Na pański rozumJeden z zaprzyjaźnionych, a szalenie popularnych publicystów ekonomicznych ubolewał ostatnio w telewizji nad zalewem polskiego rynku przez produkty zagraniczne. „Nie mam na sobie nic polskiego — stwierdził z przerażeniem — Od chińskich skarpetek, francuskich perfum, poprzez koszulę z Bangladeszu, amerykańskie dżinsy aż po fińską "komórkę" — wszystko pochodzi z importu. W ten sposób — konkludował — „kupując produkty zagraniczne odbieramy pracę polskim producentom, dając ją konkurencji zagranicznej". Takie działanie, nie tylko zdaniem publicysty, jest oczywiście szkodliwe i trzeba z nim walczyć, bo jak dalej pójdzie, to niedługo import wyprze produkcję krajową. Zanim zastanowimy się, czy rzeczywiście grozi nam zamknięcie fabryk i firm produkcyjnych, rozważmy co by się stało, gdybyśmy — zamiast koszuli z Bangladeszu, dżinsów ze Stanów Zjednoczonych czy komórki Nokii — kupili ich odpowiedniki polskie? Innymi słowy, odpowiedzmy sobie, dlaczego nie kupiliśmy tych wyrobów made in Poland, tylko sięgnęliśmy po ich zagraniczne odpowiedniki. Najczęstszym powodem sięgania po wyroby importowane jest brak ich krajowych substytutów. Nawet najbardziej patriotycznie nastawiony rodak nie jest w stanie kupić polskiej komórki. Takich nie produkujemy. No, dobrze, ale przecież koszule, skarpetki i dżinsy są w Polsce produkowane. Czyż nie lepiej dać pracę polskiemu producentowi koszul czy dżinsów, niż wzbogacać amerykańskiego? Aby na to pytanie odpowiedzieć, należy sobie zadać inne pytanie, mianowicie: dlaczego wolimy koszulę z Bangladeszu, skarpetki z Chin czy dżinsy z USA niż takie same wyroby polskie? Dlatego, że te z importu są albo tańsze, albo lepsze, a najczęściej i tańsze, i lepsze. Kupowanie ich polskich odpowiedników oznacza dla konsumenta stratę. Ochrona przed importem może być więc ochroną polskiego rynku pracy, odbywa się jednak ze stratą dla Polaków jako konsumentów. Pół biedy, gdyby chodziło tylko o konsumentów. Tych można w imię patriotycznego celu, jakim jest walka z bezrobociem, poświecić. W rzeczywistości jednak kupno tańszej (a dokładnie bardziej wartościowej) koszuli z importu oznacza także korzyść dla producentów krajowych. Tyle że nie producentów koszul, (i dlatego ci będą lamentować) lecz np. wytwórców rowerów, hodowców drobiu czy fryzjerów. To brzmi być może jak paradoks, a jednak jest prawdą. Jeśli bowiem Polak — konsument wydaje na koszule krajową 200 zł, zamiast na importowaną 150 zł, znaczy to, że tych 50 zł, które by na imporcie oszczędził, nie wyda ani na fryzjera, ani na rower, ani też na chrupiącego kurczaczka. Te 50 złotych zyska producent gorszych i drogich koszul, a stracą ci, na których towary czy usługi zabraknie pieniędzy. Najważniejsze jest jednak to, że te towary, na które polskiemu konsumentowi zabraknie pieniędzy, to są wyroby i usługi, które w wykonaniu krajowym są lepsze (wartościowsze) od importowanych. Gdyby były gorsze, to byśmy ich nie kupowali. Skoro są one lepsze dla polskich konsumentów, istnieje duże prawdopodobieństwo, że będą również lepsze dla importerów zagranicznych. Dzięki nim możemy więcej eksportować, co oczywiście jest dla gospodarki bardzo korzystne. Import służy więc rozwijaniu eksportu, czyli wzrostowi konkurencyjności polskiej gospodarki. A przy okazji uświadamia producentom wyrobów krajowych, z których rezygnujemy na jego (importu) rzecz, że nie dorównują jakością (czy ceną) konkurencji i albo się poprawią, albo będą musieli zniknąć. Ochrona przed „zalewem" z importu, to niszczenie naszej rodzimej gospodarki. I odwrotnie, powiększanie importu, oznacza postęp i dobrobyt. No, dobrze, ale przecież import wymaga dewiz, a od lat wiemy, że dewizy są cenne i nieustannie ich brakuje. Innymi słowy, żeby Polak mógł sobie pozwolić na kupno dżinsów z Ameryki, musi mieć na nie pieniądze i to zagraniczne. Amerykanom trzeba za spodnie zapłacić w dolarach. Skąd je wziąć? Najprostszym ich źródłem jest eksport. Innymi słowy, żeby móc kupić coś od Amerykanina, trzeba mu najpierw sprzedać ogórki, wiśnie albo chociażby podkłady kolejowe. W rzeczywistości jest to nieco bardziej skomplikowane, bo odbywa się poprzez fazy pośrednie — przykładowo: najpierw sprzedajemy Włochom wełnę za liry, potem tymi lirami płacimy za oliwę z Hiszpanów, Hiszpanie zaś wymieniają liry na dolary w transakcjach z Amerykanami i tymi dolarami płacą nam przykładowo za wódkę. Tyle możemy zaimportować, ile wyeksportowaliśmy. Jeśli nawet kupujemy w Chinach czy w Niemczech na kredyt, to ten kredyt też trzeba będzie kiedyś spłacić eksportem, albo przy pomocy obligacji. Chińczycy czy Niemcy zainwestują w nasze papiery dłużne, zapłacą za nie pieniędzmi, za które będziemy mogli kupić dziecku zabawkę, farbę do pomalowania domu czy żonie modną apaszkę chińską firmy Bulgari. Z punktu widzenia interesu kraju, import nie jest szkodliwy, powiem więcej, im większy import, tym większy musi być eksport. Każdy kraj, a ściślej jego gospodarka dąży więc do tego, aby posiadać coś, czego inni potrzebują a nie posiadają (albo posiadają za mało), gdyż właśnie wtedy może przyciągnąć do siebie importerów zagranicznych. Nazywa się to międzynarodowym podziałem pracy i zostało opisane teorią już dwa wieki temu przez niejakiego Davida Ricardo. Lamentowanie więc nad tym, że zalewa nas import jest odbieraniem człowiekowi jednego z jego fundamentalnych przywilejów gospodarczych, mianowicie prawa do poprawiania sobie bytu. Już raz przerabialiśmy system, w którym produkcja antyimportowa — dżinsy Odra, samochód syrenka i woda kwiatowa „Być może" — były cnotą. Wystarczy! | |
Oryginał.. (http://www.racjonalista.pl/kk.php/s,3597) (Ostatnia zmiana: 02-09-2004) |