fragment
wykładu prof. Carla L. Beckera wygłoszonego na Wydziale Prawa Uniwersytetu w Yale, w ramach Fundacji Storrsa w końcu kwietnia 1931 r. [ 1 ]
I
(...) To, czy jakieś argumenty uzyskają akceptację, czy też nie, zależy
nie tyle od ich wartości logicznej, ile od klimatu opinii, którego są wytworem, i do
którego przynależą. To nie błędna logika czy brak inteligencji sprawia, że argumenty Dantego i definicja [praw natury] św. Tomasza są dla nas niezrozumiałe, lecz średniowieczny klimat opinii — owoczesne instynktowne przedzałożenia, ów Weltanschauung, światopogląd — który niejako
narzucał Dantemu i św. Tomaszowi szczególny sposób używania inteligencji oraz specjalny rodzaj
logiki. Aby pojąć, dlaczego tyle trudności sprawia nam podążanie za myślą Dantego czy św. Tomasza,
należy wpierw spróbować zrozumieć (w takim stopniu, w jakim to tylko możliwe) naturę owego klimatu
opinii.
Wiadomo powszechnie, że światopogląd średniowiecza, mający swoje źródła w greckiej logice i mitologii chrześcijańskiej, został ukształtowany przez Kościół, który na przeciąg wielu
wieków narzucił swój autorytet izolowanemu i anarchicznemu społeczeństwu zachodniej Europy.
Współczesna umysłowość, wszystko rejestrująca i pieczołowicie opisująca, potrafi opisać również
ów klimat opinii, pomimo że należy on bezpowrotnie do przeszłości. W średniowiecznym klimacie
opinii niepodważalne było przekonanie, że świat i człowiek, który go zamieszkuje, zostali
stworzeni w ciągu sześciu dni przez Boga Ojca, wszechwiedzącą i szczodrobliwą inteligencję, i że musiał mieć On w tym jakiś wielki, skoro nieodgadniony cel. Człowiek został stworzony
jako istota doskonała, ale dopuszczając się nieposłuszeństwa, odrzucił Bożą łaskę, zbłądził
na ścieżki grzechu i ściągnął na siebie karę wieczystego potępienia. Wszelako przebłagalna
ofiara Syna Bożego Jednorodzonego otworzyła przed nim drogę pokuty i zbawienia. Człowiek,
sam z siebie niezdolny do odwrócenia sprawiedliwego Bożego gniewu, dzięki jego miłosierdziu
otrzymał szansę uzyskania przebaczenia i odpuszczenia grzechów poprzez życie w pokorze i posłuszeństwie wobec Jego woli. Życie na ziemi to, w tym ujęciu, tylko etap pośredni na drodze
prowadzącej do najbardziej pożądanego celu, doczesna próba dzięcięctwa Bożego. W czasie
wyznaczonym przez Boga, Państwo Ziemskie osiągnie swój kres, a ziemię pochłoną płomienie ognia. W tym ostatnim dniu źli i dobrzy ludzie zostaną ostatecznie rozdzieleni. Zbuntowanym przeciwko
Bogu przeznaczone zostało miejsce wieczystego cierpienia; natomiast wierzący zostaną zebrani w Państwie Bożym, gdzie w szczęściu i doskonałej harmonii zamieszkiwać będą po wsze czasy.
Średniowieczny człowiek postrzegał zatem ludzką egzystencję jako kosmiczny dramat, napisany
przez Wielkiego Dramaturga, osnuty na pewnym centralnym wątku i zbudowany na całkowicie
racjonalnym planie. Ukończony w zamyśle, nim stało się to w rzeczywistości, spisany aż do
ostatniej zgłoski odmierzonego czasu, nim jeszcze powstał świat dramat ów był niezmiennym
losem zarówno dobrych, jak i złych. Należało to przyjąć do wiadomości i niezależnie od
wszystkiego po prostu wziąć udział w przedstawieniu — od pierwszego do ostatniego aktu.
Powinnością człowieka, skoro i tak nie miał na to wpływu, było zaakceptowanie przygotowanego
scenariusza i odegranie przeznaczonej mu roli. Aby mógł ją odegrać zgodnie z Bożym tekstem,
zostały ustanowione instytucje — Kościół i Państwo — pośredniczące między Bogiem i człowiekiem.
Sprawując sprawiedliwe rządy z woli Bożej, miały wdrażać ludzi do posłuszeństwa oraz pouczać
ich o właściwym sposobie życia. Inteligencja była czymś ważnym i niezbędnym, skoro sam Bóg
wyposażył w nią człowieka. Jednak pole jej zastosowań było ściśle ograniczone. Była
bezużyteczna jako narzędzie poznania tajemnicy początku i końca stworzenia, ponieważ
była to dziedzina Boskiej wiedzy, a człowiekowi winno wystarczyć to, czego dowiadywał
się z Objawienia. Była bezużyteczna, a nawet bezbożna, jeśli usiłowała przeniknąć tę tajemnicę,
jako że tylko Bóg w pełni ją ogarnia. Zadaniem inteligencji było więc dowodzenie prawdziwości
wiedzy objawionej, pogodzenie potocznego doświadczenia rzeczywistości z racjonalną wizją
świata, którą oferowała wiara.
