Homo viator
Autor tekstu:

Tomy z serii Cuda Polski są zapisem przeszłości. Zupełnie niedawnej, a tak odległej. Kryta słomianą strzechą kurna chałupa z Wołosatego zachowała się tylko na fotografii. Autorem zdjęcia był młody wówczas etnograf Roman Reinfuss. Ani autor książki, ani fotograf się nie spodziewali, że kilkanaście lat później wszystkie zabudowania tej bojkowskiej wsi pacyfikowanej przez Ludowe Wojsko Polskie w odwecie za działania UPA strawi ogień. I że podłożą go żołnierze w rogatywkach z orłem bez korony.

Pod koniec lat trzydziestych Ossendowski koncentruje się na tematach krajowych. Miesiące spędza na podróżach po Podkarpaciu, Huculszczyźnie i Podolu, poluje na dzikie ptactwo na Polesiu. Felietony z włóczęg po puszczach i rozrzuconych na ich krawędziach miastach i miasteczkach drukował „Kurier Ilustrowany" i „Kurier Warszawski". Zebrane i uporządkowane, w ozdobnych, pięknie oprawnych tomach wydał Wegner w serii Cuda Polski. Polesie, Huculszczyzna, Karpaty i Podkarpacie, Puszcze polskie. Dziś są rarytasami bibliofilskim rozchwytywanymi na aukcjach antykwarycznych. Chyba właśnie ta seria przeważyła szalę uznania i sympatii dla ich autora w pokoleniu naszych ojców i dziadów. Tak wzruszająco, pięknie i prawdziwie, z takim znawstwem i miłością dziejów, przyrody, obyczajów ludowych panujących w poszczególnych regionach ziemi ojczystej pisał tylko sto lat przed nim Wincenty Pol.

W posłowiu wydawcy kolejnego reprintu krajowego Huculszczyzny (były i zagraniczne) sędziwy prof. Reinfuss po przeszło pół wieku od pierwszego spotkania z autorem ma do niego zastrzeżenia, że zbyt słabo ujawnia swój stosunek do Hucułów i Czarnohory i że zwiedzał te tereny uzbrojony w pisma polecające, szlakiem starannie przygotowanym przez lokalne władze administracyjne. Nie zyskały akceptacji uczonego również wzmianki o Gotach, w Karpatach zbytnie fantazjowanie i bezzasadne kojarzenie różnych wniosków z wykopalisk archeologicznych i pozostałości po wojowniczych Dakach w duszach pokuckich garncarzy.

Puszcze polskie ukazały się w 1938 r. Nakład wydrukowano w Zakładach Graficznych Biblioteki Polskiej w Bydgoszczy. Drugie wydanie wykonał 15 lat później Zakład Foto-Litograficzny Z. Jaworskiego z Londynu. Autorką Posłowia o leśnych oddziałach Armii Krajowej wywieszających tablice z napisami: NIEMCOM WSTĘP WZBRONIONY — była Zofia Kossak. Mieszkała w Trossel Farm w Kornwalii. W lasach Zamojszczyzny w rejonie Kozłówki zakaz był respektowany. Posłowie zawiera zdanie: „Front się zbliżał. Czerwona Armia, rzekomo sojusznicza, wchodziła na ziemie polskie. Oddziały leśne wspomagały ją walcząc z Niemcami wzdłuż całej granicy, ujawniały się dumnie, i ginęły bez śladu, zlikwidowane przez nowego wroga". Oczywiste, że w PRL książka trafiła na indeks dzieł zakazanych. Celnicy rekwirowali ją na granicy.

Zdjęcie zamieszczone na 104. stronie wydania autor podpisał: „Na szlaku wielkiej wojny". Przedstawia niedużą, parometrowej zaledwie wysokości, kamienną piramidę. Gładkie ściany spojone cementem tworzą graniastosłup o dość wyraźnie zarysowanych krawędziach. Co spowodowało, że już w czasie okupacji hitlerowskiej pan Antoni, opowiadając kolejny raz w gronie znajomych o swoich dalekowschodnich przeżyciach, wspomniał, że piramida stoi w stepie za Bajkałem, u źródeł Amuru, i że ukrył w niej woreczek zawierający diamenty ważone na funty, nie wiadomo. Wieść rozeszła się szeroko pantoflową pocztą. Za rozpracowanie tematu wzięli się krajowi eksperci różnej maści. Niestety nie wiedzą, że podobnych piramid nikt nigdy na terenie Bargi i Mandżurii nie budował. Wzgórki kultowe, po mongolsku zwane owoo, mają zupełnie inny kształt. Najczęściej podróżni, aby zyskać przychylność miejscowych duchów, usypują je na górskich przełęczach z zebranych w stepie kamieni. Nad nimi ustawiają parę drewnianych drągów, do których przymocowują dłuższe lub krótsze fragmenty tkanin i wstążek, przeważnie niebieskich i białych. Na ofiarę mogą być przeznaczone drobne pieniądze, kilka papierosów, urwany guzik, łuska po wystrzelonym naboju. Niedawno dostałem od niego list. Był w Sylwanowicach nieopodal Grodna, w pobliżu polskiej granicy. Na cmentarzu parafialnym odnalazł tam piramidę w stanie rozpadu. Też z łupanego kamienia spajanego cementem. Zdjęcie na 104. stronie książki Ossendowskiego zrobiono na terenach dzisiejszej Białorusi, niedaleko od Sopoćkiń. Nazwisko jego autora wymieniono wśród autorów wielu innych fotografii ilustrujących ten tom.

