Kiedy
mówimy 'Kościół' to zazwyczaj mamy na myśli tylko Kościół katolicki.
Ale w naszym kraju były i są jeszcze inne Kościoły, które w swej historii
przeżywały niekiedy dramatyczne momenty. A oto jedna z nich.
9
lutego 1923 roku, gazety pod wielkimi nagłówkami przyniosły sensacyjną
wiadomość o zamordowaniu zwierzchnika polskiego kościoła prawosławnego,
metropolity Jerzego. Co było jeszcze bardziej zaskakującym, to fakt, że zabójcą
był również duchowny prawosławny, archimandryta Smaragd.
Zabójstwo
zostało dokonane, jak się później okazało, w obecności świadków, a jego
sprawca bez oporu oddał się w ręce policji, tłumacząc swój czyn tym, że,
jego zdaniem, metropolita ulegał wpływom rządu polskiego, zdradził prawosławie i spowodował usunięcie 3 biskupów z ich diecezji.
Wydarzenie
miało miejsce podczas trwania synodu, nie było więc problemu z wyznaczeniem
tymczasowego zarządzającego metropolią prawosławną; funkcję tę objął
obecny w Warszawie arcybiskup wołyński i krzemieniecki Dionizy. On też w następnych
dniach ujawnił, że zamiarem zabójcy było uśmiercenie wszystkich biskupów
prawosławnych, obecnych na soborze. Realizacji zamiaru przeszkodził tylko szczęśliwy
zbieg okoliczności.
Pogrzeb
metropolity odbył się 11 lutego, wziął w nim udział rząd z premierem Władysławem
Sikorskim, był też obecny adiutant prezydenta Rzeczypospolitej. W kondukcie,
obok duchowieństwa prawosławnego, uczestniczyły oddziały wojskowe, które
zmarłemu oddały honory wojskowe.
Władze
cywilne wdrożyły śledztwo, ograniczające się do przesłuchania zabójcy i świadków. Kilka dni po tym zdarzeniu, abp Dionizy, zarządzający chwilowo
metropolią prawosławną, otrzymał z jednego z monastyrów na Wołyniu prośbą o usunięcie pewnego mnicha, który rozwija działalność agitacyjną,
gloryfikującą zabójcę. Zaczęto więc obawiać się powtórzenia zamachu, na
szczęście, do takich czynów już nie doszło.
Prawnicy
zaczęli roztrząsać aspekty prawne; chodziło w nich głównie o to, czy zabójca
ma być sądzony w trybie doraźnym, a wtedy groziłaby mu kara śmierci, czy też w trybie zwykłym. Wątpliwości wynikały z faktu, że według ustawy, tryb
doraźny dotyczył morderstw i zamachów na wyższych urzędników Państwa oraz
urzędników odpowiedzialnych za porządek publiczny i obawiano się, że każda
próba podciągnięcia metropolity pod którąś z tych kategorii zostanie podważona
przez obronę.
Proces
rozpoczął się 16 kwietnia. Oskarżonym był, były już, archimandryta prawosławny
Paweł Łatyszenko, używający nazwiska Smaragd, oskarżony z art. 455, zaś
obrońcami: poseł ukraiński Samuel Podhirski, prawnik ze Lwowa, adwokaci
Marian Głuszkiewicz i Hanuszkiewicz, także ze Lwowa oraz adwokat Wróblewski z Wilna.
W
akcie oskarżenia prokurator Michałowski przedstawił metropolitę Jerzego, będącego
głową cerkwi prawosławnej na terenie Rzeczypospolitej, jako urzędnika państwowego.
Ponieważ motywem zbrodni było postępowanie metropolity wobec władz polskich, a więc w trakcie pełnienia przez niego funkcji urzędowych, prokurator czyn
ten zakwalifikował, jako zabójstwo urzędnika w czasie i z powodu sprawowania
przez niego funkcji urzędowych, co uzasadniało przyjęcie trybu doraźnego.
Po
odczytaniu aktu oskarżenia, oskarżony oświadczył, że nie przyznaje się do
winy, choć nie zaprzecza, że dokonał zabójstwa metropolity, zaś motywem
tego czynu była szkodliwa dla cerkwi prawosławnej działalność zabitego.
Oskarżony odmówił składania wyjaśnień w języku polskim, mimo że językiem
tym posługiwał się biegle w mowie i piśmie.