Pod przemożnym wpływem owego klimatu opinii najwybitniejsze osiągnięcia myśli w tym czasie
przybrały formę całkowicie racjonalistyczną. Zdaję sobie sprawę, że XIII stulecie przyjęto
nazywać wiekiem wiary i przeciwstawiać stuleciu XVIII, które uważa się za wiek udzielnego
panowania rozumu. Takie rozróżnienie nie jest pozbawione sensu, ponieważ słowo „rozum",
podobnie jak wiele innych słów, ma rozmaite znaczenia. Odkąd osiemnastowieczni pisarze
posłużyli się rozumem, aby zdyskredytować dogmaty chrześcijańskie, „racjonalista" zaczął w mowie potocznej znaczyć tyle, co „niewierzący" — ktoś, kto zaprzecza prawdom głoszonym
przez chrześcijaństwo. W tym sensie Voltaire był racjonalistą, a św. Tomasz — człowiekiem
wiary. Wszelako takie użycie owego słowa wydaje się niefortunne, ponieważ przesłania fakt,
iż rozumem można się posługiwać równie dobrze dla umocnienia wiary, co dla jej podważenia. Z pewnością wiele dzieliło Voltaire’a i św. Tomasza, ale mimo wszystko mieli oni ze sobą
dużo wspólnego. Wspólne im było głębokie przeświadczenie, że ich przekonania mogą być rozumowo
udowodnione. O XVIII stuleciu można śmiało powiedzieć, że było w tym samym stopniu wiekiem
wiary, co rozumu, a o XIII — że było wiekiem rozumu w tej samej mierze, co wiary.
To nie paradoks. Przeciwnie, żarliwa wiara i wysublimowany racjonalizm często ze sobą się
łączą. Większość ludzi (zastrzegam, że nie mówię tu o ludziach prostych ani o autentycznych
mistykach) — większość inteligentnych ludzi, którzy szczerze wierzą, że Bóg jest w niebie, a świat jest z gruntu dobry — czuje potrzebę posiadania przekonującego uzasadnienia swojej
wiary, tym większą, jeśli zakradły się do niej jakieś wątpliwości, które nie dają im spokoju.
To być może jeden z powodów, dla których myśl czasów Dantego była tak bezwzględnie
racjonalistyczna. Wiara była jeszcze nienaruszona, to pewne; ale już przestawała być czymś
instynktownym — jej najzagorzalsi wyznawcy właśnie zaczęli sobie uświadamiać, że była tylko
wiarą. Stąd większa potrzeba rozstrzygających dowodów. Święty Tomasz wierzył w boski porządek
świata i właśnie dlatego potrzebował, dla spokoju ducha, niezbitego, racjonalnego dowodu na
istnienie boskiego porządku świata. Nigdy by nie powiedział, jak Tertulian: „Wierzę w to, co
niedorzeczne". Natomiast zapewne powtórzyłby za św. Anzelmem: „Wierzę, aby wiedzieć". Mógłby
też dodać: „Byłbym wielce strapiony, jeśli nie zdołałbym w sposób racjonalny udowodnić tego,
co wiem".
Uzgodnienie potocznego doświadczenia z racjonalną wizją świata nie jest łatwym zadaniem, nawet
jeśli doświadczenie jest niewielkie, a wiedza niezbyt rozległa. Jest zadaniem wręcz niemożliwym
do wykonania, jeśli logika nie będzie skłonna wsłuchać się również w głos serca, o którym rozum
nic nie wie. To właśnie odkryli współcześni Dantego. Stworzenie wysoce skomplikowanej dialektyki
było dla nich, rzecz jasna, sprawą najwyższej wagi, ale zarazem nie to było ich największym
zmartwieniem — nawet z pomocą logiki Arystotelesowskiej wciąż nie zawsze można było wytłumaczyć
to, co William James nazwał „nieredukowalnymi, pierwotnymi faktami", w systematycznych
kategoriach wiary. Niejednokrotnie zatem należało szukać ukrytych sensów poza dosłownymi
znaczeniami świętych tekstów. Wszelako do tych ukrytych sensów dotrzeć można było jedynie
za pomocą interpretacji symbolicznej.
Litera gesta docet; quid credas, allegoria; moralis quid agas; quo tendas anagogia — to słynna formuła, którą scholastycy ukuli na szkolny użytek. W wolnym przekładzie brzmi
ona następująco: Litera to jest to, co wiemy,
Anagogia — nadzieja, którą żyjemy;
Wiary nas uczą alegorie,
Dobrych uczynków — zbożne historie.
Tak oto, posługując się zaawansowaną dialektyką, wspomaganą czasem przez
symboliczną interpretację rzeczywistości, w XIII wieku objaśniano ludziom ścieżki Boga. W rozumieniu tamtego stulecia — raj utracony i raj odzyskany — stanowiły centralny temat
dramatu ludzkiej egzystencji; i wybitne umysły owego czasu całkowicie zadowalały się tego
rodzaju wyjaśnieniem. Teologia powiązała wszystkie wydarzenia w historii świata w zrozumiałą
całość. Filozofia stała się nauką, która na racjonalnym gruncie pogodziła naturę z historią.
Logika wyposażyła zarówno teologię, jak i filozofię w adekwatną metodologię. Skutkiem tego,
obok niezliczonych innych dzieł, odziedziczyliśmy Sumę teologiczną, bez wątpienia
jeden z najbardziej zadziwiających wytworów ludzkiego umysłu. Można śmiało powiedzieć, że
nigdy przedtem ani nigdy potem wszechświat nie został tak starannie opisany i tak wszechstronnie
objaśniony. Ani wcześniej, ani później nikt nie uczynił tego z równą subtelnością,
pieczołowitością i ufnością w prawdziwość tego objaśnienia, ujmując zarazem całość
wszechświata w spójnej i przekonującej formule.
