Motywacyjna rola demokracji
Autor tekstu:

Dwa tygodnie temu ukazał się na tym blogu świetny esej p. Anny Salman pt. „ E-wolucja zamiast (r)ewolucji". Zapowiedziałem wtedy w mym wpisie do niego, że postaram się urodzić jakiś „kontr-referat" i podzielę się nim z Wami. To, co poniżej, jest więc wielce fragmentaryczną próbą ustosunkowania się do niektórych przynajmniej tez tej futurologicznej wizji Autorki. Jej proponowanych rozwiązań funkcjonowania demokracji w dobie komputerów i internetu. Ale że sam temat „demokracja" jest ogromny jak ocean i różnie przez różnych rozumiany, ograniczę się do zaledwie kilku jego aspektów.

Zacznijmy więc od pytania: czym jest ta demokracja i co w niej tak atrakcyjnego, że bez wstępnego zastanowienia chcemy wszyscy, i ci z prawej, ze środka i z lewej strony spektrum, jej implementacji? Nie będę wracał do Aten, nie mam zamiaru analizować „demokracji ludowej" Peerelu i sąsiednich „demoludów", ani „sterowanej demokracji" Putina. Również i Narodowa Demokracja nie będzie przedmiotem rozważań. Wszyscy jednak dobrze wiemy i zgadzamy się, że demokracja jest cacy… ludowa, sterowana, narodowa. Niektórzy za nią walczą, czasami za nią nawet giną. A ta przedstawicielska? I tu rodzą się wątpliwości. Pisze Autorka: "...daliśmy sobie wmówić, że jedynym narzędziem demokracji jest kartka wrzucona raz na cztery lata do pudełka owiniętego w barwy narodowe…".

No, takie stwierdzenie chyba zbyt upraszcza, trywializuje zagadnienie. Ale wróćmy od początku… jak głosi powiedzonko wszystkim zapewne znane: "demokracja jest systemem niedoskonałym i ułomnym, ale lepszego jeszcze nie wymyślono". Jestem zdania, że powiedzonko mówi prawdę. Ułomna, niedoskonała, ale… jednak najlepsza. Przynajmniej u nas, w zastosowaniu do społeczeństw zachodniej cywilizacji. Bo, gdy pomyślimy o społeczeństwach kultur azjatyckich, a konkretnie konfucjańskich, tam może być inaczej. Inaczej też, niż p. Anna Salman, widzę zalety tego systemu.

Ona — znajduje je w stopniu prawidłowości podejmowanych decyzji. I dlatego rozważa — za Tofflerem, Szymborskim i Surowieckim - jakby tu poszerzyć grupę decyzyjną, bo „zawodowi" parlamentarzyści to przecież lenie, szachraje, nieroby i cwaniaki, na nich polegać nie można. Więc dodaje „parlamentarzystów społecznych", czyli e-posłów, korzystając z powszechnej dostępności do Internetu. Jeśli prawdą jest — a tego przecież tak nikt naprawdę nie wie, że większa ilość decydentów gwarantuje wyższą jakość decyzji no, to może i warto byłoby dodać te kilka tysięcy e-posłów, by zrównoważyli głupotę i nieuczciwość zawodowców. Ja jednak, intuicyjnie, nie wierzę w tę regułę, nawet jeśli parę naukowych autorytetów stoi za tym stwierdzeniem. A nawet, w przeciwieństwie do tych autorytetów jestem zdania, że mądry tyran — jednostka, a nie tłum — jest najpewniejszym źródłem słusznych i jakościowo wysokich decyzji. Przykładem mógłby tu służyć np. Singapur. On mądrze decyduje, a oni pilnie wykonują. Ale Polska, czy inne kraje zachodniej cywilizacji, to nie Singapur. Nawet gdyby znalazł się jakiś mądry monarcha, to społeczeństwo by go zgodnie olało, bo nie miałoby motywacji i ochoty, by dać sobą kierować.

Ja — natomiast jestem zdania, że siła demokracji polega na jej aspekcie motywacyjnym, a nie decyzyjnym, bo w mądrość tłumów jakoś trudno mi uwierzyć. I dlatego nie będę zastanawiał się wraz z Autorką nad szczegółami technicznymi jej e-projektu. Ilu e-posłów — trzy czy może sześć tysięcy, jak długa e-kadencja, jak blokować czy odblokowywać PESELe itp. bo uważam, że nie tędy droga. Dodanie tych paru tysięcy anonimowych posłów nie uwiarygodni w oczach społeczeństwa ani o jotę polskiej demokracji. Nie spowoduje społecznego poczucia, że to „my — ty i ja — tu rządzimy", że to NASZ kraj. Nie spowoduje, że większość społeczeństwa powróci z wewnętrznej emigracji, że nie będziemy czekać tylko na okazję, by prysnąć do Anglii czy Irlandii na saksy. Uważam, że droga poprawy wiedzie poprzez przekonanie każdego z nas, że to my jesteśmy gospodarzami tego skrawka Europy. A jak to osiągnąć???