W
trzecim dniu procesu przemówienia wygłosili obrońcy Smaragda, którzy
dowodzili, że zabójstwo nie było dokonane było na tle politycznym ani ze
względów osobistych, lecz że jego podłożem były niewłaściwe stosunki
organizacyjno-hierarchiczne, panujące w cerkwi prawosławnej. W tym dniu wygłosił
także przemówienie sam oskarżony, który przedstawił się, jako męczennik i poprosił sąd o wymierzenie mu kary śmierci.
Po
naradzie, sąd zdecydował, że istnieją wątpliwości, co do stanu umysłowego
oskarżonego i jego poczytalności, wobec czego sprawę przekazano do
rozpatrzenia sądu zwykłego. Jak pisze reporter sądowy 'Rezolucja
ta wywołała wielką sensację na sali. Oskarżony przyjął ją spokojnie,
dopiero po dłuższej chwili, jak się zdawało, zrozumiał istotną treść
rezolucji.' [ 1 ]
Sprawa o zabójstwo metropolity prawosławnego stanęła ponownie na wokandzie 25 września.
Przez okres oczekiwania na nowy proces, Smaragd poddany był obserwacji
psychiatrycznej, w wyniku której biegli sądowi nie stwierdzili, aby był on
chory umysłowo.
Sprawę
rozpatrywał warszawski sąd okręgowy pod przewodnictwem sędziego Jana
Kozakowskiego, oskarżycielem był prokurator naczelny Kazimierz Rudnicki, a obrońcami adw. T. Wróblewski z Wilna i adw. Głuszkiewicz ze Lwowa.
Sprawozdawca
sądowy tak opisuje wygląd oskarżonego oraz salę sądową:
Na ławie oskarżonych w czarny strój, jakąś kurtkę pół-świecką,
pół-mniszą przybrana olbrzymia,
atletycznych kształtów postać eks-zakonnika Szmaragda. Długa broda, wąsy,
na kark spadające włosy, twarz jakaś żółta o skośnych oczach i wystających
kościach policzkowych — typ mongolski — zbytniego zaufania i sympatji nie
wzbudza.
Sala przepełniona publicznością
rosyjską, wśród świadków najwyżsi dostojnicy cerkwi prawosławnej w Polsce i wybitni przedstawiciele emigracji rosyjskiej w Warszawie. Sprawa ma bowiem głęboki
podkład polityczny i jest widomym skutkiem tarć w łonie duchowieństwa prawosławnego w Polsce.
Strzał,
jaki padł z ręki archimandryty Szmaragda był momentem kulminującym walkę
zwolenników zgodne współżycia z narodem polskim, których przywódcą był
zamordowany metropolita Jerzy i biskup Djonizy ze zwolennikami nieprzejednanego
oporu, który wydał ze siebie fanatycznego mnicha — mordercę Szmaragda.
[ 2 ]
Pierwszym
zeznającym był świadek Kostecki, który służył u metropolity w charakterze
„kielejnika", czyli kogoś pośredniego między służącym osobistym a woźnym,
drugim natomiast sekretarz synodu prawosławnego Sakowicz. Obaj świadkowie
opowiedzieli przebieg zdarzenia, który przedstawiał się następująco. Do
metropolity zgłosił się archimandryta Smaragd, będący podówczas
zasuspendowany i poprosił o audiencję. Metropolita przyjął go wieczorem,
początkowo w pokoju jadalnym swego mieszkania na Pradze. Rozmowa była zupełnie
spokojna, nie wyglądała na sprzeczkę czy ostrzejszą wymianę zdań. Po
pewnym czasie oboje, tzn. metropolita i oskarżony, przeszli do sypialni
metropolity, gdzie dalej rozmawiali. Sekretarz Sakowicz był przez dłuższy
czas jej niemym świadkiem, ponieważ na życzenie metropolity, był obecny w sypialni. Niestety, treści rozmowy nie słyszał, ponieważ była prowadzona
szeptem, a on czytał w tym czasie gazetę. Po pewnym czasie wyszedł z pokoju,
Kostecki w tym czasie był na korytarzu, nagle usłyszeli strzał; kiedy wbiegli
do pokoju, z sypialni wybiegł Smaragd, zaś w sypialni ujrzeli leżącego pod
ścianą i krwawiącego metropolitę. Zatrzymali zabójcę, który zresztą nie
zamierzał uciekać.