Wystarczająco długo pozostawaliśmy w średniowiecznym klimacie opinii. Zstąpmy teraz
ze szczytów XIII na niziny XX wieku, a zatem do tych warstw atmosfery, w których — jako
silniej nasyconych faktami czujemy się lepiej i oddychamy z większą swobodą.
II
Cóż więc możemy pojąć — my, naukowcy, historycy, filozofowie XX wieku — z owej teologio-historii, filozofo-nauki i dialektyko-metodologii XIII stulecia ? Możemy — a właściwie musimy, ponieważ mamy to we krwi — niezwykle uważnie i powściągając emocje,
przestudiować „gęste" stronice Sumy i dzieł jej podobnych, obecnie troskliwie przechowywanych w bibliotekach. Mimo że nic nie jest nam obce i rzadko cokolwiek nas zaskakuje — możliwe,
że jednak będziemy nieco zaskoczeni niezawodnym smakiem, nieskończoną cierpliwością,
nadzwyczajną pomysłowością i przenikliwością autorów tych dzieł. Być może nawet uda nam
się zrozumieć to, co napisali, w stopniu wystarczającym, by niezdarnie przełożyć ich myśl
na język, którym dzisiaj się posługujemy. Jedno nam się z pewnością nie uda nigdy nie zdołamy
zmierzyć się z argumentami Sumy św. Tomasza na ich własnym gruncie. Nie potrafimy ich ani
zaakceptować, ani odrzucić. Nawet tego nie próbujemy uczynić, ponieważ instynktownie czujemy,
że w klimacie opinii, który je zrodził, nie potrafimy już prawie oddychać. Wnioski formułowane
na ich podstawie nie są dla nas ani prawdziwe, ani fałszywe, lecz tylko niedorzeczne; z kolei
wydają się nam niedorzeczne, ponieważ światopogląd, z którym są tak ściśle splecione, nie
wywołuje już w nas żadnej — ani emocjonalnej, ani estetycznej — reakcji.
Przy najlepszej woli z naszej strony nie potrafimy już traktować egzystencji
jako napisanego przez Boga dramatu, którego początek i koniec jest z góry wiadomy, i którego znaczenie zostało raz na zawsze objawione. Dobrzy czy źli, zmuszeni jesteśmy
postrzegać świat w kategoriach ciągłej zmiany, jako nieprzerwany i nieskończenie złożony
proces niszczenia i tworzenia, przez co „wszystkie rzeczy i prawa, które nimi rządzą",
nie mogą być traktowane inaczej niż jako „zmienne tryby i wzory", jako „odnawiane co pewien
czas współdziałanie sił, które prędzej czy później znowu się rozdzielą". Początek tego
nieprzerwanego procesu okrywa nieprzenikniona mgła; jego zakończenie wydaje się bardziej
pewne, ale mało zachęcające. Według J.H. Jeansa:
Wszystkie dane wskazują z nieodpartą siłą na jakiś określony wypadek
lub serię wypadków stworzenia wszechświata w czasie nie nieskończenie odległym. Wszechświat
nie mógł powstać przypadkowo z obecnych swoich składników i nie mógł być zawsze taki jak teraz.
Bo w obydwu wypadkach pozostałyby tylko te atomy, które są niezdolne do promieniowania. I nie byłoby ani światła słońca, ani gwiazd, tylko chłodna świetlistość promieniowania,
rozlanego jednostajnie w przestrzeni. Podług nauki nowoczesnej taki jest ostateczny stan,
do którego zmierza wszelka materia, a który jest faktycznie nieunikniony.
.
Rzecz jasna, nie musimy natychmiast rozpoczynać przygotowań do
tego odległego, przerażającego wydarzenia; wszechświat wciąż istnieje i przetrwa nasze czasy.
Mamy jednak prawo być ciekawi, jaki jest stosunek człowieka do faktu nieuniknionego wyczerpania
się wszechświata. W jaki sposób człowiek trafił na te galery, i co on w ogóle tam robi ? Zdaniem
prof. Dampier-Whethama nauka oferuje dwie odpowiedzi na to pytanie:
"Powstanie życia (...) można traktować albo jako mało ważny wypadek, produkt uboczny procesów
dziejących się w kosmosie, albo też jako szczytowy przejaw ewolucji, której twórcze siły — w określonym czasie i przestrzeni — znalazły odpowiednie pole działania właśnie i tylko
na Ziemi" .
Poza tymi możliwościami wybór jest już raczej niewielki — w obu wypadkach
człowiek musi być traktowany jako fragment kosmicznego procesu, skazany, razem z całym
wszechświatem, na zagładę. Posłuchajmy Bertranda Russella:
Że człowiek jest wytworem procesów nieświadomych celu, który miały
osiągnąć; że jego pochodzenie i rozwój, nadzieje i lęki, miłości i wiary, są tylko
rezultatem przypadkowego rozmieszczenia atomów; że ani żarliwość, ani heroizm, ani napięcie
myśli nie zdoła przedłużyć życia jednostki poza grób; że wszystkie prace wszystkich
wieków, całe poświęcenie, natchnienie, wszystek blask człowieczego geniuszu, że wszystko
to zniknie wraz z całkowitą zagładą Systemu Słonecznego, i że świątynia ludzkich dokonań
zostanie nieuchronnie pogrzebana pod rumowiskiem wszechświata — co do tego wszystkiego, o ile w ogóle nie jest to poza dyskusją, jesteśmy tak bliscy uzyskania całkowitej pewności,
że żadna filozofia, która przyjmuje odmienne założenia, nie ma obecnie racji bytu
.