W dniu Święta Niepodległości, 11 listopada 1935 r., Prezes Rady Ministrów nadał Antoniemu Ferdynandowi Ossendowskiemu Złoty Krzyż Zasługi po raz pierwszy.

Jest członkiem redakcji „Łowcy Polskiego" i nadal poluje z pasją. O rezygnację poprosi dopiero pod koniec roku w związku z objęciem stanowiska naczelnego redaktora „Wiadomości Warszawskich". Zebranych w czasie kresowo-podkarpackich włóczęg materiałów starczy na zapełnienie stałej rubryki „felietonu prowincjonalnego" w „Kurierze Warszawskim" jeszcze przez wiele miesięcy.

W maju 1936 r. zwraca uwagę korespondencja z powiatu leskiego, „który był arcy-rewolucyjny, a teraz o tyle spokojny i państwowo usposobiony". Mowa tu oczywiście o krwawo stłumionym przez wojsko i policję buncie chłopskim noszącym w czasach PRL nazwę „powstania leskiego".

Z biegiem lat poglądy polityczne pana Antoniego stawały się coraz bardziej zachowawcze. 27 grudnia 1938 r., z nakazu wojewody wileńskiego skonfiskowano cały nakład redagowanego przez Józefa Mackiewicza „Słowa" za opublikowanie przedmowy Ossendowskiego do książki Bunt rojstów. Użył w niej zwrotu: „Zakucie przez policję w kajdany rybaków…" to się ówczesnej władzy nie podobało. Tuż przed wybuchem wojny współpracuje z „Płomyczkiem", czasopismem dla dzieci. Jego redakcyjną koleżanką jest Wanda Wasilewska.

Burza przeszła, jednakże czujemy lęk i niepokój, zupełnie jakby zawierucha miała się lada chwila rozpętać. Paul Valery

Przybycie do Paryża p. Ferdynanda Ossendowskiego, którego nazywają Robinsonem Crusoe dwudziestego wieku i którego pierwsze dzieło przetłumaczone na język francuski Przez kraj bogów, ludzi i zwierząt wszyscy krytycy jednogłośnie uznali za książkę niezwykłą, najbardziej pasjonującą relację z podróży jaką czytali w życiu, nie może przejść niepostrzeżenie.

Mieliśmy szczęście spotkać się z p. Ossendowski, człowiekiem, który widział żywego Buddę, mieliśmy też równie wyjątkową okazję doprowadzić do spotkania p. Ossendowskiego z trzema osobistościami francuskimi, które wydają się najbardziej właściwe, aby przeciwstawić/stawić czoło zaprezentować swoje doktryny i ich wiedzę o jego doświadczeniach, i aby ocenić w świetle pojęć zachodnich niewiarygodną sumę obserwacji, jakie zgromadził podczas swej dramatycznej wędrówki prze Azję. Wymienią historyka Azji, p. René Grousseta' p. Jacques'a Maritain'a, filozofa katolickiego, któremu w dużej mierze zawdzięcza się odnowę tomizmu w tym kraju, oraz p. René Guénona, hinduistę, którego rozmyślania zostały zawarte w wyjątkowej książce Wstęp do doktryn hinduistycznych, który w tym dniach publikuje książkę dotyczącą kwestii nurtujących świadomość europejczyków Wschód i Zachód.

Leon Walkowicz, prezes Polsko-Amerykańskiego Towarzystwa Historycznego, pisywał listy na zielonkawym papierze z nadrukiem Veterans Civic Organization of Chicago. Na środku arkusika widnieje znak wodny — jest to wizerunek rannego żołnierza podtrzymywanego przez kolegę. W papierach pisarza odnalazłem tylko jeden list prezesa, w którym prosi o zdjęcie z dedykacją dla Polonii amerykańskiej. Podał adres: General Heodq arters 1930 N Fairfield Avenue Chicago, Illinois. Pół wieku później wysłałem pod tym adresem list z zapytaniem. Ku memu zdumieniu już po paru dniach dotarła do mnie odpowiedź. Żona zmarłego w 1958 r. adresata zawiadomiła, że „his books, photos, documents and historical memorabilia was donated to the Loyola University".

