Tragedii września 1939 nie dało się uniknąć. Rozmowa z prof. Markiem Kornatem
Autor tekstu:

Bartosz Bolesławski: „Dlaczego II wojna światowa zaczęła się w Polsce? Ład wersalski a pokój w Europie" — tak brzmi tytuł cyklu pana wykładów. Skąd pomysł na taką właśnie tematykę?

Marek Kornat: Ośrodek zaproponował mi przeprowadzenie autorskich wykładów, ale oczywiście ich tytuł i cała koncepcja są moje. Polityka międzynarodowa okresu międzywojennego była już przedmiotem niezliczonych rozważań i opracowań, jednak ja chciałbym zaprezentować nowe spojrzenie na nią — z zamysłem świadomej polemiki z poglądami, które z punktu widzenia polskiego historyka są nie do przyjęcia. Konkretnie chciałbym zakwestionować tezę o „winie" traktatu wersalskiego, który rzekomo zaprogramował drugą wojnę światową lub przynajmniej uczynił ją nieuchronną.

Będzie to też dyskusja polemiczna z tymi autorami, którzy twierdzą, że pierwsza wojna światowa właściwie się nie skończyła i była wielką katastrofą dla Europy. Chciałbym poruszyć tę kwestię, dlatego że dla jednych może i była ona katastrofą, natomiast dla mniejszych narodów, pozbawionych wcześniej własnej państwowości, był to wielki sukces. Pojawia się oczywiście wielkie pytanie o wartości w polityce międzynarodowej. Co jest większą wartością — niesprawiedliwy pokój mający cechy trwałości czy danie szans rozmaitym narodom w ich samorealizacji? Nie wiem, czy ono jest rozstrzygalne.

Postaram się też przeprowadzić tezę o doniosłości wojny polsko-sowieckiej dla ocalenia pokoju w Europie Środkowo-Wschodniej. Dlatego w tej części kontynentu powinno się mówić nie tyle o ładzie wersalskim, co wersalsko-ryskim.

Czym było Locarno? Czy to było „okrojenie" pokoju, czy może spóźniony, lecz prawdziwy pokój kompromisowy? Głosów za i przeciw jest chyba w tej sprawie po równo. Tego typu pytania także będę rozważał podczas moich wykładów.



Możemy więc uznać, że motyw przewodni pana wykładów jest następujący: to nie traktat wersalski był przyczyną wybuchu drugiej wojny światowej, lecz następujące po nim wydarzenia?

Tak, choć traktatowi wersalskiemu i innym traktatom pokojowym planuję poświęcić tylko pierwszy wykład. Każdy kolejny z nich ma swój osobny tytuł, wszystkie zaś będą zorientowane problemowo i polemicznie.

Czy wspomniany traktat ryski był czynnikiem stabilizacji czy raczej destabilizacji naszej części Europy?

Traktat ryski, kończący wojnę polsko-sowiecką, stanowił logiczne i znaczące uzupełnienie europejskiego ładu pokojowego, o czym nie pamiętają historycy na Zachodzie. Gdyby nie było zwycięskiej dla Polaków wojny 1920 roku i traktatu ryskiego, niepodległość licznych narodów naszego regionu — krajów bałtyckich, a także Rumunii i nieżyczliwej nam Czechosłowacji — zostałaby zniweczona, a ład wersalski uległby tutaj załamaniu. To jedna z istotnych tez, których należy się trzymać. Byłoby dobrze, gdyby narody Międzymorza wykazały dzisiaj większe zrozumienie dla tej tezy, byłby to bowiem znaczący punkt poszukiwania wspólnej polityki pamięci.

"Poczwarny bękart traktatu wersalskiego" — tak o odrodzonej Polsce wypowiadał się Wiaczesław Mołotow. Czy ta wypowiedź dobrze oddaje stosunek „starych" europejskich mocarstw wobec nowopowstałych państw? Może właśnie nieuznawanie prawa narodów do samostanowienia było przyczyną kruchości ładu wersalskiego?