Nawet jeśli złagodzimy wnioski, które formułuje
współczesna nauka, czy też spróbujemy je przeinterpretować, wciąż nie będziemy zdolni
do myślenia o człowieku jako dziecku Boga, który specjalnie dla niego stworzył Ziemię
na miejsce tymczasowego zamieszkania. Jesteśmy zmuszeni traktować człowieka jako niewiele
więcej niż przypadkowy osad, który pojawił się na powierzchni świata pomiędzy dwoma epokami
lodowcowymi, i był dziełem tych samych sił, za sprawą których żelazo pokrywa się rdzą, a kukurydza szybciej dojrzewa; jako czujący organizm, szczęśliwym czy też nieszczęśliwym
trafem wyposażony w intelekt, ale intelekt uwarunkowany przez te same siły, które go stworzyły, a które on próbuje zrozumieć i kontrolować. Czym jest owa ostateczna przyczyna kosmicznego
procesu, którego człowiek jest cząstką — Bogiem, elektrycznością czy też „zakłóceniem w eterze" — tego nie wiemy. Czymkolwiek jest, jeśli w ogóle jest czymś więcej niż tylko przyrodzoną
potrzebą umysłu, w swoich konsekwencjach nie jawi się nam jako coś życzliwego lub coś wrogiego,
ani jako coś dobrego lub coś złego, lecz jako coś, co jest nam po prostu obojętne. Kimże jest
człowiek, aby miał się nim przejmować elektron! Jest zaledwie znajdą w kosmosie, porzuconym
przez siły, które go stworzyły. Osierocony, zdany tylko na siebie, pozbawiony opieki
wszechwiedzącej i życzliwej siły musi sam zadbać o siebie i z pomocą własnej ograniczonej
inteligencji spróbować dowiedzieć się czegoś o swoim miejscu w zimnym, nieczułym wszechświecie.
Oto światopogląd, który przesądził o charakterze i kierunku myśli współczesnej.
Proces jego kształtowania trwał bardzo długo. Potrzeba było ośmiu stuleci, aby koncepcję
ludzkiej egzystencji jako napisanego przez Boga dramatu zastąpiła koncepcja życia jako
płynącego na oślep strumienia zdezintegrowanej energii. Wszelako wydaje się, że właśnie w naszych czasach ów proces ostatecznie się zakończył [???] . Gdyby się pokusić o streszczenie
tych ośmiu wieków historii intelektualnej w jednym zdaniu, należałoby powtórzyć za Arystofanesem:
„Wyzuwszy z władzy Zeusa, królem został Wir Powietrzny".
Możliwe, że najważniejszym skutkiem tej rewolucji jest fakt, iż obecnie na próżno rozglądamy się
za czymś podobnym do dawnego autorytetu, dawnego absolutu, za jakimkolwiek mocnym oparciem, które
pozwoliłoby nam zacząć wszystko od nowa. Zdetronizowany Zeus nie może być już najważniejszą
przesłanką myślenia o świecie. To prawda — nikt nam nie zabrania wierzyć w Zeusa; wielu ludzi
nadal wierzy w jego istnienie. Nawet naukowcy, historycy i filozofowie wciąż darzą go zwyczajowym
szacunkiem. Ale wszystko to należy już wyłącznie do sfery naszej prywatności — ostatnio nawet
znalazło to wyraz w wydanym przez papieża przyzwoleniu, aby katolicy mieszkający w krajach
protestanckich mogli odprawiać msze w prywatnych kaplicach. Żaden poważny naukowiec nie
zaproponowałby dzisiaj przyjęcia tezy o istnieniu miłosiernego Boga jako punktu wyjścia
objaśnienia teorii kwantowej czy dziejów rewolucji francuskiej. Gdybym spróbował, jak
to czynili niektórzy historycy w przeszłości, rozpatrywać filozofię XVIII wieku w kategoriach
kary zesłanej przez Boga na zepsutą i zatwardziałą ludzkość, zaczęlibyście niespokojnie kręcić
się na krzesłach, poczulibyście się zakłopotani, a może nawet zaczerwienilibyście się, bo oto
wasz szanowany kolega powiedział coś niestosownego.
Faktem jest więc, że brakuje nam tej najważniejszej przesłanki. A skoro królem został Wir
Powietrzny, zaczynać musimy od wiru, od pomieszania wszystkich rzeczy, którego doświadczamy w rzeczywistości. Zaczynamy od nieredukowalnego, pierwotnego faktu i musimy go brać takim,
jakim jest, ponieważ nie wolno nam już próbować go obłaskawić ani mieć nadziei, że uda
nam się dopasować go do tej czy innej kategorii myśli, gdyż wymagałoby to założenia, iż świat
jest uporządkowany zgodnie z regułami logiki. Przyjmując fakt jako coś danego, obserwujemy
go, eksperymentujemy z nim, przeprowadzamy weryfikację, klasyfikujemy, dokonujemy jeśli to
możliwe — pomiarów i unikamy formułowania nadmiernej liczby wniosków. Pytania, które zadajemy,
to „Co ?" i „Jak?" Czym są owe fakty i w jaki sposób są ze sobą powiązane ? Jeśli przez
roztargnienie lub ze zwykłej ciekawości, zdarzy nam się zapytać „Dlaczego ?", odpowiedź
pozostaje poza zasięgiem naszych możliwości. Ważniejszym celem jest dla nas dokonanie pomiarów
wszechświata i uczynienie go sobie poddanym, niż zrozumienie.
