Mniej więcej rok temu, chwilę przed rozpoczęciem piłkarskich mistrzostw świata w Brazylii, oglądam reportaż telewizyjny poświęcony przygotowaniom do mundialu. Dziennikarz jednej ze stacji wybrał się do, bodajże, Rio de Janeiro aby relacjonować akcję pacyfikacji faweli. Asystował tam sporej grupie policjantów przemierzającej wąskie uliczki w poszukiwaniu (głównie) narkotykowych dilerów i handlarzy bronią. Z perspektywy zarówno widza, jak i tego dziennikarza, akcja sił porządkowych była pewnego rodzaju farsą — zatrzymywano i przeszukiwano dzieci, starsze kobiety obładowane siatkami z zakupami, czy nastolatków grających w piłkę na ulicy. Wrzaski, lufy karabinów wymierzone w stronę wszystkiego, co się rusza, nerwowa atmosfera. Pozorny bezsens działań aż bije w oczy. Tym bardziej, że nie widać żadnych rezultatów. Kilka miesięcy później jestem w Brazylii. Trwa akurat kampania przed wyborami prezydenta, deputowanych różnego szczebla oraz gubernatorów poszczególnych stanów. Pierwszą ich widoczną oznaką jest fakt, że dosłownie CAŁE ulice zalepione są podobiznami kandydatów. Tutaj kilka ciekawostek. Po pierwsze na plakatach nie ma żadnych informacji programowych. Ba, nie ma nawet sloganów! Po drugie każdy plakat wygląda niemalże tak samo, różne są jedynie loga partii. I zdjęcia kandydatów. A ci nierzadko wyglądają tak, jakby na listy trafili wprost z faweli. Mam wrażenie, że ta unifikacja plakatów jest odzwierciedleniem poglądów wielu Brazylijczyków, z którymi mam okazję rozmawiać. Dla nich bez różnicy jest, na kogo zagłosują, bo i tak wiadomo, kto wygra. Takie przekonanie można zresztą uznać za usprawiedliwione, biorąc pod uwagę fakt, że zabezpieczenia maszyn do głosowania byli w stanie złamać studenci pierwszego roku informatyki. Co mają wspólnego fawele z wyborami? Bardzo dużo. W dużej mierze to właśnie na ich mieszkańcach opiera się siła rządzącej Partido dos Traballhadores (PT), czyli Partii Pracujących. Brazylijczycy twierdzą, że jej głównym osiągnięciem było zmniejszenie przestępczości w północno-wschodnich stanach — cały tzw. element przeniósł się bowiem do Rio i São Paulo. Powstały setki „miast w miastach", które rządzą się własnymi prawami. Dla przybysza z Europy te zasady są ciężkie do pojęcia. Wyobraźmy sobie, że większość zmotoryzowanych mieszkających np. w Warszawie przyciemnia szyby w samochodach po to, aby nie zostać okradzionym przy pierwszym postoju na światłach. Właściwie to nie powinno się nawet na tych światłach zatrzymywać (a już napewno nie w nocy), bo a nuż podbiegnie do samochodu uzbrojony bandyta, dla którego ludzkie życie znaczy tyle co nic. Albo że na drodze z Okęcia do centrum miasta regularnie zdarzają się napady na tiry, których dokonują przestępcy przebrani za policjantów. A prawdziwa policja interweniuje tylko w nocy. Wtedy jest nadzieja na to, że będzie mniej ofiar wśród przypadkowych ludzi. Wyobraźmy sobie wreszcie, że są ulice, na które po prostu nie można wjechać, bo praktycznie zawsze kończy się to strzelaniną. Przed mistrzostwami w 2014 roku władze szczyciły się faktem, że fawele w centrum Rio de Janeiro zostały spacyfikowane. To bardzo chwytliwe określenie. Pacyfikacja polega mniej więcej na tym, że gangi rządzące swoimi „miastami" zostają uprzedzone o nadchodzącej akcji policji odpowiednio wcześnie — tak, aby mogły „zwinąć interes" na czas. Następnie (z mniejszymi bądź większymi trudnościami) instalują się w faweli jednostki UPP (Unidade de Policia Pacificadora, policja pacyfikacyjna), które przez kilka-kilkanaście miesięcy odpowiedzialne są, w teorii, za zapewnienie bezpieczeństwa. Jaki ma to wpływ na favelados, czyli mieszkańców slumsów? Z informacji, których udzielili mi Brazylijczycy wydaje się, że praktycznie żaden. Poziom korupcji wśród UPP jest ogromny. Kto ma odpowiednie dojścia, ten może dalej prowadzić działalność pod „opieką" policji. Reszta wynosi się gdzie indziej. Najbardziej zauważalnym skutkiem oczyszczenia centrum miasta jest to, że obecnie za najniebezpieczniejsze są uważane fawele podmiejskie. Wraz z brazylijskimi znajomymi wybieram się do jednej z tych „cywilizowanych" — Complexo do Alemão („Kompleks niemiecki", właściwie powinien być zwany „polskim" z uwagi na to, że pierwszym właścicielem był Polak, Leonard Kaczmarkiewicz; wszystkich Europejczyków o jasnej karnacji nazywano jednak „Niemcami"). Miejscowi nie mogą się nadziwić jakim cudem można było opisać to miejsce jako atrakcję turystyczną w przewodnikach. Bo fawele fascynują głównie przyjezdnych. Kierowca miejskiego autobusu, który zawozi nas na miejsce, od kilkudziesięciu lat mieszka w pobliżu Complexo i, jak mówi, ani razu nie przyszło mu do głowy odwiedzić tego miejsca. Podstawowe pytanie brzmi: po co? Tam się nie chodzi. To jest inny