Warto byłoby może prześledzić, jak dają sobie z tym radę inni. Jak na przykład wygląda obowiązkowy kalendarz amerykańskiego czy kanadyjskiego parlamentarzysty. Ile czasu i z jaką częstotliwością taki „wybraniec" musi spędzić fizycznie ze swoimi wyborcami w macierzystym obwodzie wyborczym.

Np. — wyobraźmy sobie taki scenariusz — mieszkańcy pustynnego miasteczka Winnemucca w Nevadzie (może być każde inne, ale wybrałem Winnemucca, bo mnie kiedyś zauroczyło) wybierają sobie Annę S. - reprezentującą partię republikańską, a więc i pewien podstawowy dla tej partii zespół przekonań i wartości. I p. Anna jedzie do odległego o kilka tysięcy kilometrów Waszyngtonu, by tam reprezentować.… Partię? Nie, moi drodzy, swych wyborców, z których większość ma przecież poglądy „republikańskie", ale niekoniecznie zgodne z aktualnymi decyzjami polityczno-ustawodawczymi kierownictwa partii. I, podczas swych cotygodniowych wizyt w swym obwodzie w miasteczku Winnemucca, musi pani Anna spędzić sporo godzin ze swymi wyborcami i przekonywać ich, że projekt republikański ma sens, że jest na ich korzyść i dlatego będzie chciała głosować „za". Ale jeśli nie przekona, jeśli wyczuje, że opinia miejscowych jest raczej nieprzychylna, to wróci za dwa dni do Waszyngtonu i zagłosuje „przeciw". Przeciw projektowi swej partii — i to normalne, nikt jej za to ani nie obsobaczy, ani z partii nie wyleje. A, po upływie kadencji, gdy mieszkańcy Winnemucca znów „wrzucać będą kartki do pudełka owiniętego w barwy narodowe" (albo naciskać guziczki magicznej skrzynki w takie same barwy przystrojonej), to na większości tych kartek przy nazwisku pani Anny widnieć będzie krzyżyk, czyli znak wyboru właśnie jej. A także, podczas tych cotygodniowych odwiedzin swego obwodu spotka się parlamentarzystka z indywidualnymi prośbami o pomoc prawną, konsularną czy inną — i tej pomocy, jeśli uzna jej zasadność, nie odmówi.

To tylko jeden z przykładów wciągania „zwykłego człowieka", wyborcy w system funkcjonowania demokracji. A jest ich znacznie więcej — bo demokracja, to wielki spektakl dla tłumów, którego ostatecznym celem jest przekonanie współobywateli, że to oni rządzą, że są u siebie, w swym kraju. I — jak każdy mieszkaniec naszej planety może na własne oczy stwierdzić, że to działa i daje wspaniałe rezultaty.

Czy więc wszystkie e-pomysły to tylko czcza futurologia? Nie, tak nie uważam i nie uważałem. I gdy kilka lat temu nastąpiła zmiana ekipy administrującej krajem, którego od lat prawie trzydziestu jestem obywatelem, a nowy szef rządu w Ottawie prosił nas, wszystkich obywateli kanadyjskich o wzięcie udziału w dyskusji nad usprawnieniem systemu rządzenia, ja wziąłem. Choć zdawałem sobie sprawę, że sama idea takiej dyskusji — to świetny pomysł z dziedziny PR. I właśnie, trochę tak jak pani Anna, ale jednak nieco inaczej, proponowałem wykorzystanie komunikacji elektronicznej, ale dla celów częstego przeprowadzania referendów. Proponowałem również, by uczestnictwo w takim referendum było ograniczone do obywateli, którzy się zakwalifikują (już widzę święte oburzenie w oczach czytających te słowa). Kwalifikacja byłaby dwustopniowa, i nie brała pod uwagę pochodzenia etnicznego, płci, stopnia zamożności, wyznawanej religii, orientacji seksualnej , poziomu wykształcenia, itp. Pierwszy stopień to, podobnie jak przy uzyskiwaniu obywatelstwa Kanady, test z podstawowych wiadomości o kraju, jego historii, jego systemie politycznym. Ten stopień kwalifikował by osobnika do wejścia w komputerowy system referendalny, nadawał by mu jego PIN. Stopień drugi, to tematyczny test z podstawowych wiadomości dotyczących tematu konkretnego referendum — a jego skuteczność byłaby jednorazowa, ograniczona tylko do tego jednego tematu. Oba testy proste, pytania o wiadomości podstawowe — nie wymagające od egzaminowanych wykształcenia akademickiego, głębokiego intelektu, ani błyskotliwego refleksu. Każdy chętny i zainteresowany w uczestniczeniu w życiu publicznym państwa mógłby spróbować — drzwi dla każdego dorosłego obywatela byłyby otwarte. Można byłoby liczyć się z tym, że po jakimś czasie przynajmniej co drugi, trzeci obywatel chciałby wejść w system. A to już dobre kilka, a może nawet kilkanaście milionów — więc efekt „motywacyjny" kolosalny.