Leon Walkowicz, reporter i redaktor, historyk i działacz kulturalny, gorący zwolennik polityki Sikorskiego, wydał w 1953 r. książkę pt. Dzieje uniesień serdecznych a rzeczywistość dzisiejsza. Zawierała ostry atak na przedwrześniowe rządy w Polsce, bowiem autor zdaniem niektórych recenzentów „szargał świętości, podlizywał się komunistom". W konserwatywnych kołach Polonii chicagowskiej zawrzało. Zaczęły się napaści prasowe, bojkot towarzyski. Wrzawa ucichła dopiero po śmierci. Liczący ponad 500 pozycji zbiór prywatnej korespondencji Walkowicza z lat 1932-1958 z wybitnymi osobistościami, 27 tomów rękopisów i pokaźną bibliotekę, gdzie niemało było białych kruków, wdowa przekazała Cudahy Library w Chicago. Dalsze poszukiwania nie stanowiły już żadnego problemu. Wystarczyło przeprowadzić krótką rozmowę z br. Michaelem Grace opiekującym się kolekcją specjalną. Prawie natychmiast otrzymałem pakiet odbitek kserograficznych.

W archiwum Walkowicza korespondencję z Ossendowskim otwiera bilet wizytowy zawierający informację o przesłaniu w październiku 1935 r. eseju Duch Paderewskiego oraz przeszło pół roku późniejsze podziękowanie za album wydany dla uczczenia pamięci pianisty-prezydenta, w którym się znalazł wspomniany artykuł. W autografie Ossendowskiego liczącym zaledwie dwie stroniczki tekstu, o „duchu Paderewskiego" jest mowa tylko raz lub dwa. Znacznie więcej uwagi natomiast poświęcono w nim syberyjsko-mongolskim perypetiom autora i konsula polskiego w Uliasutaju", Stanisława Błońskiego, mieszkającego później w San Francisco. Błoński pojawia się zresztą jeszcze parokrotnie, w 1938 r. przesyła Ossendowskiemu wiele materiałów dotyczących Kalifornii.

Prezes Walkowicz był inicjatorem wydania księgi pamiątkowej również ku czci Sienkiewicza. I tu nie zabrakło wypowiedzi pana Antoniego: „Henryk Sienkiewicz, przeciwko któremu ten i ów rozpoczynał niedawno niegodny napad, był i pozostanie największym budzicielem naszego narodu w dobie upadku ducha, klęski, bierności, zwątpienia i niewiary. Trylogia — toć szkoła charakterów, to — namiętny, władny krzyż: sursum corda!, to wiara niezłomna w moc zbiorowych sił, to — hasło miłości i wierności dla Ojczyzny, to — zastrzyk żywej krwi męskiej, co kryje w sobie siew ofiarności, bohaterstwa i niezbędnej w okresach "Potopów" nienawiści, gdyż sercem miękkim i litościwym któż przekona zwierzę ludzkie — drapieżne i podstępne, to wreszcie — cement najtrwalszy do połączenia w jedną bryłę powaśnionych, niesfornych, niezdyscyplinowanych, swawolnych odłamów społeczeństwa — bądź nikczemnych, bądź nierozumnych i ślepych, bądź zbrodniczo zarozumiałych i egoistycznych. Takie właśnie skarby dał Polsce wielki mistrz i wielki, gorący patriota — pisarz, myśliciel, znawca dusz i serc ludzkich, jeden z największych Polaków. Niechże sława imienia jego żyje wiecznie we krwi i myślach wszystkich pokoleń polskich!".

Za sprawą energicznego prezesa Walkowicza również w księgach pamiątkowych Legionu Pułaskiego w Ameryce, Sejmu Związku Polskich Kółek Dramatycznych i Związku Oświaty i Obrony Kresów Polskich w Stanach Zjednoczonych znalazły się okolicznościowe teksty polskiego pisarza, „najsławniejszego za oceanem od czasów Sienkiewicza". Walkowicz honorariów nie płacił. W 1939 r. upływało 40 lat działalności publicystyczno-literackiej i 30 lat od ukazania się pierwszej powieści Ossendowskiego. A więc jubileusz? W wysłanym z początkiem grudnia 1938 r. obszernym liście do prezesa Walkowicza pisarz przedstawia zarys organizacyjny całego przedsięwzięcia:

"Na taką imprezę potrzebne są pieniądze — na organizację, na druki, pocztę, zaproszenia etc. Tego się tu na początku też nie znajdzie. I oto przychodzi nowy plan. O wykonanie jego zwracam się do Szanownego Pana, prosząc, by poruszył go od swego imienia, może nie wspominając już tego, który plan ten przedkłada.