Skoro naszym najważniejszym celem jest zmierzenie i panowanie nad światem, to stosunkowo
niewiele nam przyjdzie z przedzierania się przez teologię, filozofię i dedukcyjną logikę,
trzy majestatyczne bramy wiedzy wzniesione w wiekach średnich. W przeciągu ośmiu stuleci
dyscypliny te utraciły swoją wysoką pozycję, a na ich miejsce intronizowaliśmy historię,
naukę oraz technikę przeprowadzania obserwacji i dokonywania pomiarów. Teologię, czy raczej
to, co dzisiaj rozumiemy przez tę nazwę, podtrzymują przy życiu wierzący, ale już tylko
na zasadzie sztucznego oddychania. Jej służebną funkcję, jaką pełniła w czasach św. Tomasza,
przejęła dzisiaj nie, jak się zwykło uważać, filozofia, lecz historia — nauka o dziejach
człowieka i świata, której istotą jest zasada chronologicznego następstwa. Teologia XIII
wieku opowiadała historię człowieka i świata w kontekście Boskiego planu zbawienia. Oferowała
ludziom tamtej epoki autentyczną filozofię dziejów; przekonani, że źródło i sens historii w wystarczającym stopniu tłumaczy Objawienie, mogli sobie pozwolić na ignorowanie faktycznego
doświadczenia ludzkości. Wszelako w następnych epokach z rosnącym zainteresowaniem zaczęto
badać zabytki ludzkich dziejów, wkładając w to przedsięwzięcie większą niż kiedykolwiek
przedtem troskę o autentyczność wydarzeń i przywiązując ogromną wagę do najmniejszego detalu. W świetle mnogości nagromadzonych w ten sposób nieredukowalnych, pierwotnych faktów, teologiczna
wizja człowieka i świata zamieniła się w zaledwie bladą replikę oryginału. W XVIII wieku
wyrazista teologiczna filozofia historii przerodziła się w układną i grzeczną „filozofię
nauczaną na przykładach". Jeszcze na początku XIX wieku historia wciąż była traktowana
jako „transcendentna idea" realizująca się w tej oto konkretności. W naszych czasach,
historia nie jest już niczym innym jak właśnie historią, rejestracją tego, co się wydarzyło, i wyłącznie dlatego, że zdarzenie takie zaistniało. Według Santayany zadaniem historii jest
po prostu „ustalenie porządku wydarzeń we wszystkich miejscach i we wszystkich czasach".
Żaden szanujący się historyk nie szuka już dalej idących uzasadnień; a ten, kto przemyciłby
do swojej wersji dziejów ludzkości jakiś element interpretacji transcendentnej, natychmiast
zyskałby sobie miano filozofa i straciłby reputację jako naukowiec.
Ja sam, rzecz jasna, używam słowa „historia" w bardzo szerokim znaczeniu. Należy je rozumieć
raczej jako określenie metody badawczej aniżeli konkretnego pola badań. Literatura i język,
ustrój polityczny i prawo, ekonomia, nauka i matematyka, miłość i sport — czyż jest wśród
wymienionych dziedzin taka, która nie stałaby się w naszych czasach przedmiotem dociekań
historycznych ? Bardzo często nazywamy nauką to, co w gruncie rzeczy jest właśnie historią — historią zjawisk biologicznych czy fizycznych. Geolog odkrywa historię ziemi, botanik
opowiada historię życia roślin. Profesor Whitehead rzucił ostatnio nowe światło na fizykę,
właśnie rekonstruując historię jej rozwoju. Rozpatrywanie wszystkich rzeczy w ich historycznym
uporządkowaniu wydaje się procedurą kształcącą współczesne umysły. Praktykujemy to, nawet się
nad tym nie zastanawiając, ponieważ w przeciwnym wypadku w ogóle trudno byłoby nam myśleć.
Współczesny klimat opinii sprawia, że nie potrafimy zrozumieć świata, w którym żyjemy, jeśli
nie myślimy o nim jako o dobrze prosperującym przedsiębiorstwie. Nie potrafimy pojąć istoty
rzeczy, dopóki nie wiemy, „w jaki sposób stała się tym, czym jest". Następstwo zewnętrznych
wydarzeń, które przyciąga naszą uwagę, nie jest ani jedynym problemem, ani nawet najważniejszym.
Niewątpliwie św. Tomasz zdawał sobie sprawę z tego, że po każdym zdarzeniu następuje kolejne.
Dla współczesnej umysłowości charakterystyczna jest zdecydowana skłonność do traktowania idei i pojęć, prawdy o rzeczach i samych rzeczy, jako zmiennych bytów, których właściwości i znaczenie w danej chwili można w pełni uchwycić jedynie wówczas, gdy rozpatrujemy je jako
pewien moment nie kończącego się procesu różnicowania, rozprzestrzeniania się, niszczenia i tworzenia. Przypuśćmy, że to św. Tomasz poprosiłby nas o zdefiniowanie prawa naturalnego;
załóżmy, że zapytałby nas, czym ono jest. Okaże się wtedy, że na takie pytanie w ogóle nie
potrafimy odpowiedzieć. Wszelako, mając dość czasu, możemy mu opowiedzieć historię tego pojęcia.
