Bóg umarł.
Fryderyk Nietzsche Siedzieli w bezruchu, ramię przy ramieniu, brat koło brata. Pogoda była
naprawdę piękna, co chwilę powiewał delikatny wietrzyk, ochładzając rozgrzane,
lipcowe powietrze. Po niebie przesuwały się leniwie chmury, zupełnie nieświadome
zachodzących pod nimi zmian. Mężczyźni
znajdowali się na wzgórzu Anavan, które górowało nad Świętym Miastem. Nie rosły
tutaj żadne drzewa czy krzewy, jedyną roślinność stanowiła wybujała, panosząca
się wokoło trawa.
Po kilku próbach zapalił wreszcie kolejnego Pal Mala, przeklinając w myślach rozedrgane ze zdenerwowania ręce. Zaciągał się pośpiesznymi, głębokimi haustami. Kiedy po minucie skończył, rzucił niedopałek niedbale przed siebie i sięgając po następnego papierosa, przemówił. — Dziękuje, że się
wszystkim zająłeś... Przez twarz bruneta
przebiegł grymas bólu, a później złości. Gabriel przyjrzał
się bratu i poczuł smutek na widok jego rąk oraz naznaczonego cierpieniem
oblicza. Przypominał bardziej przerażonego chłopca, niż „Wszechwładnego
Imperatora Państwa Piekielnego". Diabeł spojrzał na
niego ze wściekłością i chwilę mierzyli się wzrokiem. Gabrielowi od
początku nie spodobał się pomysł umieszczenia trumny w sali tronowej. Wielka,
wykonana z olbrzymich, marmurowych płyt, wydawała się potwornie zimna, zupełnie
do Niego niepasująca. Trumnę wykonano z kamiennych bloków, na których wypisano po hebrajsku Dziesięć Przykazań - najlepsze epitafium, jakie tylko mogli wymyślić. Stała samotnie na środku sali, z której wyniesiono wszystkie krzesła, obrazy i ławy. Cały czas pełniła przy nich wartę dwójka aniołów, zmieniających się, co pięć godzin. Teraz napięli się
niczym struny, słysząc pozdrowienie Gabriela, jednak na widok towarzyszącego mu
upadłego anioła, ich ręce odruchowo przesunęły się na rękojeści mieczy. Otaksował beznamiętnym wzrokiem obu strażników: nie znał ich, musieli należeć do aniołów niższego rzędu, powołanych do istnienia już po jego odejściu. Wyglądali jak bliźniacy, obaj umięśnieni i wysocy, z ogolonymi na łyso głowami. Nosili pozłacane, narzucone na gołą skórę kolczugi, metalowo-skórzane pseudo-gatki i sandały na bosych stopach. Do pasów przytwierdzili sobie pochwy z mieczami. A wszystko to jakby wybrane na chybił trafił, bez dbania o efekt czy użyteczność. Strój, który w zamyśle miał przerażać, wywołał u diabła ironiczny uśmieszek. Tego było za wiele:
strażnicy wyszarpnęli gwałtownie miecze i rozjuszeni ruszyli w kierunku diabła.
Stepowali przy tym komicznie, wyprawiali przeróżne figury i piruety, zapewne
mające zmylić atakującego wroga. W ich oczach odbiło
się przerażenie. Gabriel patrzył na
to skamieniały. Jeden rzut okiem na Uzjela i okazało się, że drugi z aniołów już
stracił przytomność. Osoba, która powiedziała, że w oczach szatana odbijają się ognie piekielne kłamała — można w nich dojrzeć tylko bezkresną pustkę. Anioł poczuł, jak
wciąga go do swojego wnętrza. Leciał w dół, prosto na spotkanie najgłębszej
rozpaczy, w miejsce, gdzie brakuje łez. Gdzie nie ma już nic. „Otwórz oczka,
braciszku" — szeptał głos w głowie. Skinienie palców -
podwoje zatrzasnęły się, rygiel opadł.
