Mój „programowy" tekst, związany z rozumieniem pojęcia racjonalista, wywołał stosunkowo spory oddźwięk — zarówno w komentarzach zamieszczonych bezpośrednio w witrynie, jak i w korespondencji do niżej podpisanego. Sformułowano tam kilka pytań i apeli o bliższe wyjaśnienie stanowiska w niektórych kwestiach; ujawniło się także kilka wymagających dyskusji nieporozumień. Po pierwsze zatem — kwestia „racjonalista, a metodologia naukowa". To ważne, odnoszę bowiem wrażenie, że pod nasze skrzydła zamierza skryć się część ludzi, którzy przez racjonalizm rozumieją zupełnie co innego, niż my; są to mianowicie wyznawcy paranauki, ezoteryki i innych podobnych — przepraszam, jeśli kogoś urażę — zwykłych bredni. Odrzuceni — i słusznie! — przez oficjalną naukę szukają jakiegoś werbalnego alibi dla swej działalności i przekonań; etykietka „racjonalisty" bardzo by się im przydała. Nic otóż z tego, drodzy państwo. Nie ma miejsca w racjonalistycznym światopoglądzie i w rodzącym się właśnie racjonalistycznym środowisku ani na zwolenników odwiedzin Ziemi przez UFO, ani na różdżkarzy, ani bioenergoterapeutów, ani sprawdzających codziennie w komputerze wykresy biorytmów, ani pasjonujących się „niewyjaśnioną" tajemnicą Trójkąta Bermudzkiego, czy „niepojętymi" zależnościami matematycznymi Wielkiej Piramidy, ani na wyznawców astrologii czy numerologii. Po prostu: nie, państwu dziękujemy. Racjonalista nie tylko nie zajmuje się pseudonauką, ale jest obowiązany ją zwalczać. Racjonalista uważa pseudonaukę za mentalny śmieć. A cóż to jest, ta pseudonauka? Spróbujmy odpowiedzieć na to pytanie „z odwrotnej strony". Zapytajmy więc: czym jest nauka? Z góry zastrzegając, że — z uwagi na ogromną obszerność tematu (ok. 15 000 znaków w definicji tego pojęcia w Encyklopedii PWN) i charakter naszej witryny — próba wyjaśnienia sprawy musi być maksymalnie uproszczona, można powiedzieć, że najważniejszym aspektem pojęcia jest jego pewien aspekt metodologiczny. Dla ułatwienia sobie dzieła załóżmy dodatkowo, że zajmujemy się nauką w rozumieniu zbliżonym do sensu angielskiego terminu science, tzn. naukami przyrodniczymi, ścisłymi, technicznymi. Nie ograniczy to w niczym naszych rozważań nad pseudonauką, ta bowiem — o ile wiem — z rzadka tylko zagraża dorobkowi poważnej humanistyki. Tak więc nauka — w tym rozumieniu — posługuje się bardzo precyzyjnymi regułami. W badaniu zjawisk świata rzeczywistego wymaga na przykład ich powtarzalności w warunkach laboratoryjnych; pojedynczy fenomen, choćby „dostrzeżony" przez tysiące ludzi, nie jest i nie może być przez nią w ogóle poważnie rozpatrywany inaczej, jak pewne zjawisko z zakresu psychologii zbiorowości; z tego właśnie powodu wypadają z obszaru zainteresowań nauki w zasadzie wszelkie zjawiska typu UFO. Co więcej, owa powtarzalność też jest obłożona bardzo ścisłymi rygorami, wykluczającymi — powiedzmy — zajmowanie się takimi zjawiskami, jak psychokineza, telepatia, duchami itp., których w żaden sposób nie daje się uzyskać w warunkach laboratoryjnych. Mówienie przez zwolenników spirytyzmu o tym na przykład, że duchy „nie lubią laboratorium", to zwykły wykręt i jawne bałamuctwo. Z tych właśnie powodów — przypomnijmy kilka sławnych przykładów — do lamusa historii trafiły takie głośne odkrycia, jak „pamiętająca woda", "promienie N", czy fuzja termojądrowa w temperaturze pokojowej; a na marginesie warto zauważyć, że ich prawdziwość ogłaszali ludzie z tytułami naukowymi. Tak więc należy przy okazji przestrzec przed bałwochwalczym stosunkiem do uczonych; oni też mogą się zajmować pseudonauką, z pobudek czasem ideologicznych, czasem zaś dla kariery czy rozgłosu; ale tytuł profesorski owej pseudonauki w żaden sposób nie uświęca, ani nie stanowi dowodu prawdziwości jej tez. Jeszcze jeden przykład: kilkadziesiąt lat temu w naszym kraju prasa nadała wielki rozgłos „odkryciu polskiego uczonego", który zakwestionował… teorię Einsteina. Pamiętam, że naszych fizyków histeria prasowa zmusiła do odbycia na ten temat konferencji