Myślę, że można byłoby zorganizować Komitet Jubileuszowy ku uczczeniu 40-letniej działalności literackiej F.A. Ossendowskiego w USA z filiami w ośrodkach polskich (Chicago, Detroit, Boston, New York, San Francisco — w tym ostatnim mieście mam serdecznego przyjaciela, który podejmie myśl Pana Prezesa z całą energią. Jest to p. Stanisław Błoński, 340 Geary Bloks, San Francisco, Cal.). Zadaniem tych komitetów byłoby zebranie pieniędzy. Są w USA bogaci Polacy, którzy może zechcieliby złożyć ofiarę dla uczczenia sumiennej i patriotycznej pracy pisarza polskiego, na przykład: Modrzejewski [syn Heleny Modrzejewskiej — przyp. W. M.], czytał moje książki po angielsku, są i inni. Pan mógłby zwrócić się do Paderewskiego, który mnie zna osobiście i ceni, a najważniejsze - zbiórka od każdego Polaka. Niech to będzie l dolar, a nawet 50 centów — to i też można przy dobrych chęciach i energii uzbierać znaczną sumę, a niech mi Pan wierzy, że zabezpieczenie mnie materialnie, odsunięcie od konieczności ciężkiej nieprzerwanej, bez wypoczynku pracy zarobkowej będzie miało doskonały wynik, gdyż będę mógł napisać te powieści, których teraz z braku czasu i możności wytchnięcia podjąć nie mogę. Poza tym po jubileuszu przyjechałbym zaraz do USA i napisałbym powieść z waszego życia — prawdziwą, wnikliwą powieść, która przełożona na język angielski dobrze by wam zrobiła w rękach Amerykanów. Posyłam dla Pana kilka książek oraz materiał bibliograficzno-biograficzny, co potrzebne byłoby do napisania adresu oraz agitacji. Pieniądze należałoby przekazywać drogą urzędową do T[owarzyst]wa Literatów i Dziennikarzy Polskich (Warszawa, ul. Bracka 5) do dyspozycji Komitetu Jubileuszowego mego imienia. Pragnąłbym bardzo, żeby komitet amerykański zawiązałby też i zaczął funkcjonować, zanim zacznie funkcjonować Komitet Warszawski, a to dlatego, że a) przekazana pewna suma szłaby na rozpęd krępowany na początku brakiem funduszów i b) byłaby to dla mnie moralna satysfakcja i mocna logika dziejowa: Przyjechałem do Polski z rozgłosem amerykańskim, niechże rodacy zza oceanu pierwsi przypomną Polsce o zasługach tego, który imię Polski zaczął rozsławiać w Ameryce. Teraz niech się Pan Prezes nie obrazi na mnie, gdyż powiem coś z całą szczerością i otwartością. Roboty w tym przedsięwzięciu będzie sporo - uprzytomnić sobie to mogę. Uważam, że business is business — słuszna zasada. Proszę więc rozporządzać dla siebie 10% zebranej sumy. Nikt oprócz Szanownego Pana sprężyście tej sprawy przeprowadzić i zorganizować nie potrafi. Błoński zaś będzie Panu dobrze sekundował, bo tam mnie lubią bardzo".

W postscriptum proponował termin jubileuszu: październik 1939 r.

W następnych miesiącach uzgadniane były szczegóły organizacyjne i kompletowana lista osobistości, które powinny się znaleźć w amerykańskim Komitecie Jubileuszowym. Są na niej przedstawiciele firmy wydawniczej E.P. Duttona, który swego czasu zarobił krocie na paru wydaniach Beasts, Men and Gods, jest przyjaciel Ossendowskiego, słynny chirurg Seamon Bainbridge — naczelny lekarz floty i armii Stanów Zjednoczonych, Mr Alton B. Parker — prezes National Civic Federation z Nowego Jorku, prof. Charles H. Tuck — reprezentant Towarzystwa Ubezpieczeniowego Equitable Life Insuration Co. z Broadwayu, dr Albert Shaw z „American Review of Reviews" oraz „bardzo bogaci ludzie Mr and Mrs Funley J. Shepard, 579 Fifth Ave., N.Y. City oraz Mr Mrs Ernest Smith, 628 Mills Building Washington, D.C."

Ostatni list z archiwum Walkowicza pochodzi z końca kwietnia 1939 r. Pisarz zmienił warszawski adres. Przeniósł się na ul. Grójecką 27 m. 9. Tam zastał go wybuch wojny. Walkowicz został powiadomiony, że „wobec zbliżającej się nawałnicy nie jest czas właściwy tak skromnej osobie jak ja zabierać uwagę społeczeństwa. Postanowiłem więc odroczyć to wszystko ad Calendas Graecas. Po zwycięstwie nad Szwabami…"