Powolnym krokiem
podszedł do trumny. Co się stało ze
strażnikami? Wpatrywał się w nieruchome plecy Lucyfera, jednak jego myśli uciekły gdzieś hen, daleko, poza granice czasu i przestrzeni. Już kiedyś to
widział, wiele tysięcy lat temu. Anioł nie wiedział, co wyrwało go z transu. Dopiero po chwili zrozumiał, że słowo, dotąd szeptane przez diabła pod nosem, teraz nabrały olbrzymiej, niepojętej mocy. Rozległ się huk. Archanioł stracił równowagę i upadł twarzą na podłogę, która zaczęła falować, jak wezbrane morze. Marmurowe płyty wyginały się i skręcały, raz zbliżając się do kamiennej trumny, raz oddalając. Za ich przykładem poszły ściany, drżąc i tańcząc w rytm wyimaginowanej melodii. Sala ożyła. W wielu miejscach marmurowe płyty wystrzeliły w powietrze, uwalniając pulsujące pod nimi gejzery lawy. Gabriel w ostatniej chwili zasłonił twarz, sycząc, kiedy ogniste krople poparzyły rękę. Na czworakach odsunął się w bezpieczne miejsce. Rzygająca lawa
zdawała się jednak nie przeszkadzać Lucyferowi, zatrzymywana w powietrzu przez
niewidzialny parasol, zanim dotknęła jego lub trumny. Sufit sali wzleciał w powietrze, wyrwany przez uderzenie potężnego wiatru. Pomieszczenie
trzęsło się i wibrowało, wstrząsana potężnymi uderzeniami. Wyrwane ze ścian i podłogi płyty wzleciały w powietrze, zderzając się ze sobą z niewyobrażalnym
hukiem. Czas zamarł, a później ruszył wstecz. Archanioł wypuścił z ulgą powietrze i zemdlał. Po kilku próbach
aniołowi udało się wreszcie podnieść na nogi. Gabriel otworzył
usta, chcąc coś powiedzieć, ale tamten pokręcił przecząco głową. — Mogłeś ich zabić — powiedział z wyrzutem Gabriel, starając się dotrzymać bratu kroku. Ulice Świętego Miasta były zatłoczone i gwarne, niezliczone szepty łączyły się w jeden wielki szum. Radość łączyła się ze smutkiem. Dawno niewidziani bracia i przyjaciele ściskali się, opowiadając koleje losu. Jednocześnie wszechobecna czerń nie dała nikomu zapomnieć, po co tu przybyli. Nie było żadnych
podziałów na gorszych i lepszych, upadłych i wybranych. Archanioł przyglądał się temu ze zdziwieniem, ale także z pewną radością. Według niego rozłam nigdy nie powinien się zdarzyć. Chociaż po dziś dzień miał o to żal do Lucyfera, sam przed sobą przyznawał, że to nie była wyłącznie jego wina. Samael, Azazel, Astaroth — równie dobrze któryś z nich mógł poprowadzić rewoltę. Chociaż, zapewne, nie utrzymaliby jej sami przez tysiące lat. Na środku Placu Targowego zgromadził się spory tłumek. Lucyfer zawahał się
chwilę, po czym ruszył w tamtym kierunku. Gabriel podążył za nim. Szli w milczeniu w stronę Głównej Bramy. Gabriel zauważył, że Lucyfer przygląda się wszystkiemu z zaciekawieniem, najwidoczniej próbując doszukać się znajomych kształtów, pośród nowych budowli. — Wiele się tutaj
zmieniło. I nie mówię tylko o urbanistyce — wskazał mijającą ich anielicę -
Kobieta? Strasznie tu teraz liberalnie. Wyszli właśnie poza
mury miasta, przed nimi rozciągała się płaska równina. Gdy diabeł przyklęknął i oparł ręce o ziemię, Gabriel spojrzał na niego zaciekawiony. Wygrał Gabriel -
jak zawsze. Diabeł wydobył z kieszeni sfatygowaną paczkę Pal Mali. Wyciągnął jednego papierosa, po czym przyglądał mu się dłuższą chwilę. Wreszcie wyrzucił go daleko przed siebie, a zaraz potem jego los podzieliło całe opakowanie. Gabriel nie skomentował tego, tylko oczy mu pojaśniały. Siedzieli dłuższą