Potrafimy mu opisać wszystkie formy, jakie definicja prawa naturalnego przybierała w przeciągu
dziejów. Świadomość historyczna do tego stopnia stała się przedzałożeniem współczesnego myślenia,
że potrafimy zidentyfikować daną rzecz jedynie poprzez wskazanie na cały szereg rozmaitych rzeczy,
którymi była, zanim stała się tym, czym jest, a czym niebawem przestanie być.
Oprócz metody historycznej posługujemy się również inną metodą zdobywania wiedzy,
do której jesteśmy nawet bardziej przywiązani metodą naukową. Podobnie jak historia
stopniowo zastąpiła teologię, tak samo nauka zastąpiła filozofię. Współczesna filozofia,
co prawda, utrzymuje się w znacznie lepszej kondycji niż współczesna teologia, a nawet można
dzisiaj zaobserwować pewne oznaki odnowy w jej starożytnej i cokolwiek zrujnowanej siedzibie.
Mimo to wydaje się oczywiste, że palmę pierwszeństwa, którą niegdyś dzierżyła, dawno
już przywłaszczyły sobie nauki przyrodnicze. Dla św. Tomasza filozofia, wraz z „dedukcyjną"
logiką jako narzędziem uzyskiwania ścisłości, była metodą budowania racjonalnego świata, a jej celem było pogodzenie doświadczenia z prawdą objawioną. Wszelako te same czynniki,
które wpłynęły na wzrost zainteresowania następnych pokoleń faktami z zakresu historii
ludzkości, przyczyniły się także do zainteresowania zjawiskami przyrodniczymi. Rozkwit
historii i nauki to podwójny skutek tego samego pierwszego impulsu, dwa aspekty myśli
współczesnej, którą cechuje rezygnacja z przesadnej racjonalizacji faktów na rzecz
obiektywnego badania faktów samych w sobie.
Galileusz na przykład (nie pierwszy, rzecz jasna) nie pytał, co Arystoteles powiedział
na temat spadających ciał, ani czy racjonalne jest założenie, że przedmiot o wadze dziesięciu
kilogramów spadnie na ziemię szybciej niż przedmiot o wadze jednego kilograma. Do rozwiązania
tego problemu użył metody naukowej. Z pochylonej wieży spuścił dwa ciężarki, których waga
pozostawała we wzajemnym stosunku jak dziesięć do jednego, i zaobserwował, że oba równocześnie
dotknęły ziemi. Na tym oto świecie, stwierdził w tej sytuacji, spadające ciała zachowują się
właśnie w ten sposób. Jeśli w racjonalnym świecie jest to niemożliwe, to znaczy, że świat, w którym żyjemy, nie jest racjonalny. Fakty są tym, co dla nas najważniejsze, i tym, co nas
najbardziej interesuje; są niezmienne, nieredukowalne i nie da się ich obejść — musimy stawić
im czoło [autor fetyszyzuje fakt kosztem racjonalności]. Mogą być zgodne z tym, co myślimy;
miejmy nadzieję, że są; ale to, czy są zgodne czy też nie, to tylko kwestia zdefiniowania
konkretnego faktu.
Ta subtelna zmiana punktu widzenia była prawdopodobnie najważniejszym wydarzeniem historii
intelektualnej czasów nowożytnych, ale jej implikacje nie od razu zostały zrozumiane. Nadal
królowała filozofia, i kiedy w XVIII wieku dodała do swojego tytułu nowe określenie
(nazywając się teraz filozofią przyrody), nie dopatrzono się w tym niczego złego. Galileusz i jego uczniowie również byli filozofami, przede wszystkim filozofami; obiecując odarcie
wszechświata z wszelkiej tajemnicy — ich zdumiewające odkrycia oparte na obserwacji i eksperymencie odsłoniły wiele jego sekretów — zdawali się pozostawiać po sobie jeszcze
bardziej racjonalny model kosmosu niż ten, który odziedziczyli po swoich poprzednikach.
Pojęcia „praw natury" i „Boga natury" stały się odtąd synonimami, a skoro każdy fragment
Bożego rękodzieła mógł zostać, co było tylko kwestią czasu, racjonalnie objaśniony, zatem
inteligentnemu człowiekowi wiara była już niemal niepotrzebna. Wyjątek stanowiła (skądinąd
ważki wyjątek, z czego w tamtych czasach mało kto zdawał sobie sprawę) wiara w jednorodność
zachowań natury oraz w zdolność ludzkiego umysłu do odkrycia właściwego jej modus operandi. W wieku XIX ów optymizm znacznie przygasł. Małżeństwo faktu i rozumu, nauki i uniwersalnych
praw natury okazało się co najmniej mezaliansem i ostatecznie w wieku XX, choć znaleźli się
tacy, którzy tego żałowali, zakończyło się rozwodem. Filozofię przyrody przekształcono w nauki
przyrodnicze. Nauki przyrodnicze uznano za jedyną, prawdziwą naukę. Naukowcy zrezygnowali z tytułu filozofa, który do niedawna nosili z taką dumą, a który teraz uważali za osobistą
obrazę. Wizja człowieka i świata jako sprawnej, wydajnej maszyny, zaprojektowanej przez
inteligentnego Twórcę Wszechświata, stopniowo straciła swój blask. O prawach natury naukowcy
przestali wypowiadać się z dawną pewnością, zadowalając się kontynuowaniem swoich badań — prowadzonych z nie słabnącą żarliwością, wszelako bez jakichkolwiek teologicznych implikacji — a sprowadzających się do obserwowania i eksperymentowania z materią wszechświata, dokonywania
pomiarów oraz kontrolowania mechanizmu i jego funkcjonowania. „Nauka — stwierdził Lloyd Morgan
zajmuje się wyłącznie zmianami konfiguracji oraz rejestracją przyspieszeń, które zdoła
zaobserwować, kwestię ukrytego działania, o ile takie w ogóle istnieje, pozostawiając
metafizyce" .