Trzeci
świadek, sekretarz osobisty metropolity, Szatew poinformował sąd, iż
metropolita kilkakrotnie wspominał mu, że Smaragd jest mu zdecydowanie wrogi.
Zamordowany wielokrotnie mówił, że "od
etakowo czeławieka możno wsiewo ożidat".
Jego
zeznania potwierdził następny świadek, również pełniący funkcję „kielejnika",
który także słyszał metropolitę mówiącego o swych przeczuciach, co do
prawdopodobnej śmierci z ręki nieobliczalnego, fanatycznego mnicha Smaragda.
Ze
strony polskiej zeznawał m.in. naczelnik departamentu wydziału wyznań Szałecki,
który omówił sytuację Kościoła prawosławnego w Polsce. W swoich
zeznaniach scharakteryzował oskarżonego, jako człowieka zdecydowanego i energicznego. Również inni świadkowie przedstawili Smaragda, jako spokojnego i pracowitego, w pełni oddanego sprawom cerkwi. Opisywali go też, jako człowieka
skrytego, który swe problemy, zarówno sukcesy jak i porażki, przeżywał w samotności i ciszy. O jego niezwykłej pobożności świadczył w oczach świadków
fakt, że kilkakrotnie nawet zemdlał podczas nabożeństw, w trakcie których
doznawał modlitewnej ekstazy.
Najbardziej
interesujące były zeznania świadka Wiaczesława Bogdanowicza, senatora
Rzeczypospolitej. Bogdanowicz, pochodzący z rodziny prawosławnego duchownego,
był senatorem z listy Bloku Mniejszości Narodowych. Jego zeznania przedstawiły
rzeczywisty obraz Kościoła prawosławnego, w którego kierownictwie ścierały
się dwie, zasadniczo odmienne koncepcje działalności, trwały prawie dwie
godziny i były 'jednym nieprzerwanym łańcuchem
oskarżeń przeciw tym dostojnikom cerkwi, którzy zgadzali się z poczynaniami
rządu polskiego i pragnęli oderwania się od Moskwy.' Właśnie
zamordowany metropolita Jerzy był zwolennikiem oderwania się od Moskwy i ścisłej
współpracy z władzami polskimi.
W
oczach zewnętrznego obserwatora sytuacja w cerkwi przedstawiała się następująco:
Dopiero w świetle tych właśnie zeznań widać, jak głębokie podłoże polityczne
miało morderstwo. Zwolennicy zgody z Polską, a z drugiej strony adherenci zależności
od Moskwy — to dwa stronnictwa gotowe na wszystko — czyn Smaragda jest
najlepszym tego dowodem.
Cerkiew prawosławna w Polsce, od początku
odrodzenia państwowości naszej nie miała właściwie żadnych ram
organizacyjnych. Oderwana od centrum swego — synodu wszechrosyjskiego — rządziła
się samodzielnie, ale w ten sposób, że każda djecezja czyniła to, co uważała
za stosowne.
Poczynania polskiego ministerstwa wyznań
religijnych i oświecenia publicznego, zmierzające do uregulowanie tego nawskroś
nienormalnego położenia i stworzenia jakiejkolwiek choćby reprezentacji
oficjalnej wyznania prawosławnego — natrafiały
na zacięty opór biskupów Włodzimierza i Eleuterjusza, których
przyjacielem i „prawą ręką" był oskarżony archimandryta Smaragd.
Biskupi ci, a wraz z nimi pokaźna liczba
pomniejszego znaczenia popów nie chciała z żaden sposób zatracić swej dość
zresztą problematycznej łączności z duchowieństwem Rosji. Mimo, iż
patriarcha Tichon siedział w wiezieniu i prawosławiem rządziła tzw. sowiecka
„żywa cerkiew" duchowieństwo obrządku wschodniego w Polsce — wszelkiemi
siłami trzymało się dawnych związków i zażarcie odżegnywało się od
samorządu cerkwi w Rzeczypospolitej, od autokefalji, do której ze zrozumiałych
powodów parł rząd polski.
W pogodzeniu się z Polską, w urządzeniu
samodzielnie się rządzących władz cerkiewnych z własnym metropolitą na
czele — upatrywali ci ortodoksyjni bojownicy straconej sprawy — wprost zgubę i zatratę prawosławia.
Obok nich istniał jednak inny odłam
duchowieństwa z biskupami Jerzym i Djonizym na czele, który widział konieczność
podpisania t. zw. „konkordatu cerkwi prawosławnej z rządem polskim", przedłożonego i opracowanego przez ministerstwo wyznań religijnych.