chwilę w milczeniu. Oparł się rękami o pień, plecami do anioła. Diabeł potarł
brodę, jakby zastanawiał się nad tym, co usłyszał, po czym ruszył wolnym korkiem w kierunku anioła. Z otworu w nieskazitelnej, soczystej powłoce, wysunął się niewielki, różowy kształt,
wyglądając ciekawsko na świat. Nie doczekawszy się
odpowiedzi, zniechęcony, upuścił owoc na ziemię. Osłupiały Gabriel przyglądał się Lucyferowi, który zaczął rytmicznie kołysać się na boki, ze wzrokiem wbitym tępo przed siebie. Uniósłszy głowę do góry, coraz szerzej rozwierał szczęki, tak, że wydawało się, że jeszcze chwila i pękną z potwornym trzaskiem. Spomiędzy warg wysunął się długi, rozwidlony język, obłapiając całą twarz. W pewnym momencie znieruchomiał, niczym czółka u owadów, nakierowany wprost na anioła. Oczy Lucyfera były puste i pozbawione wyrazu, z ich kącików sączyła się krwawa wydzielina. I wtedy nastąpił nagły błysk, tak, jakby z wnętrza diabelskiego brzucha wystrzeliła błyskawica, a cała postać momentalnie zaczęła się kurczyć, wciągana do wewnątrz. Przemiana trwała najwyżej ułamek sekundy, po którym przed archaniołem prężyła się dumnie królewska kobra. Nie przypominała
ona jednak w żadnym wypadku którejkolwiek ze swoich ziemskich krewniaczek, o co
to, to nie. Rozmiarami przewyższała nawet słynne morderczynie z amazońskich
dżungli, wielkie anakondy. Łuski gada lśniły na złocisto w promieniach
zachodzącego słońca, miejscami tylko poprzecinane zawiłymi wzorami, wykonanymi z leżących jeden koło drugiego, niewielkich diamencików. Twarz anioła nabrała ceglastego koloru. Nie umknęło to
uwadze Lucyfera. Olbrzymie cielsko
wystrzeliło do przodu, błyskawicznie owijając się dookoła drzewa. Łuski
zdzierały korę z przyprawiającym o ciarki chrzęstem. Rozwidlony język
gwałtownie wysunął się, badając powietrze. Zapadła nagła
cisza. A później śmiech, szczery, jazgotliwy śmiech. Z pyska wysunął się obłok gęstej pary, przybierając w powietrzu kształt kwadratu o kilkumetrowych bokach. Powietrze wewnątrz niego zgęstniało, tworząc obraz wielkiego budynku, wyglądającego jak kiczowata parodia katolickiego kościoła: spadzisty dach z przytwierdzonym do niego odwróconym krzyżem, witraże, na których zamiast świętych można było rozpoznać kopulujące pary, smoliste ściany. Obraz zamigotał i nagle ukazało się wnętrze. Dziesiątki ubranych w czarne habity mężczyzn i kobiet, leżących plackiem, walących pokornie głowami o posadzkę. Z przodu ołtarz, na nim zaś — nagi kapłan, naga wyznawczyni i kozioł. Kapłan chwyta
rozżarzony do czerwoności pręt do znakowania bydła z przymocowanym do niego
pentagramem i... Pewnie, gdyby miał
teraz ludzką postać, rozłożyłby charakterystycznie ręce na boki, czekając na
odpowiedź. Ale on jedynie zastygł w bezruchu. Diabeł zaczął chichotać, obłąkańczo, piskliwie. W pewnym momencie gwałtownie urwał, a wężowe ciało szarpnęło do się do tyłu, by już ułamek sekundy później wyrzucić przed siebie trójkątną głowę. Z szeroko otwartej paszy wyleciała wielka kula ognia i przebiwszy falujący obraz z głośnym plaśnięciem, poszybowała niczym meteoryt prosto do celu. Obraz wypełniły