naukowej, choć obgryzali palce z wściekłości. „Polski uczony" miał faktycznie prawdziwy tytuł profesora, tyle że w specjalności „szkody górnicze", a o teorii względności miał takie pojęcie, jak… Einstein o szkodach górniczych właśnie; czyli żadne. A rozgłos mu zrobiono, bo akurat nasz ukochany kraj był opętany pomarcową histerią nacjonalistyczno-antysemicką i Polak obalający „żydowską naukę", to było dla części ówczesnej prasy coś; czy aby zresztą tylko dla ówczesnej? Po drugie, nauka w sensie science posługuje się dedukcją, logiką formalną, metodami matematycznymi i statystyką. Dla przykładu: jeśli z jakiejś wypowiedzi wynika, że pewne inne zdanie jest prawdziwe wraz ze swoim zaprzeczeniem, to o treści owej wypowiedzi — w ogóle bez wnikania w nią - można z całą pewnością powiedzieć, że jest nonsensem. Bo jest sprzeczna z logiką. Choćby była najciekawsza i intrygująca dla laika. Jeśli opisu jakiegoś zjawiska nie da się ująć w liczby i statystyki — warto się zastanowić, czy jest to zjawisko warte w ogóle zajmowania się nim inaczej, niż w celach rozrywkowych. W każdym poznaniu tyle jest prawdy, ile matematyki — uczy Immanuel Kant; być może, jest w tej pięknej lokucji odrobina przesady, ale warto ją jednak brać pod uwagę... Ale... Oto pewien pouczający przykład, którego celem jest wyjaśnienie, jak łatwo jest „naukowymi metodami" dać się wpuścić w przysłowiowe maliny. Wiele lat temu poprosił mnie — jako młodego matematyka — pewien lekarz o zweryfikowanie jego obliczeń do rozprawy o skuteczności jakiegoś leku. Mniejsza o szczegóły; istota sprawy polegała na tym, że lekarz ów robił serię — powiedzmy — stu pomiarów jakiejś wielkości. Następnie wyniki tych pomiarów — z których każdy był pewną liczbą dodatnią i mniejszą od jedności — dodawał; jeśli suma wychodziła mniejsza od jedynki, to było dobrze (lekarstwo miało być skuteczne), jeśli większa - źle. Lekarz prosząc mnie o weryfikację obliczeń miał na myśli sprawdzenie poprawności rachunków; bardzo był przeto zdziwiony, gdy zapytałem się go, jaki jest możliwy błąd pomiarów. Okazało się, że jedna setna. Gdy mu zwróciłem uwagę, że sumowanie stu liczb obarczonych takim błędem może z łatwością dać całkiem przypadkiem wynik znacznie większy od jedności, albo odwrotnie — znacznie mniejszy… obraził się na mnie. Pozbawiało to bowiem rezultat jego badań — niewątpliwie „naukowych", prowadzonych w godnym zaufania laboratorium i w dodatku „zmatematyzowanych" — jakiejkolwiek wartości... Po trzecie, nowa teoria nie może prowadzić do sprzeczności z uznanymi już prawami nauki. To sformułowanie budzi zazwyczaj najwięcej oporu wśród „romantycznych odkrywców" i zwolenników pseudonauki. Jak to — mówią oni — przecież wówczas nie byłoby w nauce żadnego postępu, który polega właśnie na obalaniu starych prawd i głoszeniu Nowego? Jako przykład przywołują tu zazwyczaj Einsteina, który „obalił" poglądy Newtona — i wpadają we własne sidła. Bo — żeby zatrzymać się na tym przykładzie — teoria względności wcale nie obala mechaniki newtonowskiej; ona tylko wskazuje granice jej stosowalności i mówi nam, co się dzieje poza tymi granicami, jest więc jej uogólnieniem, nie zaprzeczeniem! Opowieści zatem na przykład o samochodach jeżdżących z wyłączonym silnikiem pod górę (w telewizji widziałem reportażyk o tym zjawisku, występującym jakoby gdzieś na Dolnym Śląsku, ze trzy razy w ciągu ostatnich 20 lat...) z miejsca należy bez litości wyszydzić; nie ma i być nie może prawa fizyki, które na coś takiego zezwala. A więc albo dziennikarz jest idiotą, albo uległ złudzeniu optycznemu; najpewniej zaś jedno i drugie. W nauce bardzo często się dawne wyniki właśnie uogólnia czy precyzuje, rzadko zaś całkowicie obala. Owszem, bywa tak; ale są to wypadki bardzo szczególne, wymagające specjalnego omówienia. Nie mam wątpliwości, że do tego tematu warto będzie — i trzeba — jeszcze powrócić. Na razie zapraszam do dyskusji. | |
Oryginał.. (http://www.racjonalista.pl/kk.php/s,4163) (Ostatnia zmiana: 01-06-2005) |