W rezultacie podpisanego konkordatu
stworzono uroczyście autokefaliczną cerkiew prawosławną w Polsce z arcybiskupem Jerzym, jako zwierzchnikiem naczelnym w charakterze metropolity
warszawskiego.
Metropolita objął rządy w całkowitem
porozumieniu z władzami państwowemi i od tej chwili rozgorzała już walka
naprawdę „bez pardonu" między zwolennikami jego z jednej strony, a biskupów
Włodzimierza i Eleuterjusza z drugiej.
Adherenci
tych ostatnich ze Smaragdem i samym zeznającym właśnie senatorem
Bogdanowiczem na czele — bruździli jak i gdzie mogli. W rezultacie
metropolita Jerzy, nie mogąc poradzić sobie w inny sposób rozkazał przy
czynnej pomocy władz administracyjnych polskich (komisarza rządu w Wilnie)
internować opornych i nieprzejednanych biskupów w klasztorach, jednego pod Krakowem, a drugiego pod
Warszawą. Archimandrytę zaś Smaragda — zawiesił w wykonywaniu swych obowiązków
kapłańskich.
To już, zdaniem świadka Bogdanowicza,
było „ostatnią kroplą w czarze goryczy prawosławnego ludu". Biskupów
internowano w końcu stycznia — w dniu zaś 8 lutego Smaragd zastrzelił
metropolitę...
Do rozgoryczenia fanatyków prawosławnych w niemałym stopniu przyczyniła się też i rzecz inna. — Otóż wiadomo
przecież wszystkim o gwałtownym zamienianiu przez rząd rosyjski kościołów
katolickich i unickich (specjalnie w Chełmszczyźnie) na cerkwie prawosławne.
Szczególnie po powstaniu 1863 roku i rewolucji 1905-1906-tym czyniono to wręcz
hurtem.
Obecnie rząd polski zezwala duchowieństwu
katolickiemu na odbieranie tych cerkwi i zamianę ich na kościoły. Zamiana
taka byłaby gwałtem, gdyby nie było na nią każdorazowego zezwolenia władz
cerkiewnych — otóż właśnie zamordowany metropolita Jerzy — takie
zezwolenia władzom polskim dawał i to wzmagało wściekłość na niego u „tutti quanti" Smaragdów i Bogdanowiczów do zenitu...
W takich warunkach i na takiem tle nastąpiło
morderstwo. [ 3 ]
Po
przesłuchaniu pozostałych świadków oraz wysłuchaniu ekspertyz psychiatrów,
uznających oskarżonego za będącego w pełni władz umysłowych, zabrał głos
prokurator Kazimierz Rudnicki. Sprawozdawca tak ocenia przemówienie prokuratora
[ 4 ]:
Wspaniale skonstruowane jego przemówienie,
nie pozwalające opaść napięciu słuchających przez całe dwie godziny,
musiało wzbudzić zachwyt i uznanie zarówno u laika jak i specjalisty.
Mowy oskarżycielskie prokuratora
Rudnickiego mają już swą sławę ustaloną — konstruowane po mistrzowsku,
wnikające z rzadko spotykaną przenikliwością, a jednocześnie nieskończenie
delikatnie w psyche oskarżonego, nie schodzą ani na moment z dróg rozumowania
prawniczego, a nie mijające się nigdy z wymogami życia — mogą przez
wszystkich adeptów prawa być słusznie uważane za godny naśladowania wzór mów
oskarżycielskich.
Taką też była mowa wczorajsza. Rozpoczął
prokurator Rudnicki od zobrazowania położenia cerkwi prawosławnej w Polsce.
Na tle zeznań senatora Bogdanowicza przedstawiliśmy obszernie te stosunki
onegdaj — nie będziemy się więc powtarzali — nadmienimy jednak, że pan
prokurator w sposób godny zawodowego historyka powiązał losy kościoła
katolickiego w Rosji i cerkwi prawosławnej w Polsce. Zaznaczył, że daleki
jest od propagowania idei zemsty i takiego traktowania wyznawców prawosławia w demokratycznej Rzeczypospolitej, jak traktowani byli katolicy i unici w Rosji
carskiej — pragnie jeno uwypuklić jak nieskończenie trudno było pogodzić
się dawnemu dostojnikowi, archimandrycie Smaragdowi, z tem, że kościół jego
zejść musi do dość podrzędnej roli jednego z licznych wyznań w Polsce. Człowiek,
który rządził przez wiarę nietylko duszami, ale i ciałami i całem państwem — stać się musiał poddanym bądź co bądź dyrektywom polskiego
ministerstwa wyznań religijnych i oświecenia publicznego. Stąd żal, poniżenie i wściekłość na tych, którzy w tym „traceniu roli" w państwie pomagali — na arcybiskupa Jerzego.