płomienie. Gabriel schował głowę pomiędzy kolana, chroniąc uszy przed hukiem. Siedzieli więc obok siebie, wpatrzeni w płonące zgliszcza kościoła, w astralną transmisję z akcji ratunkowej. Karetki wywoziły jedno zwęglone ciało za drugim. Robota szła nadzwyczaj opornie, gruz był ciężki, ogień jeszcze całkowicie nie wygasł. Dookoła zebrała się grupka gapiów, oddzielona od ekipy ratunkowej cienką taśmą, a ich podniecone głosy brzmiały niczym bzyczenie rozwścieczonych owadów. W pewnym momencie podjechały dwie spore furgonetki, rozpychając na boki zgromadzonych ludzi. Ktoś głośno zaprotestował, ale zobaczywszy widniejący na ścianie samochodu symbol zamilkł, a następnie wmieszał się w tłum. Gabriel z odrazą przyglądał się wizerunkowi czarnego miecza, namalowanego tak, aby przypominał chrześcijański krzyż. Lavetanie — Zakon Braci Zbrojnych, wierni kontynuatorzy tradycji krzyżackich, czasów ognia i miecza. Tolerowani przez większość państw europejskich, a przez niektóre wręcz ubóstwiani. Przyglądając się uzbrojonym w karabiny maszynowe mnichom, anioł pomyślał, że być może jego brat ma jednak rację. Być może ludźmi należy sterować, niczym bezrozumnymi maszynami. Szybko jednak odegnał tę myśl. Widok czarnego
oręża przywołał jednak serie wspomnień, wciskając na usta zaskakujące dla niego
samego pytanie. Zapytany zamrugał
szybko oczami, na jego twarzy odbiło się zdziwienie. Diabeł bezwiednie
przeciągnął palcem po znaczącej policzek bliźnie i wyszczerzył radośnie zęby. Gabriel, urażony,
skubnął nerwowo kilka źdźbeł trawy. W pewnym momencie, wyrwawszy całą garść,
sukcesywnie zaczął odrzucać po jednym. Archaniołem targały sprzeczne emocję. Miał wielką ochotę, chociaż raz w życiu, zobaczyć słynne Księstwo Piekielne, o którym tutaj, na górze, mówiło się tylko szeptem. Za nic w świecie nie był jednak w stanie podjąć samodzielnie decyzji, czuł się jak małe dziecko, pozostawione samotnie w nieznanym mieście. Zresztą nie on jeden. Wiedział, że ten problem dotyczył wszystkich niebiańskich braci. Przez wieki przeszkalani do służby, pokory i współpracy, byli najlepszymi wykonawcami woli Ojca, nieomylnymi i niezawodnymi. Ale kiedy zabrakło Boga, nie było już komu wydawać rozkazów. „Wszyscy jesteśmy
skazani na zagładę", pomyślał po raz kolejny już od kilku dni. Diabeł nie wydawał
się jednak zainteresowany przemyśleniami brata. Podniósł leżący na trawie
kamyczek i cisnął w nim obraz. Kawałek skały odbił się z głośnym brzękiem od
wozu strażackiego. Gabriel uniósł rękę
do góry. Zawiał silny wiatr,
unosząc w górę pojedyncze liście. Sześć kwadratowych obrazów wzdymało się niczym
żagle, by w pewnym momencie pęknąć na kształt baniek mydlanych i pod postacią
setek błyszczących fragmentów, poszybować w górę. Dopiero po chwili
Gabriel rozpoznał w niej kołysankę, śpiewaną przed wielu laty przez Ojca,
podczas letnich wypraw na ryby. Siedzieli wtedy pod drzewem podobnym do tego, na
brzegu strumienia, z najprostszymi wędkami świata, zrobionymi z kija, kawałka
sznurka i niewielkiej przynęty. Anioł obrysował
palcem kształt, wewnątrz którego powietrze momentalnie zaczęło gęstnieć. Po
chwili zmaterializował się w nim okrągły, złoty przedmiot. Była to niewielka,
jakby wykrojona na dziecięcą głowę korona, płaska z jednej strony, a poznaczona
trójkątnymi ząbkami z drugiej. Każdy z nich ozdobiono czerwono-krwistym rubinem,
zaś na jej przedzie widniał wykonany niewielkimi, ułożonymi tuż koło siebie
diamencikami symbol: olbrzymi wąż, w furii pożerający kulę ziemską. Palce Lucyfera raz
po raz przesuwały się po wykonanym z diamentów symbolu. Zauważywszy, że Gabriel
się mu przygląda, zrobił komiczną minę. Anioł prychnął