Przede wszystkich trzeba zaznaczyć, że dwa spośród trzech wielkich mocarstw, które koegzystowały i zapewniały pokój w Europie Środkowo-Wschodniej przed pierwszą wojną światową, zostały zdegradowane. Przejściowo utraciły one rangę mocarstw. Niemcy i Rosja na pewien czas przestały być mocarstwami. Rosja powróciła jako mocarstwo na scenę europejską w 1939 roku w wyniku paktu Ribbentrop-Mołotow. Niemcy trochę wcześniej, bo już w 1925 roku, ale tak naprawdę mocarstwową rangę nadał im z powrotem Adolf Hitler po przeprowadzeniu forsownych zbrojeń. Austro-Węgry natomiast zniknęły całkowicie.

Wracając do pańskiego pytania — mocarstwa zdegradowane, Niemcy i Rosja, nie mogły się pogodzić ze swoim statusem wynikającym z ładu wersalskiego. Nikt nie chce się pogodzić ze statusem zdegradowanego mocarstwa. Kontrowersyjny i zarazem konserwatywny niemiecki historyk Ernst Nolte twierdził, że każde mocarstwo, które przegra wojnę, szuka rewanżu. Dopiero jak przegra dwa razy, stara się już trzeci raz nie ryzykować. Nie wiem, czy jest to teza bezwzględnie słuszna, ale na pewno godna uwagi. Ta chęć rewanżu była widoczna w 20-leciu międzywojennym. Państwa małe czy średnie (jak Polska), które skorzystały z rewolucji geopolitycznej, były obwiniane o wszelkie zło.

Należy tutaj rozróżniać dyskursy niemiecki i sowiecki na temat ładu wersalskiego, które były mu otwarcie wrogie, od anglosaskiego dyskursu niechęci do nowych państw. Brytyjczycy traktowali je jako uboczny i zbędny produkt historii. Obie postawy były dla nas bardzo niekorzystne, choć to były dwa różne dyskursy.

Być może druga wojna światowa wybuchła tak szybko nie dlatego, że traktat wersalski był zły, tylko dlatego, że większość państw go nie przestrzegała? Rapallo i Locarno miały miejsce zaledwie kilka lat po konferencji w Wersalu.

Traktat wersalski najpierw osłabiła szkodliwa i krótkowzroczna polityka appeasementu, a definitywnie zniweczyło go przymierze dwóch mocarstw totalitarnych.

Nie doszukiwałbym się związków między ładem wersalskim a totalitaryzmami. Zanim bowiem ten ład zaistniał, zanim sporządzono traktaty kształtujące nową geopolitykę Europy, był już bolszewizm, prawzór totalitaryzmów. Wspominam o tym, bo porządek wersalski i totalitaryzmy są łączone na zasadzie przyczynowo-skutkowej w niektórych publikacjach historycznych.

Podsumowując — ład wersalski został zburzony przez sojusz dwóch potężnych państw totalitarnych i były to właśnie te zdegradowane po pierwszej wojnie światowej mocarstwa. Ci, którzy ten ład stworzyli, nie bronili go skutecznie.

Pozostańmy chwilę przy Związku Sowieckim. Podczas wojny domowej w Rosji mocarstwa zachodnie popierały stronnictwo białych — bolszewizm to było zjawisko nowe, nie ufano jego przedstawicielom. Natomiast po ich zwycięstwie ZSRS zostało szybko uznane na arenie międzynarodowej. Czy akceptacja komunistycznej Rosji nie była przejawem krótkowzroczności państw europejskich?

Skoro ustrój sowiecki okazał się trwalszy niż przypuszczano i rząd tego państwa objął kontrolę nad tak rozległym terytorium, to nieuznawanie Związku Sowieckiego i nieutrzymywanie z nim żadnych stosunków nie było możliwe z punktu widzenia pragmatyzmu, jaki nadaje zazwyczaj ton międzynarodowej dyplomacji. Nawet jeśli większość zdawała sobie sprawę, że jest to rząd zbrodniczy i nieobliczalny.

Natomiast ja co innego uważam za błąd — nie to, że rząd sowiecki został w 1924 roku uznany przez Francję, Włochy i inne zachodnie państwa. Największym błędem było to, że w latach trzydziestych zrodziła się błędna i szkodliwa koncepcja pozyskania Sowietów do koalicji przeciwko Niemcom. To rozumowanie opierało się na błędnym założeniu, że ZSRS może być zainteresowany obroną pokoju. Tak nie było, co Józef Stalin powiedział przynajmniej dwukrotnie — w 1939 roku do Georgija Dymitrowa i w 1942 roku do Anthony’ego Edena. Taka polityka wobec Moskwy była dużym błędem.