Nazwisko państwa Witaczków dobrze się zapisało w pamięci mieszkańców podwarszawskich miejscowości. Założyciele i właściciele Centralnej Doświadczalnej Stacji Jedwabniczej w Milanówku podczas okupacji z narażeniem życia wykupywali za sztuki jedwabiu i laboratoryjny spirytus schwytane na ulicach stolicy i wywożone z Zamojszczyzny do Niemiec dzieci. Pod koniec wojny przyjmują w jako tako uprzątniętej, niewykończonej hali fabrycznej cały Dom Sierot im. ks. Boduena ewakuowany z ginącej Warszawy. Sami, doglądając na co dzień plantacji drzew morwowych, zajmowali nieduży dworek w Żółwinie. Do stacji kolejki EKD w Podkowie Leśnej było stąd zaledwie półtora kilometra. W czasie powstania udzielali gościny na dłuższy lub krótszy czas dziesiątkom uciekinierów. Była wśród nich Maria Dąbrowska, Anna Kowalska, Ewa Szelburg-Zarembina, Stanisław Pollak, Stefan Krzywoszewski i… Antoni Ferdynand Ossendowski. Stanisława Witaczek zachowała list z końca sierpnia 1942 r., który był początkiem jej znajomości z A. F. Ossendowskim: „Podjąłem się pozostania w kraju po to, by wszystko widzieć, wszystkiego doświadczyć i z czasem zrobić z tego użytek dla narodu, wyjaśniając wszystkim ludom własną rolę w odgrywającej się na świecie tragedii. Przez cały czas choroby żony nie brałem pióra do ręki, bo musiałem uganiać się za pieniędzmi, pracując 18 godzin na dobę. Teraz muszę jakoś wyrównać swój budżet i znaleźć możność pracy literackiej. Długa i kosztowna kuracja, szpital i operacja, a wreszcie niestety — pogrzeb żony [zmarła 27 sierpnia 1942 r. — przyp. W.M.] wyprowadziły mnie z budżetu, pochłonęły wszystko, co dało się spieniężyć i postanowiły w takiej sytuacji, że nie mogę już pomagać swoim siostrom i siostrzeńcom, którzy finansowo niemal całkowicie ode mnie zależą. W tym czasie zwróciłem się do kilku firm znanych ze swych zasad obywatelskich z prośbą o przyznanie mi pewnych stałych przydziałów miesięcznych ich wyrobów po cenach urzędowych lub tak obniżonych, że pozwoliłoby to mi mieć znaczny dochód przy ich sprzedaży. Za przyznane mi towary płacę gotówką przy ich odbiorze. Z taką prośbą zwracam się dziś do Wielce Szanownej Pani i mam nadzieję, że Pani zwróci uwagę na moją sprawę i raczy powiadomić mnie, gdzie i kiedy mam się stawić w firmie dla omówienia szczegółów. Za spełnienie mej prośby będę głęboko wdzięczny i zapewniam Szanowną Panią, iż potrafię w swoim czasie odwdzięczyć się Jej wiernie w zakresie moich wpływów i możliwości". Towar, który chciał nabyć po cenach hurtowych, aby móc go następnie sprzedać z zyskiem indywidualnym nabywcom, to milanowski jedwab. Do listy zawodów doszedł więc jeszcze jeden.

Znaną już manierą Ossendowski przedstawia w dramatyczny sposób i tak już zapewne wystarczająco trudne własne położenie. Siostrę, wdowę po ministrze Jasionowskim, miał tylko jedną. Siostrzeńców nie posiadał, chyba że zaliczał do nich kilkunastoletniego wnuka szwagierki, wdowy po prof. Zalewskim. W legitymacji ubezpieczeniowej Kazimierza Błeszyńskiego zachował się obok daty (l lutego 1943 r.) podpis Ossendowskiego jako treuhändlera kilkunastu pożydowskich domów u zbiegu ul. Stalowej i Inżynierskiej na Pradze. Polscy pisarze i literaci w okresie okupacji, aby przeżyć, musieli się chwytać wszelkich dostępnych zajęć.

W przypadku naszego bohatera dodatkowym dopingiem do zwiększenia dochodów była najprawdopodobniej kobieta. Niewykluczone, że zamierzał po raz trzeci wstąpić w związek małżeński. W kancelarii parafii św. Jakuba przy pl. Narutowicza w Warszawie 29 września 1942 r., w obecności świadków, ks. prof. Jana Sałamuchy i ks. Jana Kowalskiego, sporządzono jego „akt nawrócenia się" z wyznania ewangelicko-augsburskiego na wiarę katolicką. Z nową damą serca mógł wziąć więc ślub po katolicku. Po przeszło półwieczu córka pewnej pani stanowczo zaprzecza, aby jej matkę cokolwiek łączyło z pisarzem, ponieważ w ich domu bywał pewien prałat i inne równie czcigodne osoby.

W sprawach zaliczanych do bardziej osobistych pan Antoni zachowywał niezwykłą powściągliwość. W bogatym zbiorze listów, jakie otrzymywał, a zakupionych niedawno przez Muzeum Literatury, udało się odnaleźć tylko jeden niewątpliwie napisany przez kobietę inną niż żona. Na szarym papierze ze stylizowanym kanciastym monogramem N. B. wyrobionym pismem jakaś dama skreśliła parę zdań: "11.IV.1932 Kochany Tatuńciu. Przesyłam mały instrumencik do wiecznego pióra, aby Tatuńcio wiecznie o mnie pamiętał, że serce moje jest przywiązane do Tatuńciówego jako ten ołówek mocno i stale. Całuję mocno Nina B".