Jako ciekawy przyczynek do
charakterystyki oskarżonego dodaje prokurator stwierdzoną wiadomość, że
Smaragd był przed wojną głównym doradcą i prawą ręką osławionego
biskupa Eulogjusza, kata unitów i katolików rzymskich ziemi chełmskiej.
Tem łatwiej więc wyobrazić sobie można uczucia, jakie miotały fanatycznym
zwolennikiem kościoła, zepchniętego do podrzędnej roli.
Nienawiść Smaragda do zamordowanego
przezeń dostojnika kościelnego miała zdaniem prokuratora i podkład osobisty.
Otóż fikcją jest twierdzenie, że Smaragd został przez metropolitę
zasuspendowany ze względów politycznych — przyczyną suspensy było zupełnie
co innego. Po przyjeździe do Polski zażądał metropolita od Smaragda
przedstawienia mu rachunków z prowadzenia seminarjum duchownego w Chełmie, którego
Smaragd był czasowym rektorem.
Oskarżony przez czas dłuższy rachunków
nie przedstawiał i za to został zawieszony w wykonywaniu swych czynności.
Suspensa ta wzmogła jego nienawiść ku arcybiskupowi — tem nie mniej jednak
nabożeństw w swem probostwie odprawiać nie przestał. Zakaz metropolity
jakgdyby nie istniał...
Smaragd widząc, że metropolita nie
prowadzi polityki takiej, jaką on by widzieć chciał — przestał go wogóle
uznawać, mimo, iż z tytułu praw państwowych i kanonów cerkiewnych był on
jego najwyższym zwierzchnikiem. Jednocześnie jednak był metropolita Jerzy
zdaniem prokuratora, urzędnikiem państwowym, gdyż sprawował czynności swe
za zgodą rządu polskiego i pobierał pensję. Smaragd zamordował więc przełożonego
swego i funkcjonariusza państwowego z powodu i czasie wykonywania przez tegoż
czynności urzędowych.'
Jako
pierwszy obrońca przemawiał adwokat Aleksander Babiański, którego mowa
'była
ściśle tylko mową polityczną, nie pozbawioną bynajmniej poważnej dozy słuszności,
jednak akcenty silnej przesady — sprawiły, iż w całości swej nie wywarła
pożądanego wrażenia. Krytyka metod rządzenia, stosowanych przez rząd polski
na kresach zarówno wobec ludności jak i wobec kościoła — była rzeczową i słuszną, jednak zagalopowanie się pana mecenasa w opowieści o straszliwym
ucisku i męczeństwie biskupów, którzy nie szli na rękę polityce
polonofilskiej zamordowanego — uważać musimy za jeden z gatunków porównań
bardziej… retorycznych. Sądzimy, iż mamy prawo odnosić się z pewnem,
powiedzmy… powątpiewaniem do oceniania popów kresowych jako niewinnych
baranków.'
Inny
natomiast charakter miała mowa 'znakomitego
politycznego obrońcy wileńskiego — mec.
T. Wróblewskiego.'
W
części początkowej swego przemówienia mecenas Wróblewski starał się
zmienić kwalifikację prawniczą czynu. Dowodził on, że w myśl konstytucji
oraz w odczuciu osób wierzących, żaden kapłan nie może być uznany za urzędnika.
Dalsza
część mowy dotyczyła sytuacji cerkwi prawosławnej. Obrońca, posługując
się argumentami religijnymi, dowodził, że:
ugodowe względem rządu polskiego stanowisko arcybiskupa Jerzego było może
godne pochwały z punktu widzenia obywatela Rzeczypospolitej — jednak bezwzględnie
niezgodne było z kanonami cerkwi prawosławnej. W oczach pobożnego Smaragda — Jerzy był niczem innem, jak gwałcicielem prawa bożego… „W chorej,
zbolałej duszy Smaragda — mówił mec. Wróblewski — duszy dla nas obcej i niezrozumiałej — wszystko urastało do rozmiarów potwornych, dla których można, a nawet trzeba było "duszę zatracić" — byle cerkiew ocalić, a słowa
Smaragda: „prędzej-bym zwątpił o istnieniu Boga, niż o słuszności swojej
sprawy" — są tego najlepszym dowodem.'