Uznanie ZSRS i nawiązanie z nim normalnych stosunków dyplomatycznych wydaje mi się natomiast wymuszoną okolicznościami koniecznością i tutaj nie miałbym do nikogo pretensji.

Historycy polscy muszą wszakże mówić o jednym bardzo doniosłym fakcie. Otóż bolszewickie państwo to nie był organizm pokojowy. Wkład Sowietów w burzenie pokoju stał się wybitnie duży. Pakt z Hitlerem, uczynił wojnę światową nieuchronną, co nie znaczy, że wódz III Rzeszy by jej nie rozpoczął, nie pozyskawszy ZSRR. Ale istota tkwi w czymś innym. Otóż Stalin zapewnił Hitlerowi najlepsze warunki uderzenia na Polskę, a potem rozprawienia się z Francją. Umożliwił taki scenariusz jak w 1870 r., kiedy życzliwa dla Prus neutralność Rosji pozwoliła rozgromić Francję i stworzyć II Rzeszę „krwią i żelazem".

Tytuł pana szóstego wykładu to: „Czy Niemcy Hitlera można było powstrzymać?". Tutaj przypomina mi się polska koncepcja wojny prewencyjnej przeciwko Hitlerowi z 1933 roku. Czy mógłby pan powiedzieć coś więcej na ten temat?

Rzeczywiście była taka koncepcja. Przypisuje się ją marszałkowi Piłsudskiemu. Została ona jednak odrzucona przez Francję.

Nie mogę nie przyznać, że zagadnienie wojny prewencyjnej jest sprawą zagadkową, wzbudzającą wciąż nowe pytania i ostatecznie niewyjaśnioną. Najprawdopodobniej nie istniał żaden konkretny plan, były jednak sondaże polityczne i wojskowe, prowadzone w 1933 roku z rozporządzenia Józefa Piłsudskiego. Wojna prewencyjna przeciwko Hitlerowi była istotnie jakimś pomysłem na zatrzymanie go, lecz wymagała większej wyobraźni liderów mocarstw Zachodu.

Nawet jeśli w 1933 roku, kiedy to Hitler dopiero zaczynał demontaż demokracji weimarskiej i budowę dyktatury totalitarnej, pomysł wojny prewencyjnej nie przeszedł, w 1936 roku zaistniała na to jeszcze jedna wielka szansa. Właśnie remilitaryzacja Nadrenii była moim zdaniem ostatnią możliwością na zatrzymanie wodza III Rzeszy. Konieczne było jednak uderzenie Francji. Ta jednak nie potrafiła podjąć żadnej decyzji. Teza o ostatniej utraconej szansie wiosną 1936 r. jest jedną z moich ważniejszych.

Polska złożyła wówczas w tajnym oświadczeniu wyraźne deklaracje wierności sojuszniczej wobec Paryża. Nie zostało to niestety wykorzystane. Zmarnowano ostatnią szansę na ocalenie Europy przed wojną na wielką skalę.

Rok 1938 i sprawa Czechosłowacji jest już momentem bardzo problematycznym. Jednoznaczna ocena, jak potoczyłyby się wypadki, gdyby Czechosłowacja zaczęła się bronić, a Francja przyszła jej z pomocą, nie jest łatwa do rozstrzygnięcia przez historyka. Rząd Czechosłowacji nie zdobył się na odrzucenie dyktatu mocarstw. Jedno jest pewne — gdyby państwo to okazało się na to gotowe — to i Polska zapewne nie zdecydowałaby się na antyczechosłowacką politykę, bowiem kanonem polityki Becka była teza, iż do wojny europejskiej Polska nie może wejść jako sojusznik Niemiec. Warto o tym pamiętać oraz przypomnieć słowa prof. Zbigniewa Brzezińskiego sprzed lat. Tłumaczył on, że nawet w tak beznadziejnej sytuacji jak ta, która była udziałem Czechów, możliwe było zmodyfikowanie scenariusza wypadków jaki doszedł do skutku. Benesz nie był jednak pewny pomocy Francji. Wiedział, że Sowieci nie mogą jej udzielić, bo wymagałoby to przemarszu przez Polskę. Nie był pewien lojalności Słowaków. Obawiał się wreszcie uderzenia Węgier. I już 21 września przyjął tzw. plan londyński dopuszczający cesję terytorialną Sudetów. Z tej drogi nie było odwrotu.