rozbawiony. Jak okiem sięgnąć, cały Plac Targowy — wszystkie ulice i dachy — zapchany był żegnającymi Stwórcę aniołami. Tymi bardziej upadłymi i tymi mniej. Roiły się, szeptały, wzdychały i płakały. Niektórzy kopcili jak szaleni papierosa za papierosem — diabły otwarcie, skrzydlaci — cichaczem, niczym przerażone uczniaki. Zapach tytoniu mieszał się z wonią alkoholu i marihuany, pod nogami chrzęściły porozbijane butelki. Niebiańskie stworzenia próbowały zagłuszyć wszelkimi dostępnymi sposobami dudniący łomot przerażonych serc, obawę przed nieznanym. Patrząc wokół wzrokiem urodzonych w niewoli zwierząt, które dopiero teraz wypuszczono na wolność, wydzielały najintensywniejszy fetor świata — smród strachu. Niczym pszczoły — bezradne i zagubione, gdy odebrać im królową. Złotowłose, pyzate cherubinki nadskakujące lizusowsko ponurym, piekielnym wataszkom stanowiły powszechny widok. Podobnie podchmielone anielice, z porozpinanymi dekoltami, czepiające się desperacko umięśnionych, smagłolicych braci z dolnego świata. Każdy szukał protekcji silniejszego. Rada Siedmiu znajdowała się w rozsypce, anielskie autorytety karlały w zastraszającym tempie. Może, jak sądzili niektórzy, nadszedł czas żeby zmienić stronę? Lucyfer był
przekonany, że wróci do swojego księstwa ze świtą znacznie liczniejszą, niż ta, z którą przybył. Ale to go nie martwiło, miejsce zawsze się znajdzie. Platforma, na której ustawiono trumnę robiła naprawdę imponujące wrażenie: wysoka, ozdobiona girlandami kwiatów, nie jakiś zasranych chryzantem, tylko fiołków, lilii, róż, żonkili. Może niezbyt gustownie, ale na pewno uroczo. Samą trumnę, zamkniętą i zaplombowaną, umieszczono na specjalnym stelażu, który miał jej ułatwić ostatnią podróż. Nad nią zaś górował fałszujący chór Rady Siedmiu - nijakich, anielskich możnowładców, zbyt słabych i skłóconych, żeby popychać interes dalej. „Niebo, to już
historia" — głosił nabazgrany sprayem na boku platformy napis. Diabeł odwrócił z obrzydzeniem wzrok od „Podnóżka", kiedy z kącika jego ust nie opacznie pociekła
ślina i spojrzał na Gabriela. Ten przymrużył oczy i kiwnął przyjaźnie głową. Nagle poczuł
gwałtowne szarpniecie za ramię. — Są słabi -
zaszeptał, rozglądając się konfidencjonalnie na boki — Są słabi, Lucyferze. Bez
problemu ich pokonamy. Wreszcie możemy wywołać drugą rewoltę. To nasz czas! Wśród zebranych zapanowało poruszenie, gdy olbrzymi, pachnący zgniłymi rybami Lewiatan przeciskał łeb w kierunku swojego pana. Jako jeden z niewielu mieszkańców piekieł nie przybierał nigdy antropomorficznej postaci. Niektórzy twierdzili nawet, że nie był w ogóle diabłem, tylko jednym z dawno zapomnianych, pogańskich bóstw, przygarniętym przez Lucyfera. Jakakolwiek była prawda, nie zmieniało to faktu, że Lewiata budził powszechne przerażenie. Nawet, kiedy się kurczył, jego długość sięgała dziesięciu metrów, a garnitur ostrych niczym sztylety zębów największego śmiałka przyprawiał o palpitacje serca. Z wyglądu
najbardziej przypominał osławionego Smoka z Komodo, ozdobionego jednak dodatkowo
długą, postrzępioną płetwą na grzbiecie, która w chwilach zdenerwowania
nabiegała krwią, nabierając wściekle czerwonego koloru. Azazel nie był tchórzem, o co to, to nie. Wytrzymywał ponury wzrok Księcia Piekielnego, odwzajemniając się równie złowróżbnymi błyskami i powarkiwaniem. Kiedy jednak poczuł na plecach gorący, cuchnący przeżutymi łososiami oddech, pot wystąpił mu na czole, a ręce zaczęły dygotać. Przełknął głośno