W
konkluzji obrońca wskazywał, że Smaragd działał w podnieceniu, w afekcie i powinien być sądzony na podstawie innych artykułów kodeksu karnego.
Sąd,
po wielogodzinnej naradzie wydał wyrok skazujący Smaragda, czyli Pawła Łatuszenkę,
na 12 lat ciężkiego więzienia za 'zamordowanie dostojnika państwowego z powodu pełnienia przezeń obowiązków
służbowych.'
Smaragd
odbył całą zasądzoną karę, a po wyjściu z więzienia wyemigrował do
Czechosłowacji. Jego sprawa była jednak tylko fragmentem całej złożonej
sytuacji narodowościowej, jak panowała w odradzającej się Polsce. Komentator
gazety tak pisał o niej, tuż po wyroku:
Po trzeciej rozprawie sądowej zapadł w ubiegłą sobotę, 27 września, wyrok sądowy w procesie Łatyszenki-Smaragda,
mordercy metropolity prawosławnego Jerzego. Wyrok czyni zadość wymaganiom
sprawiedliwości: morderca ma przed sobą dwanaście lat ciężkiego więzienia.
Ale ten wyrok sądowy nie załatwia przecież kwestji, która stworzyła podłoże
morderstwa i powinien natchnąć odpowiednie czynniki rządowe i społeczne do
zastanowienia się nad samą kwestją.
Polska ma oczywiście na swoim porządku
dziennym wiele spraw ważniejszych i pilniejszych, niż kwestja cerkwi prawosławnej w granicach Rzeczypospolitej, nie należy jednak omijać i odkładać żadnej
sprawy, nie należy też żadnej zabagniać, bo wyrosnąć z niej mogą ciężkie
kłopoty i groźne przykrości.
Z przebiegu procesu, pozostawiając na
stronie wartość moralną Smaragda i jego ideologję, wynika niezbicie jedno,
że to, co dotychczas w sprawie cerkwi prawosławnej w Polsce polityka polska
stworzyła nietylko jest dalekiem od ideału, ale nawet prowadzi nas na drogi
nowych i nieprzewidzianych konfliktów.
W roku 1922 za rządów gabinetu p.
Ponikowskiego uważano za wielki sukces utworzenia autokefalji prawosławnej w Polsce, chlubiono się tem, jako owocem mądrej i przewidującej polityki. Z zewnątrz, powierzchownie tak było. Bo czy to nie sukces, jeżeli udało się
obywateli prawosławnych Polski wyeliminować z pod wpływu Moskwy, zapewnić im
jednocześnie swobodę kultu i organizacji kościelnej i zyskać przeto serca
ich dla państwa polskiego?
Taki był właśnie cel gabinetu p.
Ponikowskiego. Cel słuszny, któremu można tylko przyklasnąć. Z procesu
jednak Smaragda przekonaliśmy się, albo częściowo przypomnieliśmy sobie, że
ta zbawienna i pięknie pomyślana autokefalja została zbudowana pośpiesznie i bez oglądania się na materjał ludzki, z którego jej zręby się buduje. I stąd
powstały tragiczne konflikty, w których wyniku mieliśmy śmierć metropolity
Jerzego i dwanaście lat ciężkiego więzienia Smaragda.
Rząd p. Ponikowskiego spieszył się, a co „nagle, to jak mówią, po diable". Trzeba było więc dla uszczęśliwienia
prawosławnych, usuwać z eparchji ich biskupów, więzić ich w klasztorach i deportować; trzeba było zawierać pakty z byle kim i byle jak, aby tylko
pochwalić się, że „autokefalja stoi". Sam fakt, że w Polsce, w której
tylu było męczenników za wiarę w walce z caratem, znaleźli się teraz męczennicy
prawosławia, otoczeni aureolą deportacji, jak biskup Eleazar, Włodzimierz i Pantelejmon, już jest dostatecznym dowodem, że coś z tą „autokefalją"
nie jest w porządku. Metropolita Jerzy, na którego energji rząd polski
zechciał oprzeć gmach swojej polityki „prawosławnej", jak okazało się
dopiero na śledztwie, był prezesem „Związku narodu rosyjskiego" i przyjacielem władyki Eulogjusza i z jego błogosławieństwem przybył do
Polski.