Dzisiejsza polityka historyczna Rosji mocno eksponuje tezę, że odebranie przez Polskę Zaolzia — na drodze znanego ultimatum z 30 września 1938 r. — stanowi koronny dowód czynnego jej udziału w burzeniu europejskiego pokoju. Na tym zaś rujnowaniu ładu wersalskiego Polacy wyszli ostatecznie źle, bo spotkał ich pakt Ribbentrop-Mołotow. W rzeczywistości Czechosłowacja — po przyjęciu 30 września uchwał monachijskich — nie istniała już jako podmiot polityczny. Była państwem okrojonym i skazanym na zależność od Niemiec. Los Zaolzia niczego nie zmieniał. Odebranie tego skrawka niczego nie zmieniało. Co najwyżej, mogło stać się tak, że w wypadku bezczynności Polski — terytorium to zostałoby opanowane przez Niemców i posłużyło do negocjacji terytorialnych z Polską, które Hitler od dawna planował.

Czy Brytyjczycy naprawdę wierzyli w skuteczność polityki appeasementu i w to, że rozbiór Czechosłowacji będzie końcem żądań Hitlera?

Po pierwsze, w Londynie uważano, że traktat wersalski był błędem. Według przywódców brytyjskich, został on napisany pod dyktando Francji i jego pokojowa modyfikacja była koniecznością. Wcześniej czy później.

Po drugie, Brytyjczycy traktowali Niemcy jak wielkie mocarstwo, którego nie da się obezwładnić, i któremu trzeba zaproponować jakąś ofertę. Tak zrodził się appeasement — pragnęli płacić Niemcom czyimś kosztem w ramach pewnej transakcji politycznej.

Dlaczego okazało się to błędem? Jak pokazuje historia, dyktator totalitarny idzie coraz dalej, kiedy więc zostanie spełnione jedno jego żądanie — natychmiast stawia on następne. Tego mechanizmu nie rozumiano — przede wszystkim w Londynie i Paryżu.

I dzisiaj są oczywiście zwolennicy appeasementu, jako uczciwej transakcji, która nie doszła do skutku tylko dlatego, że Hitler był wariatem — to znaczy niestereotypowym, nieracjonalnym przywódcą. Gdyby na jego miejscu był inny, racjonalny niemiecki przywódca, to appeasement by się powiódł. Istota appeasementu to oferta kontrolowanych ustępstw w drodze ewolucyjnej. Ale cudzym kosztem.

Rzecz tylko w tym, że tak czy inaczej prowadził on do odbudowy potęgi niemieckiej.

Druga wojna światowa rozpoczęła się od polskiej katastrofy września 1939 roku. Czy dało się tego uniknąć? Czy Polacy mogli zrobić coś lepiej, aby uniknąć ataku z dwóch stron naraz?

Będę to oczywiście szczegółowo omawiał podczas wykładów, natomiast w tej chwili mogę powiedzieć — a mówię to w oparciu o 30 lat studiów nad owym tematem — nie dało się tego uniknąć. Takie jest moje przekonanie.

Dlaczego? Żadna polityka polska nie była w stanie ustawić po naszej myśli priorytetów ani Moskwy, ani Berlina. Nie mogliśmy zaoferować Moskwie czegokolwiek, co by następnie pozwoliło stwierdzić, że Związek Sowiecki zaczyna się z nami liczyć i traktuje nas jak pożądanego partnera. Podobnie nic nie byliśmy w stanie zaoferować Niemcom.

W związku z powyższym wydaje się, że nasz los nie mógł się potoczyć inaczej. Polityka równowagi była jedyną słuszną, jestem o tym przekonany. Ale słuszną jedynie do momentu, kiedy nie nastąpi porozumienie Berlin-Moskwa, do czego w końcu doszło. Niezależnie od tego, kto kierowałby wtedy polską polityką zagraniczną, mogliśmy jedynie opóźniać nadejście tragedii.