W tej samej teczce muzealnego archiwum na innym skrawku papieru krótka informacja: Nina Skorochodow zmarła tragicznie 27 czerwca 1932. Nie wiadomo, czy to ona była nadawczynią listu. Jego treść być może powinno się oddać do analizy ekspertom od freudowskich skojarzeń. Zupełnie niedawno odszukał mnie pewien nadzwyczaj rosły rencista z Kędzierzyna twierdząc, że jest wnukiem Antoniego Ferdynanda Ossendowskiego. Podobieństwo między obu panami rzeczywiście występuje. Wylegitymował się sporządzonym w 1952 r. przez Urząd Stanu Cywilnego we Wrocławiu wyciągiem aktu urodzenia swojej niedawno zmarłej matki. Nazywał ją Mateńką. Bardzo też dużo opowiadał o jej zupełnie niezwykłej drodze życiowej. Bianka Alina Elżbieta Ossendowska, córka Antoniego i Blandyny z domu Brochwicz-Broszkiewicz, miała się urodzić 18 grudnia 1928 r. w Wilnie. Doświadczywszy trudności towarzyszących procedurom odtwarzania aktów urodzenia osób pochodzących zza wschodniej granicy PRL, rzekomy czy też prawdziwy wnuk pisarza przedstawił parę dramatycznie romantycznych wersji romansu jego babci. Wszystkie jednak mają jakieś „ale".

W lutym 1943 r. Antoni Ferdynand Ossendowski wstąpił do Okręgu Stołecznego Stronnictwa Narodowego, gdzie otrzymał pseudonim liczbowy 2029. Członkiem wprowadzającym był jego serdeczny przyjaciel, ziemianin Jan Broszkiewicz! To samo nazwisko nosiła trojga imion matka rencisty. Na zebraniu kandydackim Ossendowski podał do szyfrowanej ewidencji, że zna angielski, francuski, rosyjski, niemiecki, hiszpański, włoski, chiński i mongolski. Jak zawsze nieco przesadził. Wprawdzie w zachowanym notatniku z podróży przez Mongolię jest wykaz kilkuset podstawowych słów z ich tłumaczeniem na język polski, ale to chyba nieco za mało, aby twierdzić, że znał ten język. Z chińskim, należy przypuszczać, było podobnie. Przygotowując się do pracy w warunkach konspiracyjnych, odbył szkolenie organizacyjne, kurs kierowników, awansował na sekcyjnego i przeszkolił piątkę nowo przybyłych kandydatów. Do piątki należały osoby starsze, z wyższym wykształceniem. Przeniesiony do Wydziału Wychowania i Propagandy otrzymał kierownictwo Koła Pedagogicznego zajmującego się opracowywaniem programów nauczania w przyszłej Polsce niepodległej. Później, podlegając bezpośrednio już Kazimierzowi Próchnikowi, zaczął organizować Koło Literackie. Kazimierz Próchnik był członkiem Zarządu Głównego Stronnictwa Narodowego i reprezentował to Stronnictwo w kierowanym przez Czesława Wycecha Departamencie Oświaty Delegatury Rządu. Ossendowski, utrzymując żywy kontakt z Próchnikiem, był stałym antagonistą Wycecha, uważał bowiem, że ten ostatni zbytnio sprzyja komunistom. Ossendowski obawiał się aresztowania, noce często spędzał u Broszkiewicza wynajmującego niewielkie mieszkanie przy ul. Foksal. Niechętnie wychodził z domu na miasto, argumentując z humorem, że „ma twarz orangutana i każdy gestapowiec zidentyfikowałby go w ciągu ułamka sekundy". Ta awersja do wychodzenia z domu spowodowała, że niemal wszystkie zebrania, odprawy i zbiórki, w których uczestniczył, odbywały się w zajmowanym przez niego lokalu. Towarzysz jego konspiracyjnej działalności, Tadeusz Maciński — „Prus" z Batalionu „Gustaw", ocenia jego pracę w tym okresie bardzo wysoko, twierdząc, że „nie tylko wykazywał młodzieńczy zapał i energię, ale i że jego opracowania na temat kierunków i programów nauczania młodzieży w odrodzonej Polsce miały dużą wartość". W jednym z ostatnich listów wysłanych do znajomych pisał: „Cierpię bardzo, spędzam bezsenne noce, które wypełniam, pisząc nową książkę. Jedną już skończyłem, zacząłem nową. Życie i ruch powinny trwać do ostatniej chwili działania motoru". Zmarł 3 stycznia 1945 r. Pochowano go na cmentarzu w Milanówku. Parę tygodni później, już po „wyzwoleniu", grupa funkcjonariuszy NKWD kazała żyjącemu jeszcze do niedawna grabarzowi, p. Paśko, wskazać jego grób i wykopać trumnę. Dentystę mieli z sobą. Potwierdził tożsamość autora Lenina.

