Czyli religijny raj dla oportunistów albo też „azyl ignorancji" (wg Spinozy).
Motto: "Zło jest w tym, iż ludzie ciemni uznają,
że przebywają w świetle". Giordano Bruno Mimo to, iż jestem ateistą, coś mi się wydaje, że jestem osobnikiem o wiele bardziej moralnym niż ci (nie wszyscy zapewne), którzy uważają się za głęboko wierzących. Do takiego paradoksalnego z pozoru wniosku doszedłem w czasie lektury komentarzy zamieszczonych w Racjonaliście, do tekstu (pogadanki) p. Jacka Tabisza „Czy powinno się propagować ateizm". Abstrahując od faktu, iż w niektórych z nich aż roiło się od bredni (zainteresowani domyślają się na pewno, które posty mam na myśli), to ogólny sens tych spornych wypowiedzi można by sprowadzić do następującego rozumowania: Człowiekowi potrzebna jest świadomość czegoś, co nada sens jego życiu, oraz otaczającemu go światu. Tym czymś lub raczej Kimś jest oczywiście Bóg, gdyż wg wierzących nic innego nie może spełnić tej doniosłej roli w tak doskonały sposób, w jaki możemy oczekiwać od Boga. Choć w żadnym z komentarzy nie sprecyzowano o jakiego Boga chodzi piszącym, to można przypuszczać, iż mieli oni na myśli osobowego Boga teizmu, opisanego w Biblii, wyznawanego również przez katolików, czyli Boga Jahwe i jego Syna Jezusa Chrystusa (występujących jako Święta Trójca, łącznie z Duchem Św.) Z tego ważnego powodu uważają oni, iż ateiści nie powinni w ogóle zabierać głosu w sprawie istnienia, bądź też nie istnienia Boga, ponieważ ta głęboka psychiczna potrzeba człowieka wystarczająco dobrze uzasadnia konieczność wiary w Boga, istnienia religii, jak i propagującego ją Kościoła. Wszelkie inne tłumaczenia, iż sensu życia ludzkiego nie trzeba zaraz szukać w wyimaginowanym świecie nadprzyrodzonym, że może warto byłoby go poszukać na Ziemi w samej ludzkiej egzystencji — nie znajdują uznania u osobników religijnie uwarunkowanych i za wszelką cenę (nawet śmieszności) starają się oni „oświecać" błądzących w tej materii (a raczej jej braku), iż Prawda jest po ich stronie, a życie ludzkie bez wiary w Boga i tak pozbawione jest sensu, obojętnie co by o tym mówili niewierzący. Jak można odpowiedzieć na tak sformułowane argumenty? Jestem w tej dobrej sytuacji, iż mogę posłużyć się czyimś przemyśleniem w tej kwestii. W doskonałej książce Duchowość ateistyczna, Andre Comte-Sponville’a są miedzy innymi takie fragmenty:
Dla mnie ta argumentacja jest na tyle przekonująca, że gdyby chodziło o przekonywanie siebie samego, to na tym fragmencie można by zakończyć ten tekst. Jestem jednak świadom, iż mogą być ludzie, którym takie argumenty nie trafią do przekonania. Dlatego specjalnie dla nich postaram się stanąć na wysokości zadania i znaleźć coś bardziej przekonującego. Na razie wróćmy do tematu: zatem tak czytam i czytam te komentarze i aż nie wierzę własnym oczom: ani jedna strona sporu (co oczywiste, gdyż oni wierzą, iż wiedzą), ani druga strona (czego już nie bardzo rozumiem), nie przytacza w swej argumentacji najważniejszego aspektu tego zagadnienia! Mianowicie CENY jaką ludzkość zapłaciła i płaci nadal za wiarę w bogów (inaczej mówiąc: za istnienie idei Boga). Pozwolę więc sobie niniejszym przedstawić jak widzę ten problem od swojej strony. Otóż moim zdaniem każdy chrześcijanin, a już szczególnie katolik, powinien nieustannie pamiętać, iż jest pewien wstydliwy aspekt religijności (czy też pobożności lub bogobojności, można to różnie określać), który mimo, że z religijnego punktu widzenia nie jest brany pod uwagę, to jednakże z etycznego punktu — dyskredytuje całkowicie każdego wyznawcę, nie tylko jako prawego człowieka, ale przede wszystkim jako osobnika moralnie uświadomionego. Tak się bowiem składa, iż kwestia moralności — czyli tej nieodzownej człowiekowi busoli, pozwalającej mu rozróżniać dobro i zło — jest często używana przeciwko ateistom, którzy jakoby muszą być z założenia amoralni, ponieważ zdaniem wierzących, moralność nierozerwalnie wiąże się z Bogiem i religią. Inaczej mówiąc: bycie osobnikiem moralnym (ale w kontekście religijnym, nieetycznym) uznawane jest jako synonim prawości człowieka, lub jego doskonałości. Tak przynajmniej starają się wmówić swym owieczkom ich duchowi pasterze, a oni powtarzają to jak mantrę przy każdej okazji. Otóż nic bardziej błędnego! Obrazowo to ujmując można by pokusić się o stwierdzenie, iż począwszy od samego Boga, poprzez jego kapłanów, a skończywszy na jego wyznawcach - wszyscy z nich „mają krew na rękach" i nieczyste sumienie. Wyjaśnię pokrótce co mam na myśli. Jedną z przyczyn, iż z osobnika wierzącego stałem się agnostykiem, a potem ateistą, było uświadomienie sobie ceny, którą zapłaciła (i płaci nadal) ludzkość za istnienie religii. Ale też — co ważniejsze nawet — była moja niezgoda na nią, mój moralny bunt przeciwko w tak zakłamany sposób pojmowanej rzeczywistości i wartościowaniu świata. Po pierwsze: nie podobał mi się wizerunek Boga wykreowany w Biblii; ten jego okrutny a zarazem infantylny sposób rozwiązania problemu z upadkiem człowieka w raju i przerażające oraz niesprawiedliwe konsekwencje jakie z tego wynikły dla rodzaju ludzkiego, były nie do przyjęcia i zaakceptowania przez moje wrażliwe sumienie i mój system wartości, którego jestem zwolennikiem. Bowiem to boże działanie (nazywane także Opatrznością bożą) doskonale można streścić poglądem, znajdującym się w dawnej sztuce „Diabeł kulawy", iż Boga można przyrównać do chirurga, który chcąc mieć pacjentów, wpierw ludzi ranił i okaleczał, aby potem miał kogo leczyć, obłudnie się nad nimi litując. A dokładniej mówiąc; aby miał kogo leczyć jego Syn, który — o dziwo! — został przewidziany przez Boga do tej roli jeszcze przed stworzeniem świata i ludzi („On był wprawdzie przewidziany przed stworzeniem świata, dopiero jednak w ostatnich czasach się objawił ze względu na nas", 1P 1,20). Nie muszę dodawać jakie to niesie implikacje, jeśli chodzi o rozumienie sensu dzieła bożego. Ponieważ pisałem już na ten temat, tutaj pominę tę kwestię. Do tego fatalnego wizerunku Boga Jahwe należy jeszcze zaliczyć zastosowanie przez niego odpowiedzialności zbiorowej (tak niemile widzianej przez wierzących), czyli ukaranie całej przyszłej ludzkości za grzech prarodziców, oraz obciążenie człowieka winą za istnienia zła w dziele bożym, pomimo wszechmocy i wszechwiedzy Stwórcy tegoż dzieła. Potem wprowadzenie w życie ekstremalnego rozwiązania w postaci potopu, a jeszcze później wybranie sobie przez Boga jednego narodu spośród wielu, roztoczenie nad nim opieki i prowadzenie go do wojen z innymi narodami, gdyż miał on taką koncepcję, aby wszystkich wrogów Izraela położyć sobie pod stopy. Dlatego Stary Testament spływa krwią niezliczonych tysięcy ofiar bratobójczych wojen, toczonych w imieniu, z nakazu i przy aprobacie Boga Jahwe. Czy taki wizerunek Boga może zaakceptować ktoś, kto był wychowywany na moralnie wrażliwego osobnika? Oczywiście, że nie! To jednak nie wszystko. Po drugie: nie podoba mi się sposób, w jaki Bóg Jahwe rozwiązał problem naprawy swego dzieła. Będąc bytem wszechmocnym i wszechwiedzącym nie musiał uciekać się do takiego spektakularnego działania, polegającego na złożeniu sobie ofiary ze swego Syna (czyli z siebie samego), po to, by przebłagać/przekupić siebie za swe nieudane stworzenie — człowieka. Tak samo jak mógł zapobiec upadkowi pierwszych ludzi w raju (wiedząc o nim nieskończenie wcześniej, gdyż to on jest jedynym Stwórcą swego dzieła), lub w ostateczności przebaczyć im (jest ponoć nieskończenie miłosierny), tak i w tym przypadku mógł spowodować aby zbawienie ludzi obyło się bez konieczności złożenia sobie ofiary w postaci zamęczonego na śmierć jego Syna, odkupywania nią grzechów ludzi i obarczania winą za ten ohydny czyn, jego dotychczasowy naród wybrany. Natomiast realności samego zbawienia i tak w żaden sposób nie można zweryfikować, gdyż ma ono mieć miejsce po śmierci wszystkich ludzi, na końcu dziejów (eschatologia). Za to idea tej soteriologicznej obietnicy wyrządziła ludzkości niesamowitą ilość całkiem