Jednym z elementów opóźniania konfliktu z Niemcami było taktyczne porozumienie o nieagresji z nimi zawarte w 1934 r., które pozwoliło nam przeczekać najgorszą fazę appeasementu. Przecież można sobie też wyobrazić scenariusz, w którym Polska jako pierwsze europejskie państwo ulega okrojeniu terytorialnemu na skutek decyzji mocarstw. Moglibyśmy oczywiście tej decyzji nie uznać, ale co by nam pozostało? Krótkotrwała walka w osamotnieniu.

W jakiejś mierze „przeczekanie" appeasementu się udało i pozyskaliśmy sojuszników. Gdyby sojusznicy wykonali zobowiązania, można byłoby myśleć o innych scenariuszach. Natomiast w warunkach, jakie występowały w 1939 r., rozbiór Polski był nieuchronny.

Pojawiają się niekiedy w historiografii sensacyjne koncepcje porozumienia Polski z Hitlerem i wspólnego uderzenia na Związek Sowiecki. Potem Niemcy przegraliby na Zachodzie i powtórzyłby się scenariusz z pierwszej wojny, zwycięskiej dla Polski. Czy takie pomysły można traktować poważnie?

Nie widzę żadnej możliwości, aby scenariusz z pierwszej wojny światowej mógł się powtórzyć. Co mogliśmy zaoferować Niemcom? Nawet jeśli przyjmiemy, że można było zmobilizować milion żołnierzy polskich i posłać ich większość na wschód, to nie sądzę, aby były to siły zdolne do rozstrzygnięcia wojny. Zwłaszcza że Sowieci zostali poparci przez mocarstwa anglosaskie.

Poza tym sojusz z Niemcami w 1939 roku był niewykonalny z innej prostej przyczyny — przeciwko niemu opowiadał się właściwie cały naród. Oddanie się w opiekę III Rzeszy i dobrowolne przyjęcie roli satelity było nie do pomyślenia.

Mimo że żądania Hitlera z lat 1938/39 były nader umiarkowane, to nie widzę żadnych przesłanek na rzecz takiego porozumienia. Niepodległości nie można oddać bez walki.

Nie chcę rozpatrywać „alternatywnego" losu Polski w II wojnie światowej jako alianta-satelity Niemiec. Byłby on nie do pozazdroszczenia w przypadku wygrania wojny w takiej koalicji (w co jednak nie wierzę) i niemniej beznadziejny w wypadku klęski. Beck powiedział zresztą, że „pasalibyśmy Hitlerowi krowy na Uralu", gdyby przy naszym udziale zdobył on Rosję.

Chciałbym jeszcze wrócić do traktatu ryskiego. O jego kształt spierali się endecy i piłsudczycy. Pierwsi chcieli całkowicie spolonizować Ukraińców, Białorusinów i Litwinów, włączonych do państwa polskiego. Piłsudczycy chcieli natomiast stworzenia dla tych narodów buforowych państw pod kuratelą Polski. Ostatecznie tak naprawdę ani jedna, ani druga koncepcja nie znalazły odzwierciedlenia w traktacie. Czy nie był to błąd dyplomacji polskiej, z którego później wyniknęły np. problemy z nacjonalizmem ukraińskim?

Trudno odpowiedzieć krótko i prosto, bo pojawia się tu szereg pytań.

Po pierwsze — skoro była wojna, a myśmy ją bezspornie wygrali, choć nie nastąpiła totalna klęska Rosji (nie można jej było zgnieść, nawet zdobycie Moskwy wiele by nie dało), to trzeba było wcześniej czy później zawrzeć pokój, nawet zdając sobie sprawę z jego nietrwałości.