Powszechnie wiadomo, że dążenie do realizacji tego względnie skromnego zamierzenia (oto
metoda naukowa w najbardziej trywialnym znaczeniu) dało zdumiewający rezultat. Banalne
jest stwierdzenie, że żyjemy w epoce maszyn, a sztuka dokonywania wynalazków jest naszym
największym wynalazkiem, albo że w przeciągu zaledwie pięćdziesięciu lat warunki życia
uległy widocznej przemianie. Znacznie rzadziej zdajemy sobie sprawę, że to oszałamiające
doświadczenie narzuciło nam zupełnie nowy punkt widzenia. Najnowsze odkrycia i wynalazki
przestały być dziełem szczęśliwych zbiegów okoliczności, które winniśmy przyjmować z mieszaniną zachwytu i lęku. Stały się natomiast elementem codziennej pracy, dającym
się przewidzieć, starannie zaplanować i wdrożyć zgodnie z przyjętym harmonogramem.
Nowość nie pobudza naszej ciekawości, skoro przestała być nowością; przeciwnie, tak dalece
przywykliśmy do niezwykłości, że stała się ona w istocie czymś zwyczajnym. Nie dzieje się
nic nowego na ziemi i na niebie, o czym wcześniej nie zamarzono w naszych laboratoriach;
bylibyśmy z pewnością zdumieni, gdyby któryś z nadchodzących dni nie zaoferował nam kolejnej
porcji wyzwań wobec naszych zdolności przystosowania. Nauka uświadomiła nam daremność naszych
wysiłków podejmowanych po to, aby za wszelką cenę zrozumieć „ukryte działanie" rzeczy,
którymi się posługujemy. Zdaliśmy sobie sprawę, że możemy prowadzić samochód, nie mając
pojęcia o działaniu gaźnika, albo słuchać radia, nie rozumiejąc zjawiska emisji fal radiowych.
Zwyczajnie nie mamy czasu na kontemplację czy to zagadek nieba gwiaździstego nad nami, czy to
kompleksów freudowskich w nas. Jesteśmy do tego stopnia zaabsorbowani wielością rzeczy, które
musimy obsługiwać, i którymi się stale posługujemy, że nie mamy już ani wolnej chwili, ani
ochoty na poszukiwanie racjonalnego wyjaśnienia natury sił sprawiających, iż pracują tak
wydajnie.
Zbywając kwestię ukrytego działania lekceważącym wzruszeniem ramion, jesteśmy w dobrym
towarzystwie. Arcykapłani nauki opanowali tę sztukę w nieporównanie większym stopniu
niż przeciętny człowiek. Jest w tym jakaś ironia, że posługiwanie się metodą naukową, z którą niegdyś wiązano nadzieję, iż wyzuje wszechświat z wszelkiej tajemnicy,
doprowadziło do tego, że z każdym dniem staje się on dla nas coraz bardziej niezrozumiały.
Osiągnięcia fizyki, o której powiadano, że uwolniła nas od potrzeby metafizyki, uczyniły z niej najbardziej metafizyczną dziedzinę nauki. Z im większą uwagą fizyk przygląda się
materialnemu tworzywu świata, tym mniej potrafi zobaczyć. Pod jego czujnym wejrzeniem
namacalny świat Newtonowskiej fizyki zamienił się w układ promieniujących energii.
Świat, którego nie da się w pełni objaśnić za pomocą mechaniki, nie mógł zostać stworzony
ani przez utalentowanego inżyniera, ani przez Głównego Sprawcę. „Jakiż jest sens mówić o wyjaśnianiu mechanicystycznym — pyta prof. Whitehead — jeśli nie wiadomo, co się rozumie
przez pojęcie "mechanika" ?"
.
Mówi się nam, że jeśli przypiszemy jakiejś rzeczy pewną pozycję, to nie możemy określić
jej prędkości; a jeśli stwierdzimy, że porusza się z pewną prędkością, to nie możemy określić
jej pozycji. Powiada się, że wszechświat składa się z atomów, a atom składa się z jądra, wokół
którego, po dających się określić orbitach, krążą elektrony; ale eksperymenty dowodzą,
że elektron może — z sobie tylko wiadomych powodów — poruszać się po dwóch orbitach
równocześnie. Oto gdzie nas zaprowadziła zdroworozsądkowa metoda Galileusza polegająca
na obserwowaniu zachowania ciał fizycznych i kurczowym trzymaniu się faktów; postawiła
nas w końcu wobec faktu, którego zdrowy rozsądek nie pozwala przyjąć do wiadomości.
Cóż na to możemy poradzić? Rozum i logika przeżywają prawdziwe męczarnie; ale my już
dawno przestaliśmy nie przejmować się zbytnio rozumem i logiką. Ostatnio uzmysłowiono
nam, że logika jest w stosunku do nas czymś zewnętrznym, czymś, co istnieje niezależnie
od nas; że jest czymś, co, jeśli zechcemy, może nas wziąć za rękę i wprowadzić na ścieżki
prawdy. Przypuszczamy teraz, że jest czymś, co stworzył umysł, aby ukryć własną nieśmiałość i dodać sobie odwagi, rodzajem magicznej sztuczki mającej nadać pozór słuszności wnioskom,
które, jeśli uczynią to wszyscy z naszego otoczenia, i tak jesteśmy gotowi zaakceptować.