Ossendowski urodził się za późno. Ciasno mu było w mieszczańskim społeczeństwie. Nie mógł i nie umiał przystosować się do istniejących układów i sytuacji. Nie przystał do żadnych klik, koterii i partii międzywojennej Polski. Znał świat i ludzi, znał wartość rzeczywistych osiągnięć, rzeczywistego wysiłku, często wygłaszał dość dosadne opinie, wykazując niekompetencje tych, którzy sami uznawali siebie za autorytet. Dla nich był niebezpieczny. Dla miernot, które zostawały ministrami, dyrektorami banków, doradcami rządów. Bez przerwy spychano go w dół, zazdroszczono sławy, sukcesów finansowych, organizowano kampanie prasowe, aby zniszczyć „Antona Ossendowskija" i „schwindlera". Literatura była ucieczką, poszukiwaniem rekompensaty za niespełnione nadzieje pracy naukowej w odrodzonej Polsce, działalności politycznej, za brak potomstwa, za niezbyt udane małżeństwa. Zamykał się w czterech ścianach gabinetu, w salach bibliotek, studiował źródła, mapy, publikacje różnojęzycznych autorów. Cztery, pięć, a w 1930 r. nawet siedem wydanych książek to około stu arkuszy autorskich tekstu, to 2000 stron maszynopisu. Blisko sześć stron dziennie, w świątek i piątek. A przecież znany był z upodobania do życia towarzyskiego na szerokiej stopie, do polowań. Dużo jeździł po Polsce, często wyjeżdżał za granicę. Aby przez cały ten czas utrzymywać taką średnią „wydajności" pisarskiej, trzeba było być tytanem pracy. Nie pracował na darmo i za darmo — nie pisał do szuflady. Zazwyczaj udawało mu się trafiać w gust masowego odbiorcy. Umiał zabiegać o własne interesy, o popularność. Chwyty reklamowe, jakimi się posługiwał, uznane i powszechnie akceptowane za oceanem — na starym kontynencie odbierano różnie. Gdy trafił na odpowiedniego partnera, nić porozumienia nawiązywała się szybko.

Obowiązkiem biografa jest dotarcie do źródeł. Przekopywanie się przez pokłady ludzkiej zawiści, szperanie w wykazach zawartości czasopism sprzed kilkudziesięciu lat, których nawet tytułów już nikt nie pamięta, poszukiwania w antykwariatach, odnajdywanie oryginałów dokumentów dotyczących człowieka, którego życie usiłuje opisać. To, czym zwykle dysponuje, to sterta pożółkłych papierów o poszarpanych brzegach, noszących odciski palców ludzi, którzy je wcześniej przeglądali, odręcznie robione na marginesach notatki. Papierowe echa minionej epoki. Świadectwa zabiegów, wysiłków, aktywności i słabości człowieka, którego nie sposób mierzyć tą samą miarą, co zwykłych zjadaczy chleba.

Opinie Barbary Walickiej: „O książkach, podróżach i nadzwyczajnych przygodach Ferdynanda Antoniego Ossendowskiego wiedziałam od zawsze: urodziłam się w Podkowie Leśnej, której mieszkańcy należeli do zapalonych czytelników jego relacji o dalekich, egzotycznych krainach, co po śmierci pisarza jeszcze wzmogła krążąca od domu do domu wiadomość o wizycie krewnego barona Ungerna tuż przed zgonem, co była spełnieniem wszystkim znanej przepowiedni. Najwidoczniej Ossendowski jest wpisany w mój żywot redaktorski, bo od lat — często z niezupełnie jasnych dla mnie przyczyn — jego książki przed wznowieniem lądują na moim biurku. Spotkania pierwszego stopnia z tekstami Ossendowskiego mogłabym określić jako regularne i stałe. Redaktor przyglądający się tekstom niejako przez powiększające szkło normy poprawności stylu, czytający zdanie po zdanie, śledzący a to przeoczony przecinek, a to literówkę, zaglądający pod podszewkę książki i niejako od kuchni, ma doskonałą pozycję, aby poznawać autora "od środka". Styl wszystkich książek Ossendowskiego jakim przyglądałam się redaktorskim okiem, bardzo wiele mówi o żywocie pisarza — burzliwym, pełnym nieoczekiwanych przygód, nie zawsze zresztą przyjemnych. Przyzwyczajona od lat do tej prozy, byłam zaskoczona, kiedy — nie pamiętam już kto — wyraził wątpliwość, że czytelnik może nie zrozumieć tekstu Polesia, ponieważ są tam całe partie pisany jakby obcym, poleszuckim językiem...