świat, który się po prostu toleruje, bo i tak nie można z nim nic zrobić. „Chodzą tam jedynie Amerykanie, którzy słono płacą za możliwość wjechania do faweli, by popatrzeć na to, jak giną ludzie, a później wrócić do wygodnych hoteli" — mówi. Complexo do Alemão, Wikimedia Nie trzeba jednak wchodzić do środka, aby móc przyjrzeć się z bliska życiu w Complexo do Alemão. Jest to możliwe za sprawą władz, które, w ramach rekompensaty za pacyfikację, zbudowały kolejkę linową rozciągającą się nad wzgórzami całkowicie pokrytymi blachą falistą. Budynku terminalu mogłaby pozazdrościć niejedna europejska stolica. Na pierwszy rzut oka wszystko jest w idealnym porządku. No i ta nazwa stacji początkowej, Bonsucesso, dobry sukces… . Zostaję jednak poinstruowany, żeby, jeśli nie będę mieć żadnych pytań, nie odzywać się w kabinie. A jeśli już muszę, to mam w rozmowie używać terminu comunidade (wspólnota) zamiast favela — miejscowi nie przepadają za tym drugim określeniem. Complexo do Alemão, Wikimedia Wrażenie nowoczesności i czystości to jednak miłe złego początki. Przejeżdża się nad zabudowaniami, których trwanie jest wielką zagadką. Jako że mieszkańcy nie mogą rozbudowywać się w górę (byłoby to zbyt niebezpieczne), poszerzają w nieskończoność swoje domy z blachy falistej. Wiele z nich nie ma dachów, za to wszędzie można dostrzec obowiązkowe anteny satelitarne. Samochody są albo stare, leżące jeden na drugim, albo najnowsze, którymi i tak nie można wyjechac poza obręb swojej dzielnicy (zbyt duże zagrożenie). Poza tym życie toczy się normalnym trybem. Są apteki, sklepy, boiska do gry w piłkę nożną. Wysiadam na ostatniej stacji, dostając kolejną instrukcję — nie stawać koło policji, bo to jej funkcjonariusze są najczęstszymi obiektami ataków. Nie mam zamiaru iść dalej. Oglądam potężny kompleks ze szczytu, zauważając przy tym mały straganik, gdzie można kupić zabawkowe pistolety i kubki z nazwą tego miejsca. No cóż, komercjalizacja jest nieubłagana. Czas wracać. U wielu przyjezdnych następuje konfrontacja rzeczywistości z tym, co wcześniej słyszeli. „Byłem w faweli, przecież nic się nie stało!". Zgoda, ale ta jest wyjątkowa. Tutaj gangi nauczyły się, że nie warto (na ogół!) strzelać do turystów, bo kończy się to wizytą oddziałów specjalnych (BOPE). Mimo tego i tak od czasu do czasu kolejka linowa nagle staje, bo na dole odzywają się pistolety i karabiny. Są jednak tacy, którym nie dość wrażeń i zapuszczają się w miejsca, w które zdecydowanie nie powinni jeździć. Efekt? Mężczyzna, który wybrał się na spontaniczną sylwestrową zabawę w faweli skończył z raną postrzałową w brzuchu. Para turystów, która zabłądziła w Rio, wjechała nie w tę ulicę. Kobieta została zgwałcona, natomiast jej partner zabity. Podobnych przypadków jest mnóstwo. I nierzadko zbrodnie te popełniane są przez dwunasto-, trzynastolatków. Brazylijczycy są wściekli, kiedy osoby z zewnątrz zarzucają im, że nie chcą w żaden sposób pomóc mieszkańcom slumsów. Bo przecież większość z nich to nie członkowie gangów, a zwyczajni ludzie. Prawda jest jednak taka, że oni sami nie chcą pomocy. „Nigdzie indziej nie będę miała takiego widoku na miasto", „nie odnajdę się poza fawelą", „tutaj mam wszystko, czego mi potrzeba" — to zdania, które przewijają sie w rozmowach z favelados. Partia Pracujących zapewnia im stałe zasiłki, czym wywołuje rozgoryczenie wśród przeciętnych obywateli. Władza daje do zrozumienia, że najlepiej mieć jak najwięcej dzieci, być bezrobotnym i roszczeniowym. Popularne są książki opisujące sytuacje w stylu „jestem białą, brazylisjką kobietą i odniosłam sukces". Opuszczam Brazylię po pierwszej turze wyborów. Wygrywa kandydatka PT, obecna prezydent Dilma Rousseff. Oczekiwanie na drugą turę wyborów przebiega w atmosferze skandalu. Zaledwie dwa miesiące wcześniej w wypadku lotniczym ginie kandydat na prezydenta Eduardo Campos. Wyniki dochodzenia w sprawie jego śmierci zostają utajnione. Drugą turę wygrywa również obecna prezydent, mając nad swoim kontrkandydatem przewagę niecałych trzech procent. Pojawiają się dowody na to, że o olbrzymiej korupcji w brazylijskim koncernie naftowym Petrobras wiedziała sama Rousseff, a także jej poprzednik — Luiz Inácio Lula da Silva. Niedługo po tych informacjach do szpitala, rzekomo z powodu zasłabnięcia, trafia Alberto Youssef, człowiek który ujawnił aferę Petrobrasu. Na wiecach antyrządowych padają propozycje, aby przyłączyć Pernambuco (stan, w którym Dilma Rousseff miała największe poparcie) do Kuby, a reszcie pozwolić żyć w spokoju. Wygląda na to, że mieszkający wśród gwiazd (tak eufemistycznie określa się fawele, od tysięcy świateł na wzgórzach Rio) póki co nie muszą się bać. | |
Oryginał.. (http://www.racjonalista.pl/kk.php/s,9850) (Ostatnia zmiana: 15-05-2015) |