Metropolita Jerzy dziwił się, że
Naczelnik Państwa Piłsudski nie może sobie dać rady z opozycją. Niech
bierze — mówił Jerzy — przykład ze mnie, ja dałem sobie radę, usunąłem
wszystkich wrogów.
Można mieć wielki podziw dla energji i twardości charakteru nieboszczyka metropolity Jerzego, ale nie można powiedzieć,
żeby ten z carsko-cerkiewnej szkoły wyrosły pasterz był odpowiedniem dla rządu
polskiego narzędziem prowadzenia polityki w obcem środowisku prawosławnem. W rezultacie obecnie mamy autokefalję na papierze i anarchję w rzeczywistości.
Jest cerkiew rządzona przez następcę i przyjaciela Jerzego, władykę
Dyonizego, ale jest masa wiernych prawosławnych, którzy tęsknem okiem zerkają w stronę jedynego prawdziwego „głowy cerkwi" — patrjarchy Tichona. A przecież prawosławnych rosjan jest w Polsce niewielu; lwia część obywateli
tego wyznania — to białorusini i ukraińcy, którzy mają jaknajmniej podstaw
do tęsknoty za synodem moskiewskim. Musieliśmy narobić wiele błędów, ażeby
podłoże dla takiej tęsknoty wytworzyć. W tem miejscu tło procesu Smaragda z Jerzym styka się bezpośrednio z nieszczęsną kwestją narodowościową.
Uczciwe rozstrzygnięcie spraw białoruskiej i ukraińskiej zaoszczędziłoby nam także większych kłopotów z autokefalją
prawosławia. Jak w zegarku jedno kółko zaczepia w mechanizmie państwowym o drugie, jedne błędy rodzą inne i pociągają za sobą nowe kłopoty.
Zakończeniem sprawy Smaragda poza
wyrokiem sądu winna być rewizja sprawy autokefalji prawosławia. Rząd
powinien wysłuchać życzeń i pragnień wiernych prawosławnych w tej sprawie i uzgodnić z temi życzeniami swoją politykę. Jest to napewno możliwe i do
osiągnięcia. Zyskanoby na tem jeden jeszcze wspólny front przeciw ewentualnej
ofenzywie cerkiewno-religijnej, z którą przecież kiedyś Rosja taka lub inna
przeciw Polsce wyruszy. [ 5 ]
Z
Kościołem prawosławnym wiąże się jeszcze inna sprawa, będąca skutkiem
niekonsekwencji postępowania władz polskich. Opisuje ją J. Mazurski w artykule p. t. „Pod opiekę cerkwi prawosławnej." [ 6 ]
W ostatnich latach, prasa, nie będąca
na usługach klerykalizmu pisała nieraz o prześladowaniach, jakich doznaje
gromada t. zw. Kościoła Narodowego księdza Andrzeja Huszny. Robiła ona
starania o legalizację, ale nie mogła jej u rządu naszego uzyskać. Pociągało
to przymusową dezorganizację stosunków rodzinnych, które w kraju naszym są
związane z wyznaniem i pozostają w zależności od kleru. Wreszcie zmęczona
swem bezprawnem położeniem i jego przykrymi skutkami gromada ks. Huszny przystąpiła
do cerkwi prawosławnej na zasadzie pewnej autonomji i z zachowaniem swej nazwy
Polskiego Kościoła Narodowego. Liczy ona około półtora tysiąca dusz.
Pisma klerykalne rzuciły się na
buntowniczą gromadę i odsądzają ją od czci i sumienia za to, iż ta łączy
się z prawosławiem.
Piszą one w takim tonie, jakgdyby prawosławie
było uprzywilejowanem wyznaniem państwowem, a przystąpienie do niego było
podyktowane, jak swego czasu przez rachuby materjalne. Inne pisma rozważają tę
sprawę ze stanowiska polityki narodowej i albo wyrażają obawę, iż prawosławie
robi u nas zdobycze, albo też upatrują dodatnią stronę tego połączenia w tem, iż stanie się ono czynnikiem polonizacji cerkwi prawosławnej.
Dla nas punkt ciężkości tej sprawy leży
gdzieindziej i doprawdy jest pożałowania godnem, iż opinja nasza niemal zupełnie
go pomija.
