? Na pewno nie w szkole i nie w kuratorium, bo tam spór był zakończony, ale w sądzie, w sprawie o pozbawione podstaw zwolnienie z pracy, kto wie? Wydrukować i odłożyć, nie kasować w komputerze, może się przydać. Syn Jerzego i Krystyny, byle policjant ma dostęp do jego adresu. Najwyraźniej sztywny zaczynał stanowić uciążliwą obsesję. Zadzwoniła do jednego z byłych klientów, który był byłym policjantem. Opowiedziała mu o swojej przygodzie, o dręczących ją myślach i pragnieniu powiedzenia żonie zmarłego, że to właśnie ona go znalazła i..., wie pan, taka kobieca potrzeba pocieszenia drugiej kobiety.… Jej rozmówca powiedział, że może spróbować i że za chwilę oddzwoni. Rzeczywiście zadzwonił po kwadransie. Zmarły mieszkał przy Królowej Jadwigi 2 mieszkania 19. Sięgnęła po książkę telefoniczną i bez trudu odnalazła pod tym adresem Katarzynę Kowalik. Jak się zakłamać? Skąd ma adres i telefon? Pomyślała o portfelu, mogła leżeć jakaś kartka z adresem, urzędowy list; bank, lepiej nie, bo nie wiadomo w jakim banku miał konto, ZUS, PZU? Jakaś umowa, na której wytłuszczonym drukiem było nazwisko i adres. Tak, umowa jest najbezpieczniejsza. Marta napisała, że wpadnie wieczorem, więc miała teraz dwie godziny na sprawdzenie, czy rozmowa z żoną rozszerzy jej wiedzę o sztywnym. Ulica Królowej Jadwigi była ruchliwa, a wejścia do klatek schodowych blokowały domofony. Renata odczekała na odpowiedni moment, kiedy nie było w pobliżu przechodniów i nacisnęła na dzwonek. Oczekiwanie przedłużało się w nieskończoność i już miała nacisnąć ponownie, kiedy odezwał się kobiecy głos. Renata przedstawiła się i powiedziała, że to ona wezwała pogotowie i, że chciała… Usłyszała krótkie „proszę" i terkot mechanizmu umożliwiającego otwarcie drzwi. Kiedy weszła i pokonała kilka schodków zobaczyła długi korytarz z wejściami do mieszkań. W głębi korytarza uchyliły się drzwi i wysunęła się głowa kobiety, pulchnej, zadbanej szatynki w ciemnej, ale nie czarnej sukience. - Przepraszam, że niepokoję — zaczęła — wiem, co pani musi teraz przeżywać...
- Proszę wejść — uśmiechnęła się smutno kobieta — cieszę się, że pani
przyszła. Gdyby ktoś inny wcześniej się zainteresował, to pewnie mąż by żył.
Ludzie są jak zwierzęta. Proszę, niech pani usiądzie — wprowadziła ją do
pokoju i wskazała na fotel. Renata uświadomiła sobie, że na studiach nazwałaby ten pokój mieszczańskim.
Meble chyba z orzecha, ciężkie, solidne, wszystkie przedmioty odłożone schludnie
na swoje miejsce, brak książek. Ludowa, drewniana figurka Jezusa frasobliwego
wydała jej się tu zgrzytem. Spojrzała głęboko w oczy stojącej przed nią kobiecie
Renata chciała zaprotestować, ale kobieta wyszła do kuchni, więc próbowała
zrozumieć życie innych ludzi studiując sprzęty, którymi się otoczyli. Dywan był
wściekle niebieski.
Renata podniosła się z fotela, powiedziała, że tak chciała jej powiedzieć, jak bardzo jej współczuje i dlatego odważyła się przyjść bez zapowiedzi. — to ja dziękuje, dobrze, że pani przyszła, też się zastanawiałam kim pani jest. Wie pani, oddali mi jego rzeczy, portfel i radio, on miał takie małe radio, za uchem się to trzyma, śmiałam się, że się zachowuje jak nastolatek, ale on ciągle słuchał radia, chciał wiedzieć. Policja powiedziała, że znaleźli je w trawie, nawet pytali, czy to jego, bo nie byli pewni. — Podobno ktoś męża okradł? Marta przyszła z butelką wina i paczką prażonych, słonych migdałów. — Chateau Bonfort, idealne na zakończenie kariery nauczycielskiej, drogie jak zaraza, ale raz się żyje.
Renata odebrała butelkę i zapytała, czy Marta zamierza iść do sądu?
Przy butelce Chateau Bonfort Renata opowiedziała o sztywnym. Po koniec opowieści Marta sięgnęła po kieliszek i przez chwile
milczała. Wypiły resztki Chateau
Bonfor, słuchając dobiegającego zza okna świergotu ptaków. | |
Oryginał.. (http://www.racjonalista.pl/kk.php/s,7420) (Ostatnia zmiana: 21-07-2010) |