Polska zajmuje 1 miejsce w Europie pod względem liczby amputacji nóg na 100 tys. mieszkańców. Na świecie więcej tego typu zabiegów wykonuje się jedynie w państwach ogarniętych wojną, np. w Syrii. Skąd u nas tyle problemów z nogami? Znikąd. Po prostu Narodowy Fundusz Zdrowia wyjątkowo dobrze płaci za stosunkowo prosty zabieg ucięcia nogi, więc lekarze tną na potęgę (by dodatkowo zarobić) — to „efektywniejsze ekonomicznie" od długotrwałego leczenia. Zwierzchnicy patrzą na te cięcia przez palce, bo w końcu nie tylko wymaga się od nich cięć (kosztów), ale także wyższych przychodów. A cięcia nóg generują duże przychody przy niewielkich kosztach (stąd i lekarze za takie zabiegi otrzymują ekstra premie)... Komercjalizacja służby zdrowia (dzieło AWS-UW) w praktyce... Na usprawiedliwienie publicznych placówek służby zdrowia chciałbym jednak dodać, że rozpaczliwe (czasem makabryczne) próby szukania zysków finansowych mają swoje źródło gdzie indziej. Biorą się w dużym stopniu z… prywatyzacji podstawowej opieki zdrowotnej. W polskiej służbie zdrowia działa bowiem niezdrowa zasada kapitalizmu, którą opisał Noam Chomsky — prywatyzacji zysków (w NZOZach) i uspołeczniania strat (w szpitalach). Nie wierzycie? Sprawdźcie oświadczenia majątkowe przemyskich radnych. Najbogatszą osobą wśród nich jest lekarka rodzinna, właścicielka małego niepublicznego NZOZ, Aleksandra Cikuj. Jej dochód, wykazany w oświadczeniu majątkowym, to ponad pół miliona złotych rocznie (zarabia więc ponad 40 tys. zł miesięcznie)… Właściciel NZOZ Optima zarabia chyba jeszcze więcej, skoro lekarzom płaci marne 3-4 tys. zł na rękę, a ponadto — nie mając zapewne co robić z pieniędzmi — został… inwestorem budowlanym. Z naszych składek zdrowotnych zbudował (całkiem ładne, swoją drogą) osiedle Zielone Wzgórze na ul. Monte Cassino. Służba zdrowia, za czasów AWS-UW, przestała być SŁUŻBĄ. Nie działa według jedynej rozsądnej logiki, w której celem systemu winno być zaspokajanie potrzeb obywateli, ale działa według logiki rynku — czyli funkcjonują w niej podmioty (firmy, spółki), dla których najważniejszy jest ZYSK, a nie dobro pacjenta. W tzw. podstawowej opiece zdrowotnej jest to szczególnie widoczne, bo w tym obszarze niemal cały „rynek" przejęły niepubliczne ZOZ-y. Jak funkcjonują niepubliczne ZOZy i jak bezsensowny i niekonkurencyjny to rynek, opowiedziała mi kiedyś w przypływie szczerości jedna z ważnych, dobrze zorientowanych osób w Przemyślu. Był sobie publiczny ośrodek opieki zdrowotnej w pewnej całkiem dużej gminie. Do 1999 r. finansowany z budżetu państwa (nie było żadnych regionalnych kas chorych, żadnego NFZ-u). Nadeszły rządy Buzka i Balcerowicza, którzy wymyślili, że zwiększą efektywność systemu i poprawią jakość służby zdrowia, jeśli wprowadzą system, w którym będzie konkurencja i w którym pieniądze będą szły za pacjentem. Jak to wygląda w praktyce? Publiczny Zakład Opieki Zdrowotnej w gminie X stał się Niepublicznym Zakładem Opieki Zdrowotnej, który funkcjonuje według zasad rynkowych. Ma właściciela, podpisuje umowy z NFZ-em na zapewnienie 24-godzinnej opieki zdrowotnej mieszkańcom, którzy chcą korzystać z usług tego NZOZ-u. Tylko tak… Budynek przystosowany do świadczenia usług zdrowotnych w gminie X był tylko jeden. Postawienie drugiego takiego budynku to lekko licząc koszt miliona złotych. W praktyce więc nie ma mowy o żadnej konkurencji — NZOZ prowadzi były polityk AWS, który go sobie kupił od Zarządu Powiatu za kilkadziesiąt tys. złotych (innych chętnych nie było). Teraz jest menedżerem w służbie zdrowia i bierze od NFZ 8 zł miesięcznie za każdego mieszkańca gminy, który nie ma innego wyboru i musi się tam zapisać (bo nie ma konkurencyjnego NZOZ-u). NFZ też nie ma wyboru — musi mu płacić. Gmina liczy 6 tys. mieszkańców, więc nasz bohater — przedsiębiorca (wcale nie lekarz), jak łatwo policzyć, ma przychód 48 tys. zł miesięcznie. Zatrudnia dwóch lekarzy pracujących po 4 godz. dziennie, którym płaci razem jakieś 6 tys. brutto miesięcznie. Podpisuje kontrakt z funkcjonującym przy szpitalu pogotowiem ratunkowym (które zapewnia opiekę w godzinach wieczornych i nocnych oraz w weekendy), za co płaci jakieś 4 tys. brutto miesięcznie. Inne koszty (cała administracja itd.) to max 8 tys. brutto miesięcznie. Nie trzeba być orłem, żeby policzyć, że nasz menedżer niepublicznego ZOZ-u robi interes życia, bo jakieś 30 tys. zł miesięcznie zostaje mu w kieszeni. Równocześnie nasz bohater (który — co nie dziwne, już nawet nie działa w polityce, bo zarabia trzy razy tyle co marszałek województwa) minimalizuje potencjalne koszty. Każe np. ograniczać badania laboratoryjne (bo to jest KOSZT w bilansie jego interesu). Nie chce też się narażać na jakiekolwiek procesy za błędy lekarzy, więc daje lekarzom PRIKAZ: leczymy katar, kaszel, anginę, nic więcej, pacjenta z każdym potencjalnie trudniejszym problemem nie wolno wam leczyć — macie od razu wypisywać skierowanie na badania do publicznego szpitala. Pacjenci jednak — dopóki wyraźnie nie poczują się źle — często nie spieszą się z wizytą w szpitalu. A jak już się czują źle, to na wizytę u specjalisty czekają miesiącami. W rezultacie trafiają tam w stanie, który generuje dla całego systemu znacznie wyższe koszty finansowe, niż w sytuacji, gdyby lekarz rodzinny podjął trud (i minimalne ryzyko), diagnozując (dzięki częstszym badaniom laboratoryjnym) i zaczynając właściwie leczenie. Choćby w konsultacji z kolegami po fachu. I tak sobie funkcjonuje ta nasza służba zdrowia. Mamy niepubliczne ZOZ-y, które postrzegamy nieźle (bo lekarz miły, bo poważnych problemów ze zdrowiem nie diagnozuje), a które tak naprawdę bezsensownie zjadają gros pieniędzy z NFZ… Mamy też publiczne, niedofinansowane szpitale, zajmujące się na ogół pacjentami w kiepskim stanie, których leczenie jest trudne i kosztowne. Szpitale więc rozpaczliwie szukają okazji na poprawę sytuacji finansowej — a to niszcząc rynek pracy w służbie zdrowia (np. wypychając pielęgniarki na samozatrudnienie), a to wmawiając pacjentom konieczność dobrze opłacanych przez NFZ zabiegów. Moją 88-letnią babcię lekarz próbował przekonać, że potrzebuje operacji wszczepienia rozrusznika serca — bardzo inwazyjnego dla żył zabiegu — w sytuacji, gdy wcześniejsze podanie kroplówki spowodowało już wiele perturbacji żylnych. Na szczęście się nie zgodziła, ma się dobrze. Tak to działa… I taki jest efekt działań prawicowo-wolnorynkowej władzy (AWS-UW), która nawet w takich dziedzinach jak emerytury czy służba zdrowia postanowiła narzucać podmiotom funkcjonowanie według logiki zysku (domena rynku) zamiast logiki zaspokajania potrzeb (domena usług publicznych finansowanych przez państwo). | |
Oryginał.. (http://www.racjonalista.pl/kk.php/s,9922) (Ostatnia zmiana: 18-10-2015) |