Kiedy się czyta Diariusz Kazimierza Świtalskiego i jego rozmowy z Piłsudskim z końca 1920 i 1921 roku, to można odnieść wrażenie, że marszałek zachowywał się wyczekująco: ani nie mówił, że chce dalej walczyć, ani nie chciał zawierać pokoju. Miał zamiar czekać na rozwój wypadków. Gdyby marszałek rzeczywiście tak myślał, to powstaje pytanie — co dalej? Kraj bez określonej granicy wschodniej nie może zawierać sojuszów ani prowadzić polityki międzynarodowej. Poza tym społeczeństwo polskie miało silne przekonanie o konieczności zakończenia cyklu wojen, które zapoczątkował dla Polaków sierpień 1914 r.

Traktat ryski był kompromisem. To brzmi jak banał, ale musimy go powtórzyć. Być może dałoby się wynegocjować korzystniejszą granicę, ale tego obawiali się endecy, bo kierowali się doktryną, żeby w państwie nie było za dużo mniejszości. Innymi słowy, gdyby polska delegacja zrezygnowała z 35 milionów rubli w złocie, jako zadośćuczynienia za grabież rezerw Banku Królestwa Polskiego i przejęty majątek kolei, i w zamian za to zażądała jeszcze jakiegoś dodatkowego miasta, Moskwa może poszłaby na to ustępstwo. Pytania takie możemy sobie stawiać, chociaż książka Jerzego Borzęckiego (Pokój ryski — 1921) sugeruje mocno, iż większe korzyści terytorialne nie były możliwe do uzyskania.

Nawet jeśli pofolgujemy naszej wyobraźni, jedno będzie zawsze pewne: Sowieci na pewno nie oddaliby Kijowa ani jakichś innych większych terytoriów. Nie wiem, czy udałoby się przyłączyć Kamieniec Podolski czy nawet Mińsk, prowadząc rozmowy bardziej stanowczo. Nie sądzę natomiast, aby potrzebne było uznanie przez polską delegację pełnomocnictw Ukrainy Sowieckiej, co symbolicznie potwierdzało porzucenie Petlury i za to Piłsudski przepraszał potem internowanych w Polsce żołnierzy ukraińskich.

Nie ulega wątpliwości jeszcze jedna kwestia. Otóż narodowi demokraci rzeczywiści przyjęli doktrynę, że terytorium państwowe należy z biegiem czasu przekształcić w polskie terytorium narodowe - czyli wziąć na wschodzie, co się da, i spolonizować. Tak mówił np. prof. Stanisław Grabski. Nie można powiedzieć, aby był to pogląd realistyczny.

Jeśli chodzi o problem mniejszości narodowych w II Rzeczypospolitej — jest to temat na zupełnie osobną opowieść. Być może trzeba było dać województwom wschodnim autonomię, jednak Narodowa Demokracja zablokowała ten projekt w sejmie w 1922 r., a i piłsudczycy 4 lata później doń nie wrócili, choć posiadali pełnię władzy. Czy autonomia zaspokoiłaby nacjonalizm ukraiński? Nie jestem w stanie odpowiedzieć na to pytanie twierdząco. Była to tragiczna sytuacja - terytorium mieszane z silnymi enklawami polskimi w miastach, z których naród polski z różnych powodów nie chciał rezygnować, budując swoje odrodzone państwo. Z drugiej strony aspiracje państwowe młodych narodów, czyli Białorusinów, Litwinów i Ukraińców.

Cudzoziemcy oczekiwali, że najlepiej byłoby, gdyby Polska powiedziała: chcemy granicę na linii Curzona. Lecz tego w tamtym czasie nie mógł powiedzieć żaden Polak. Byłby on natychmiast uznany za tego, kto depcze rację stanu i wyrzeka się imponderabiliów narodowych.

To naprawdę była sytuacja bez wyjścia.

Ostatnie pytanie dotyczy września 1939 r. Czy były wtedy jakiekolwiek szanse, żeby nasi sojusznicy — Anglia i Francja — uczynili cokolwiek więcej niż formalne wypowiedzenie wojny Niemcom?

Pytanie to trzeba rozbić na dwa — czy mogły i czy chciały? Jeśli postawimy to drugie, odpowiedź jest prosta: nie, nie chciały.

Sztabowcy brytyjscy i francuscy na tajnej konferencji w maju 1939 r. ustalili, w tajemnicy przed Polakami, że front zachodni nie będzie otwarty. To oznaczało, że Polska będzie się bić tylko po to, aby dać aliantom czas na lepsze przygotowanie się do wojny. Tak więc składano zobowiązania wobec nas w złej wierze — Francja i Wielka Brytania zdecydowanie nie planowały wypełnić militarnych obietnic.