Gromada Kościoła Narodowego przystąpiła
do cerkwi prawosławnej, aby przez nią uzyskać opiekę prawa, o którą napróżno
kołatała u naszych władz państwowych. A przecież konstytucja nasza zapewnia
wszystkim obywatelom wolność religijną, artykuł 115-ty wyraźnie zapowiada:
„Kościoły mniejszości religijnych i inne uznane związki religijne rządzą
się same własnemi ustawami, których uznania państwo nie odmówi, o ile nie
zawierają postanowień sprzecznych z prawem."
Władze nasze nie znalazły w przepisach
Kościoła Narodowego nic sprzecznego z prawem, a pomimo to nie przyznały mu
legalizacji. Z jakiej racji, na jakiej legalnej podstawie?
Nietrudno odgadnąć motywy, które je do
tego skłoniły. Kościół Narodowy stanowi w ich mniemaniu odszczepieństwo od
panującego katolicyzmu; jakże rząd może je uprawniać i zmniejszać w oczach
mas powagę istniejącej władzy kościelnej, której odszczepieństwo to nie
uznaje? Co innego, gdyby chodziło o przejście z katolicyzmu na jakieś inne
wyznanie, mające określoną i uznaną pozycję w państwie. Istnieje przecież w Polsce wolność religijna i wolno każdemu przechodzić ze swego wyznania na
inne. Ale władza świecka nie może uprawniać rozłamów i secesji, nie może
uznawać w nich nowego kościoła i wyznania...
Tak zapewne myśli współczesny
zwolennik i obrońca „ładu i porządku", ale nie tak rzecz pojmuje nasza
konstytucja. Zawarta w niej jasno i niedwuznacznie wolność sumienia ma
znaczenie o wiele szersze, niż niekrępowana możność wybierania sobie
jednego z pięciu czy sześciu uznanych w państwie wyznań. Władzy świeckiej
zgoła nie przysługuje prawo określania, co stanowi „prawdziwe wyznanie",
mające prawo do legalizacji, a co herezję, czy odszczepieństwo. Przytoczony
powyżej artykuł konstytucji obiecuje legalizację każdej organizacji
wyznaniowej, „o ile nie zawiera postanowień sprzecznych z prawem".
Otóż w stosunku do wyznawców Kościoła
Narodowego została u nas pogwałcona zasada wolności sumienia i jednocześnie
jedna z kardynalnych podstaw konstytucji marcowej. Uporczywem ignorowaniem
potrzeb religijnych pewnej gromady obywateli popchnięto ją do kroku
rozpaczliwego, który naszej praworządności oraz kulturze państwowej wystawia
nader niepochlebne świadectwo. Jakkolwiek zawiniły w tej sprawie rządy
poprzednie, nie sądzimy, iżby mógł się w danym razie uchylać od
odpowiedzialności rząd obecny, który już od dwóch miesięcy stoi u steru i ma być rządem sanacji i naprawy państwa. Sprawa, o której mowa, stanowi poważny
przyczynek do dzisiejszych sporów o stosunek rządu i sejmu, o rolę i odpowiedzialność obu tych władz. W danym razie przez całe lato rząd nie spełniał
swego wyraźnego obowiązku i ignorował konstytucję. Czy dlatego, iż był skrępowany
przez sejm? Nie słyszeliśmy nic o tem. Nie słyszeliśmy również, aby rząd
dzisiejszy, który otrzymał nadzwyczajne pełnomocnictwa i okazuje ambicje działania i za siebie i za sejm zrobił cośkolwiek w tej sprawie.
W każdym razie ludzie, którym leży na
sercu praworządność i dobro obywateli mogą zapytać: czy istnieje u nas
wolność sumienia i co robi rząd, aby ją faktycznie zapewnić?
Kilka
dni po tym artykule, w cytowanej gazecie ukazała się notatka:
Polski kościół prawosławny ma już
trzeciego księdza. W ubiegłą niedzielę u metropolity prawosławnego
Djonizego odbył się obrządek przejścia jeszcze jednego księdza katolickiego
na prawosławje, mianowicie księdza Stanisława Zacharjasiewicza. Obecnie
polski kościół prawosławny ma więc już trzech księży, licząc księdza
Husznę i Pietruszkę. [ 7 ]
Wydarzenia
następnych lat, najpierw Wielkiego Kryzysu, potem przewrotu
majowego i narastającego antysemityzmu, zepchnęły problematykę obu tych Kościołów
na dalszy plan.
Przypisy: |