Niejeden ateista doszedł do słusznego wniosku, że ludzie wierzący są naprawdę dziwni. Wielu z nich, gdy słyszy o odkryciach nauki kompletnie niezgodnych z ich świętymi księgami, przeczy im. Metaforycznie można sobie wyobrazić scenę, w której wyznawca okłada swoją świętą księgą skały i stara się nią trafić w gwiazdy, wściekły na to, iż wszechświat i jego prawa mają czelność przeczyć rozmaitym arkom, żyjącym niedawno pierwszym ludziom, zupełnie chybionym rozważaniom Jezusa na temat zwierząt, śmiesznym nawet dla małych dzieci cudom. „Chcemy małego wszechświata!" — zdają się krzyczeć uzbrojeni w tą czy inną świętą księgę — „chcemy naszego małego boga z małego wszechświata!". Nie ja pierwszy wśród ateistów zauważyłem to wpadające w oczy, zabawne i jednocześnie tragiczne (tylu ich jest, rządzą nami...) zjawisko. Dlaczego choćby tak mało osób próbuje sobie wymyślić jakiegoś nowego boga, większego, aby pasował choć trochę bardziej do rzeczywistości? Odpowiedź na to pytanie jest prosta. Chodzi przecież nie tyle o bogów, co o ich obietnice. Zmyślający nowych bogów traci poczucie pozornej oczywistości dawnych obietnic. Ryzykuje, iż pewność pośmiertnego hoteliku może zostać podważona, przez nagłe spojrzenie z zewnątrz na dawne dogmaty, tak bardzo absurdalne, iż wiara staje się sportem wyczynowym. Wierzący nie widzą, iż wiele zagadek nauki jest znacznie wspanialszych od najbardziej nawet rozpasanych „wielkich tajemnic wiary". Te ostatnie najczęściej po prostu oznaczają, iż nie należy wnikać w absurdalną niespójność wierzeń. Wniknięcie natychmiast zdmuchnęłoby bowiem pewność, na której budowane jest życie wierzącego i jego dzieci. Zdmuchnęłoby pewność moderującą w krzywym zwierciadle relacje między ludźmi, między młodymi i starymi, kobietami i mężczyznami. Musiałyby się pojawić zgodne z rzeczywistością definicje życia i śmierci, świadomości bez urojenia duszy… Trzeba by się przyznać do tego, że jest się krewnym szympansów. Stąd „wielka tajemnica wiary" — czyli czerpanie z płytkiej na milimetr kałuży tak, aby nie dotknąć dna rzeczywistości, aby się nie obudzić z celowo i starannie pielęgnowanego urojenia. Im bardziej wirtuoz celowo zamkniętych oczu jest inteligentny, tym bardziej niezwykłe ruchy koniuszkiem palca wykonuje w tym nader płytkim zbiorniku pewności wiary. Efektem tego jest współczesna teologia, jak i wiele nurtów pseudofilozofii. Swoisty dym erystyczny, pełen wpółotwartych, celowo wymieszanych symboli, nagłych przeskoków, hybryd urojeń z faktami. A w oddali, za tym wszystkim, kryje się dawno obalony sen o niebiańskim portierze czekającym przed furtką hoteliku życia po śmierci. A co z zagadkami nauki? Wystarczy otworzyć oczy, aby nimi się zachwycić. Owe zagadki mają często podwójny charakter — często umiemy już opisać proces, działanie konkretnego prawa natury w określonym obszarze. Na przykład obiektów rozpędzonych do prędkości zbliżonej do prędkości światła. Potrafimy za pomocą równań opisać, co się wtedy dzieje z masą i czasoprzestrzenią. Jednakże pozostaje to nadal zagadkowe dla naszego odczucia zrozumienia. Świat poznajemy bowiem zarówno na płaszczyźnie intelektualnej, jak i emocjonalnej. Musimy też poczuć, że coś rozumiemy. A wszechświat jest na tyle obcy naszym behawioralnym mechanizmom oceny otoczenia, iż trzeba włożyć trochę pracy nad samym sobą, aby rzeczywiście zrozumieć to, co mówią nam równania opisujące rzeczywiste zjawiska, których skala jest obca wobec tej typowej dla średniej wielkości ssaka z planety Ziemia. Piękną drogą przez zagadki jest zatem rzeczywiste uświadomienie sobie tego, co wiemy już teoretycznie. O jednym z takich fascynujących zjawisk, z pewnością niezbyt miłym dla zanurzonych w milimetrowej kałuży, mówię w kolejnej „Bezbożnej pogadance": | |
Oryginał.. (http://www.racjonalista.pl/kk.php/s,7833) (Ostatnia zmiana: 09-03-2012) |