realnego zła; strachu, cierpienia i niezawinionych krzywd — w zamian niczego nie dając w rzeczywistym świecie (nie licząc kapłanów tejże religii, którzy ciągnęli z niej same korzyści). Po trzecie (o tych korzyściach właśnie): Nie podoba mi się także i to, że Bóg — mimo to, iż zna całą przyszłość swego dzieła i wiedząc ile zła i krzywd ludzie sobie wyrządzą z powodu wiary w jego Syna - pozwolił na zaistnienie tej karykatury chrześcijaństwa, którą jest katolicyzm pod przewodnictwem papiestwa. A już w szczególności nie podoba mi się historia Kościoła kat., który uważa się za jedynego legalnego spadkobiercę i szafarza Słowa Bożego, zapisanego w Biblii. Jest to przerażająca historia, pełna przemocy, okrucieństwa, przelewania krwi milionów ofiar, grabieży i kradzieży ich mienia, przekupstwa, pazerności dóbr materialnych, psychicznego terroru i nietolerancji oraz wszelkich możliwych zbrodni i podłości, jakie tylko może wyrządzić człowiek człowiekowi (chcącym wiedzieć więcej, polecam „Przerażającą cenę zbawienia" i „Krezusową cenę zbawienia" oraz „Zatrute ziarno"). Natomiast historię dworów papieskich i papieży czyta się jak najlepszy kryminał, którego bohaterowie biją na głowę najbardziej podstępnych i bezwzględnych zbrodniarzy, wymyślonych przez mistrzów tego gatunku. Najlepiej jednak tę wyjątkowo ohydną historię oddają te oto fragmenty:
Powtórzę pytanie: czy to wszystko razem wzięte (w rzeczywistości o wiele, wiele więcej gdyż kronika zbrodniczej działalności, potworności i podłości Kościoła kat. jest bardzo obszerna i siłą rzeczy musiałem opuścić mnóstwo opisów bestialskich zachowań wyznawców tegoż Kościoła) może zaakceptować osoba moralnie uświadomiona oraz wrażliwa i w związku z tym, potrafiąca rozróżniać dobro i zło? Osoba umiejąca dostrzec zło podszywające się pod dobro? Zapewniam, iż jeśli się jest świadomym tego ogromu zła, które wyrządziły (i wyrządzają nadal) ludzkości religie, nie jest to możliwe bez popadnięcia w schizofrenię moralną, psychiczną czy też światopoglądową. Takim więc sposobem doszliśmy do owej tytułowej ceny. Problem ów przedstawia się następująco: każdy osobnik uważający się za religijne wierzącego, powinien mieć świadomość owej przerażającej ceny jaką w trakcie swej historii zapłaciła (i płaci nadal — to ważne!) ludzkość za istnienie religii, czy też inaczej mówiąc za swobodną wiarę w bogów. Zwykła uczciwość w stosunku do samego siebie, poczucie sprawiedliwości oraz empatii i wrażliwości na dziejącą się bliźnim niesprawiedliwość, cierpienie i krzywdę, powinny spowodować, iż człowiek ów powinien odrzucić tego rodzaju ideę, za istnienie której ludzkość musiała zapłacić tak niewyobrażalnie wysoką cenę. Na tej samej zasadzie, na której potępia i odrzuca się faszyzm i stalinizm, jako systemy zbrodnicze, w wyjątkowy sposób szkodzące ludzkości. Zachowanie takie powinna nakazywać mu właśnie świadomość moralna, która ma przecież uwrażliwiać człowieka na Prawdę (mającą przecież nas wyzwalać), skłaniać do czynienia Dobra i okazywania miłości bliźnim, oraz uczyć demaskowania Zła i przeciwstawiać mu się na każdym kroku (choć to nie po chrześcijańsku). Jeśli człowiek religijnie wierzący i uważający się na dodatek za moralnie świadomego (czy też oświeconego) osobnika tego nie czyni — oznacza to, iż akceptuje ten ogrom zła, który religie w imieniu takich osób jak on uczyniły innym ludziom, by zapewnić swym wiernym komfort psychiczny, polegający na uspokojeniu ich sumień i uwolnieniu ich od strachu przed śmiercią. Innymi słowy; cena ich „świętego spokoju" jest niewyobrażalnie wysoka, do rodzaju korzyści jakie ludzie odnieśli z tej swoistej „transakcji wiązanej". Przytoczę jeszcze jeden cytat z wymienionej wyżej pozycji:
Kiedy więc czytam takie wypowiedzi jak choćby te, które pojawiły się w owych komentarzach, lub pytania typu: „A po co ludzie mają nie wierzyć w Boga?", to pierwsze co mi przychodzi na myśl, jest trafne w tym kontekście stwierdzenie Spinozy: „Walczą o swoje poddaństwo, jakby chodziło o ich wolność". Odnoszę też wrażenie, iż współcześni wierzący Polacy nie mają zielonego pojęcia o przerażającej wielkości tej potwornej ceny, którą przyszło zapłacić przeszłym pokoleniom za ich obecny komfort psychiczny (wiara w nieśmiertelność ich duszy) i są przekonani, iż wiara w Boga ma tylko dobre strony, a jej wartość jest nieoceniona. Aby więc spojrzeć na ten problem z właściwej perspektywy i wyrobić sobie zdrową hierarchię wartości (będącą przeciwieństwem tej chorej, którą wpajają nam religie), proponuję wierzącym odpowiedzieć sobie na pewne pytanie. Będzie ono konsekwencją rozumowania zawartego w tej oto wypowiedzi bohaterów Dostojewskiego z Braci Karamazow:
Od razu zaznaczę, iż nie chodzi mi o pytanie zawarte w powyższym fragmencie. A to dlatego, że w najmniejszym nawet stopniu ów fragment nie oddaje rzeczywistej skali problemu. Czytelnik może sobie pomyśleć: „No, ten to miał wrażliwe sumienie! Też mi "dylemat moralny"! Cóż to jest jedna mała istotka w porównaniu z dokonaniami na tej niwie Architekta naszego świata, opisanymi w Biblii, która ponoć przedstawia i Boga i religię miłości:
Skoro tak zachowuje się sam Bóg, to i nie ma się co dziwić, że kapłani religii, która uważa się za jedynie prawdziwą spośród wielu innych wyznań (czyli katolicyzm) zachowują się podobnie, jeśli chodzi o beztroskie podejście do życia ludzkiego. Oto przykłady jak Kościół kat. w praktyce stosował VI Przykazanie Dekalogu: „Nie będziesz zabijał". Zacznę od fragmentu kroniki opisującej zdobycie Jerozolimy przez krzyżowców w 1099 r.:
Zachowało się też wiele przerażających opisów, bestialskich zachowań, jakich dopuszczali się np., chrześcijańscy konkwistadorzy w stosunku do tubylców z Nowego Świata. Oto przykłady:
Można by jeszcze długo przytaczać podobne przykłady chrześcijańskiej „miłości bliźniego", gdyż lista zbrodni Kościoła kat. jest bardzo długa. Nie chciałbym jednak wystawiać cierpliwości czytelników na zbyt ciężką próbę. Dlatego ten wątek zakończę takim oto cytatem:
A tymczasem sami kapłani umywali ręce, dbali o własną skórę, napełniali kiesy i nauczali:
Pytanie jakie mi się narzuca w związku z powyższym jest następujące: Jeśliby przyjąć, iż stopień otępienia wrażliwości sumienia na zło i krzywdę wyrządzaną bliźniemu, wynosi 1 na przykładzie zaprezentowanym przez F. Dostojewskiego (przy wyrażeniu zgody) — to ile tych stopni wyniesie w przypadku wierzącego katolika, aprobującego działalność Boga opisaną w Biblii (czyli godzącego się na takiego Architekta), oraz historię Kościoła kat. (czyli godzącego się na takich wykonawców bożego projektu)? Czy znajdzie się chętny by to obliczyć? Można też sformułować je inaczej (bardziej w stylu Dostojewskiego), na przykład tak: Wyobraź sobie, iż dano ci możliwość zadecydowania o swoim pośmiertnym „być albo nie być". Musisz tylko w tym celu ocenić/osądzić czy metody, którymi posługiwał się twój Bóg (opisane w Biblii), oraz jego Kościół (kat.) podczas swej wielowiekowej krwawej, pełnej przemocy i obłudy historii, sprowadzające się do bezwzględnej realizacji hasła jezuitów „Cel uświęca środki" - wydają ci się dobre, słuszne i sprawiedliwe dla wszystkich bożych stworzeń, oraz konieczne by uzyskać zbawienie duszy? Pamiętaj: jeśli twoja odpowiedź będzie niewłaściwa, nie dostaniesz się do Królestwa Bożego,.. chcesz zaryzykować? A tak już całkiem na koniec pozwolę sobie zadedykować aforyzm Oscara Wilde’a tym, którzy starają się „oświecać" czytelników i autorów Racjonalisty: „Błogosławieni, którzy nie mając nic do powiedzenia, trzymają język za zębami". Gdyby jednak to było za trudne, proponuję wziąć sobie do serca inną sentencję (której autora niestety nie znam): „Nie uczta Baltazara — uczta się sami". To tyle.
„Człowiek nigdy nie czyni zła tak starannie i tak chętnie jak wtedy,
gdy działa z pobudek religijnych".
„Do tego aby dobrzy ludzie zaczęli popełniać złe uczynki, niezbędna
jest religia".
| |
Oryginał.. (http://www.racjonalista.pl/kk.php/s,9086) (Ostatnia zmiana: 07-07-2013) |