Jeżeli wszyscy ludzie są śmiertelni (założenie) i jeśli Sokrates był człowiekiem (w przyjętym
znaczeniu), to nie ma wątpliwości, że Sokrates musiał być człowiekiem śmiertelnym. Sądzimy
wszakże, że w jakiś sposób wiedzieliśmy o tym wszystkim, zanim zostało to poddane testowi
na sylogizm. W miarę jak przybywało punktów widzenia, logiki zaczęły się mnożyć. Najpierw
była jedna logika, potem dwie, jeszcze później kilka; w ten sposób dzisiaj, zdaniem pewnego
autorytetu (jeśli współpracownik Encyclopaedia Britannica zdradzający poczucie humoru może
być uważany za autorytet), stan współczesnej logiki jest taki „jak Izraela w okresie sędziów,
to znaczy, każdy czyni to, co sam uważa za słuszne". Oddając należny szacunek logice
matematycznej (która zajmuje się pojęciami, a nie faktami) oraz logice prawdopodobieństwa
(co do której Keynes zapewnia nas, że jest prawdopodobnie słuszna), trzeba stwierdzić, że
sprawdzalne fakty kompletnie zniszczyły trwałe, jak się zdawało, podstawy logiki indukcyjnej i dedukcyjnej, i dlatego nie mamy już wyboru musimy trzymać się sprawdzalnych faktów, chociaż
nosi to wszelkie cechy intelektualnego samobójstwa.
Fizycy właśnie z tego powodu kurczowo trzymają się sprawdzalnych faktów. Jeżeli logika ośmieli
się zaprotestować w imieniu prawa, oni już wiedzą, jak ją przekupić, aby taktownie patrzyła w inną stronę, kiedy oni prowadzą swoje nielegalne interesy, czego przykładem może być (podaję
to na odpowiedzialność Sir Williama Bragga) nauczanie „falowej teorii światła w poniedziałki,
środy i piątki, a teorii kwantowej we wtorki, czwartki i soboty". A zatem nie powinniśmy być
zaskoczeni, kiedy uświadomimy sobie, że fizycy, jeśli im tak wygodnie, nie zawahają się
potraktować jądra i elektronu nie jako materię, lecz wyłącznie jako promieniowanie — niefrasobliwie przekształcając w ten sposób świat materialny w nagromadzenie odpychających
się i przyciągających prędkości, w które każą nam wierzyć, ponieważ potrafią je matematycznie
stwierdzić i wykorzystać. Być może, jak sugeruje profesor Jeans, świat, w którym żyjemy,
został zaprojektowany przez matematyka. Dlaczegóż by nie, skoro najłatwiej go zrozumieć
po przełożeniu na język wzorów matematycznych? Wiadomo, że dwa jabłka plus dwa jabłka dają
cztery jabłka. Zawsze uważaliśmy za coś oczywistego, że jabłka istnieją, ale nawet gdyby
nie udało nam się nigdzie znaleźć żadnych jabłek, twierdzenie, że dwa plus dwa równa się
cztery wciąż pozostawałoby prawdziwe. Matematyk radzi sobie równie dobrze bez jabłek, a właściwie lepiej, ponieważ jabłka poza liczbą posiadają jeszcze inne właściwości.
Stąd też fizyk, jeśli tylko zostanie przyparty do muru, rozwiązuje swoje problemy,
zmieniając się w matematyka. Jako matematyk potrafi wyliczyć dające się zaobserwować
prędkości, a tymczasem przekonywać nas, że owe prędkości łatwo można przypisać materialnym
elektronom, zakładając, iż materialne elektrony poruszające się z takimi prędkościami
zostaną kiedykolwiek odkryte. W istocie nie ma powodu do rozpaczy: wszystko da się obliczyć,
nawet jeżeli to coś nie istnieje.
Wydaje się, że powiedziałem już wystarczająco dużo, aby wolno mi było sformułować opinię, iż
podstawowym wyróżnikiem współczesnego klimatu opinii jest faktyczność, a nie racjonalność.
Atmosfera, którą karmią się nasze umysły, jest do tego stopnia nasycona faktami, że z łatwością
obywamy się bez objaśniających je teorii. Nie potrafimy patrzeć na świat inaczej niż z punktu
widzenia historii albo nauki. Z punktu widzenia historii świat jawi się nam jako coś, co dopiero
powstaje; coś, w stosunku do czego możemy się pokusić o prowizoryczne tylko wyjaśnienie,
ponieważ proces tworzenia nie został jeszcze zakończony. Z punktu widzenia nauki świat jawi
się nam jako coś, co musimy zaakceptować, coś, czym powinniśmy nauczyć się sterować i co
winniśmy kontrolować, wreszcie jako coś, do czego — możliwie bezboleśnie — powinniśmy się
przystosować. Dopóki potrafimy skutecznie posługiwać się rzeczami, dopóty nie odczuwamy
wystarczająco silnej potrzeby, aby je zrozumieć. W tym niewątpliwie leży główna przyczyna
fenomenu, na mocy którego współczesny umysł potrafi zachować niczym niezmącony spokój wobec
niezgłębionej tajemnicy wszechświata.
Przypisy: [ 1 ] w: "Państwo Boże osiemnastowiecznych filozofów" - Carl L. Becker, Wyd. Zysk i S-ka, Poznań 1995 |