ślinę. Diabeł po raz
kolejny w ciągu kilku ostatnich dni, powrócił pamięcią do przeszłości, Rajskiego
Ogrodu i Wielkiej Rewolty. Tym razem spokój
zakłócał mu Lewiatan.. Jaszczurzy potwór warknął i machnął łbem do góry. Po kolei rozpoznawał wszystkie sylwetki: Mamon, Blichtr, Sława. Blond-włosa, ubrana jedynie w czerwoną, koronkową bieliznę kobieta to Sex. W niskim, przygrubawym, wciśniętym w tandetny garnitur i poplamiony krawat faceciku rozpoznał Ignorancję — jak zwykle starała się wyglądać o wiele inteligentniej, niż to miało miejsce w rzeczywistości. Nowi bożkowie, usadziwszy się w bezpiecznej odległości na wzgórzu Anavan, przyglądali się wszystkiemu z tryumfalnymi minami. „Oto Panowie Tego Świata", pomyślał z przekąsem diabeł, „Banda żałosnych, krótkowiecznych błaznów, zawsze stojących w kolejce do koryta". Rozważał przez
chwilę czy nie wypuścić w ich stronę ognistej kuli, w końcu jednak zaniechał
tego pomysłu. Ojciec zmartwiłby się wiedząc, że dniu, w którym powinien go
uczcić, wywołał walkę i przelał krew. Kątem oka zauważył nagły ruch po prawej. Popatrzył w tamtą stronę i jego wzrok napotkał spojrzenie odzianego w metalową kolczugę Abadona. Zwycięzca zawodów
na Placu, uniósł powoli ręce na wysokość brzucha i uderzył kilka razy
energicznie kantem prawej dłoni o otwartą lewą. Wzruszywszy
ramionami, Abadon, z nadzwyczaj zawiedzioną miną, wrócił do oglądania ceremonii. Najpierw Rafael:
słowa z anielskich ust wylewały się niby mulista woda ze ścieku i były równie
przejrzyste. „Obowiązek", „misja", „nie poddawać się" a później zmiana szyku i dawaj od początku. Reszta starała się podążać za jego przykładem. Wreszcie otworzono portal, nieznośny żar buchnął na ulice Świętego Miasta, powalając kilka bliżej stojących aniołów. Ulotna powierzchnia najsłynniejszej z gwiazd falowała, spalając się jasnym blaskiem. Wiele osób
zasłoniło twarze, chroniąc się przed ognistymi powiewami. Na komendę Rafaela, trumnę zwolniono z zaczepów. Przebiła z cichym plaśnięciem pole i poszybowała powoli, ku przeznaczeniu. Wszyscy zebrani wstrzymali oddech. Najpierw nic się nie działo, kamienna kapsuła leciała, leciała i leciała. Coraz mniejsza, stając się w końcu jedynie niewielką plamką, na tle rozżarzonego kłębowiska gazów. Aż wreszcie, gdy co mniej odporni zdążyli wypuścić powietrze, nastąpił niespodziewany wybuch, od którego zatrzęsły się ściany Świętego Miasta. Olbrzymia fala żaru na setkach twarzy osuszyła łzy. Tego dnia ludzcy
astrologowie zarejestrowali anormalną eksplozję na powierzchni Słońca. W celu
jej wyjaśnienia wysunięto dziesiątki teorii. Wiedział, że go tu
znajdzie. Jego wzrok był wbity w pozbawione chodźmy jednej chmurki, nocne niebo, na którym — tak mu się wydawało — gwiazdy świeciły najjaśniej od setek lat. Albo, być może, to on zdążył odwyknąć od ich piękna? Już z daleka
usłyszał zbliżające się kroki, ale w żaden sposób nie dał tego po sobie poznać. Archanioł zawahał się chwilę, po czym ruszył drogą powrotną do Świętego Miasta. I tak potrzebował
nabrać sił — tego dnia miała odbyć się jeszcze wieczorna msza, a później nocne
czuwanie. Gdyż widzicie, że nawet diabeł zapłacze w dniu, w którym umrze Bóg. | |
Oryginał.. (http://www.racjonalista.pl/kk.php/s,6918) (Ostatnia zmiana: 06-11-2009) |