W szczegółach sprawa jest może trochę bardziej zawiła, ale wychodzi na to samo. Zdaje się, że Brytyjczycy rozważali przeprowadzenie pewnych symbolicznych bombardowań miast niemieckich dla zachowania pozorów — fotografie z tej akcji można by opublikować w gazetach i tłumaczyć, że to odwet za polskie straty. To mogłoby jakoś bronić honoru aliantów. Sprzeciwił się jednak temu rząd francuski, uważając, że w tej sytuacji mógłby spłonąć np. Strasburg czy nawet część Paryża. Ostatecznie nasi sojusznicy nie zrobili militarnie nic.

Drugie pytanie jest takie, czy mocarstwa alianckie mogły coś zrobić? W tej kwestii historiografia ewoluuje, ja też nie czuję się tutaj do końca specjalistą. Kilkadziesiąt lat temu poglądy były takie, że alianci mogli zaatakować z sukcesem Niemców od zachodu, wykorzystując ich zaangażowanie na froncie polskim. Najmocniej ten pogląd wyraził francuski pułkownik Adolphe Goutard w swojej książce 1940: Wojna straconych okazji.

Nieżyjący już Marian Zgórniak, jeden z moich profesorów z Krakowa i przedstawiciel nowszej historiografii, twierdził odwrotnie — że mimo wszystko do przełamania Linii Zygfryda Francuzi nie dysponowali choćby odpowiednią artylerią. Poza tym Niemcy mieli w 1939 r. przewagę w liczbie czołgów, a w lotnictwie była ona już wprost druzgocąca. Z argumentami prof. Zgórniaka trzeba się liczyć. Uważam jednak, że nie było tak, iż alianci nie mogli dla nas zrobić absolutnie nic.

Na koniec chciałbym jeszcze powiedzieć jedno, o czym zresztą pisałem w swojej książce [Polityka zagraniczna Polski 1938-1939. Cztery decyzje Józefa Becka, Warszawa 2012 — przyp. red.]: jeżeli w ogóle ofensywa sprzymierzonych mocarstw mogła Polsce cokolwiek dać, musiałaby nastąpić natychmiast (2­-4 września), kiedy polskie wojska jeszcze się biły nie w odosobnionych zgrupowaniach, ale w ramach planu kampanii obronnej. Kiedy zaś zostały już de facto rozbite i broniły się tylko lokalne zgrupowania, to nawet ofensywa sojuszników, by nas nie ocaliła. Mogła ona co najwyżej umożliwić nam prowadzenie wojny partyzanckiej na wschodnich kresach. Oczywiście to wszystko przy założeniu, że nie napadną na nas Sowieci.

Ale to już całkiem inna historia.

*

Prof. Marek Kornat (Instytut Historii PAN, Wydział Prawa i Administracji UKSW) — historyk i sowietolog. Zajmuje się historią dyplomacji i stosunków międzynarodowych w XX wieku oraz dziejami polskiej i zachodniej myśli politycznej i sowietologii. Gościł naukowo m.in. w Centre national de la recherche scientifique w Paryżu, na Uniwersytecie Columbia w Nowym Jorku i w Leibniz-Institut für Europäische Geschichte w Moguncji. Laureat licznych nagród i stypendiów. Wydał m.in. Bolszewizm — totalitaryzm — rewolucja — Rosja. Początki sowietologii i studiów nad systemami totalitarnymi w Polsce (1918-1939) (2003-2004), Polityka zagraniczna Polski 1938-1939. Cztery decyzje Józefa Becka (2012).

*

Tekst powstał dla Ośrodka Badań nad Totalitaryzmami im. Witolda Pileckiego


Bartosz Bolesławski
Pracownik Ośrodka Badań nad Totalitaryzmami im. Witolda Pileckiego w Warszawie
 Strona www autora

 Liczba tekstów na portalu: 3  Pokaż inne teksty autora

 Oryginał.. (http://www.racjonalista.pl/kk.php/s,10219)
 (Ostatnia zmiana: 29-05-2018)