Wspominam o tej prośbie premiera rządu federalnego z dwóch powodów. Po pierwsze, bo sam pomysł zadania obywatelom takich pytań wydaje mi się niezłym chwytem PR. I mam nadzieję, że nie jest to jedynie mamienie opinii publicznej, że niektóre przynajmniej propozycje zmian czy usprawnień kiedyś „się przebiją". Po drugie, że to co zaproponowałem w odpowiedzi na apel premiera ma charakter dosyć uniwersalny, a więc możliwe byłoby do zastosowania również i w Polsce.

W swym króciutkim komentarzu do eseju p. Anny zwróciłem uwagę na, według mnie, niewłaściwe wprowadzanie i stosowanie pojęcia "NARÓD" w tematykę dotyczącą funkcjonowania demokracji. Teraz ten temat postaram się nieco rozwinąć, bo i on znalazł się we wspomnianym felietonie.

Jako prawdę niepodważalną podaje Autorka: 

...W systemie demokratycznym jedynym podmiotem uprawnionym do sprawowania władzy, czyli do uprawiania polityki, jest naród, stąd wszelkie działania członków danego społeczeństwa podejmowane w przestrzeni publicznej są niczym innym, niż działaniami politycznymi....

Naród??? A co ze społecznością miasteczka Winnemucca? Zintegrowaną, wybierającą ponownie do Kongresu panią Annę? Wszak te siedem tysięcy mieszkańców — dumnych z tego i ogłaszających wszem i wobec na tablicy witającej na rogatkach miasteczka że: „5 miliardów ludzi nigdy tu nie było" — i pewnie drugie tyle rozsiane na przestrzeni wielu mil pustyni wokół, to i biali osadnicy i Meksykanie, Indianie i Afro-Amerykanie. Łączy ich jednak nie narodowość, a ta ich mała ojczyzna w bezkresie pustyni - Winnemucca.

Do terminów „naród", „narodowość" przyzwyczailiśmy się. Wpisały się w krajobraz naszej wyobraźni i nie zauważamy już nawet, jak trujące miazmaty niosą ze sobą. Bo to i w hymnie „złączym się z narodem", i w konstytucji o tym kto, jak i kogo ma reprezentować . Inni też nie lepsi, a nawet czasami gorsi. Bo w paszportach np. kanadyjskich występuje nadruk"nationality", podczas gdy dzięki komuś uważnemu i myślącemu, w polskich dokumentach podróży informuje się o „obywatelstwie". Powstała zaraz po II wojnie ONZ też w swej nazwie ma „naród", a nie „państwo", choć jedną z jej podstawowych przyjętych zasad jest suwerenność właśnie państw, a nie narodów. Ten semantyczny galimatias, ta dobrze brzmiąca zasada kosztowała życie wielu milionów ofiar, bo pozwalała na bezkarne wyrzynanie się narodów w ramach suwerennych państwowości. Bez prawa interwencji z zewnątrz.

Czas więc chyba, by się zastanowić: przecież samo połączenie pozytywnie brzmiących terminów jak demokracja czy socjalizm z narodem dało w wyniku NSDAP, dało też Narodową Demokrację. Wszak to z pojęcia i poczucia odrębności narodowej powstawały monstra w rodzaju „narodu panów", ruchy narodowe typu „wszechpolacy". Polski mesjanizm, polskie przekonanie o byciu „Chrystusem narodów" też podobne ma korzenie. To z terminu naród.. .nacja bierze swój rodowód nacjonalizm. Od dziecka uczono nas, że nacjonalizm jest „be", a patriotyzm „cacy". A jakie są korzenie patriotyzmu? Tak, to przecież nie identyfikacja z etniczną grupą, a ze społecznością żyjącą na tym samym obszarze, mającym tę samą ojczyznę — patrię. Przykłady można by mnożyć.

Dlatego też w sposób jednoznaczny i zdecydowany przeciwstawiam się stwierdzeniu, że "...w systemie demokratycznym jedynym podmiotem uprawnionym do sprawowania władzy... jest naród".

Nie, nie naród, a społeczność, społeczeństwo. I dopiero wtedy możemy rozmawiać o demokracji i zastanawiać się nad ulepszaniem mechanizmów jej funkcjonowania.


Stanisław Smuga-Otto
Publicysta. Od 30 lat mieszka w Kanadzie.
 Strona www autora

 Liczba tekstów na portalu: 5  Pokaż inne teksty autora

 Oryginał.. (http://www.racjonalista.pl/kk.php/s,8929)
 (Ostatnia zmiana: 28-04-2013)