Autor Orlicy i Płomiennej Północy w rozmaitych sytuacjach życiowych jak niewodem nabierał słowa, które później służyły mu do plastycznego, celnego oddania myśli, niezbędne do barwnego zobrazowania scen zaobserwowanych w dalekich egzotycznych krainach. W tamtych czasach podróże odbywano w zupełnie innych warunkach, a w czasie takich ekspedycji kontakt z mieszkańcami danego kraju było znacznie bardziej bezpośredni niż dziś..

Spotykałam u Ossendowskiego zwroty będące nie tyle rusycyzmami, germanizmami, czy widomymi kalkami z francuskiego, stanowiące raczej swego rodzaju neologizmy powstałe w naturalny sposób dzięki doskonałej znajomości tych i wielu innych języków. W Polesiu autor wprowadza tyle poleskich słów, piosenek przysłów, że czytelnik szybko oswaja się ze szczególną melodią tej mowy. W Niewolnikach słońca poznajemy nie tylko zwierzęta żyjące w buszu, lecz także białych i czarnych mieszkańców ówczesnej Gwinei, Sudanu Francuskiego oraz Górnej Wolty. A także ich bogów. Intarsje z mowy fulani czy bambara przeplatają wyrażenia świadczące o obecności i roli języka francuskiego w tamtych rejonach i w tamtych czasach, lecz także ujawniają stosunek autora do świata ludzi czarnych, do świata ludzi białych, do świata ptaków i gadów. Wybijającą się na pierwszy plan cechą jego pisarstwa jest ten gatunek ciekawości świata, który pozwala poznawać różne kultury, religie i języki bez intencji używania tej wiedzy do manipulacji. Podróżował między Europą i Azją, zwanymi przez niektórych geografów Eurazją, oraz między Azją i Europą, zwanymi przez innych Azjopą, nie raz bywał w Afryce, odwiedzał Bliski Wschód. Jego podróże relacjonowane w powieściach nie ukazują biało-czarnego świata dobrych i złych ludzi, lecz raczej mozaikę religii, społeczeństw i przyrody. Gdy myślę o Ferdynandzie Antonim Ossendowskim, przychodzą mi do głowy określenia: „człowiek w podróży", homo viator inaczej „pielgrzym"… Takiej właśnie postaci swego czasu poświeciłam wiersz:

w szeleście

pacierzy szeptanych szmerami pustkowi

kosturem znaczy ślady na rozstajach

dźwigając brzemię

drogi

której kres nieznany

przez wydmy rozterek

grzęzawiska zwątpień

słony żwir rozpaczy

muszlą milczenia

chroni

strzęp nadziei

wpisanej

w płatek kory

trzciną wytrwałości

a jego szatą targa wiatr

W roku 1990 pracowałam w Wydawnictwie Alfa, które jako pierwsze w Polsce zaczęło naziemnie wydawać podziemne dotychczas publikacje. Pomyślałam, że warto wydać zarówno biografię Ossendowskiego, jak i zakazaną dotąd jego książkę o Leninie. Kończyła się wszechwładza cenzury. Redaktorzy przestawali odbywać obowiązkowe spacery na Mysią, uzyskanie papierka z pieczątką cenzora nie było już w zasadzie konieczne. Poczułam jednak nieodparty zew tak zwanej ironii losu i pomyślałam, że bardzo chciałabym mieć podpis i zgodę ciągle jeszcze wówczas urzędującego cenzora na publikację książki, której posiadanie przez długi czas groziło więzieniem. Przechowuję ten dokument. Wśród książek w mojej domowej biblioteczce znalazła się też wydana pośmiertnie w 1947 roku pisana podczas okupacji książeczka Wacek i jego pies. We wstępie do tej krótkiej opowieści dla młodzieży znajdował się obrazowy opis spotkania polskiego podróżnika z Krwawym Baronem."

Kim naprawdę był Antoni Ferdynand Ossendowski? Chemikiem, naukowcem, dziennikarzem, doktorem, profesorem, fałszerzem, politykiem, tajnym emisariuszem, hochsztaplerem, białym partyzantem, współpracownikiem japońskiego wywiadu, podróżnikiem, myślicielem, filozofem, literatem zarabiającym krocie, działaczem społecznym, myśliwym, geografem, autorem światowych bestsellerów, ekspertem, filantropem, scenarzystą, redaktorem, konspiratorem, handlarzem? Oszustem czy kryształowym człowiekiem? Chyba wszystkim po trochu. Barwną, renesansową postacią.

Niech inne narody go nam zazdroszczą.


Witold Stanisław Michałowski
Pisarz, podróżnik, niezależny publicysta, inżynier pracujący przez wiele lat w Kanadzie przy budowie rurociągów, b. doradca Sejmowej Komisji Gospodarki, b. Pełnomocnik Ministra Ochrony Środowiska ZNiL ds. Międzynarodowego Rezerwatu Biosfery Karpat Wschodnich; p.o. Prezes Polskiego Stowarzyszenia Budowniczych Rurociągów; członek Polskiego Komitetu FSNT NOT ds.Gospodarki Energetycznej; Redaktor Naczelny Kwartalnika "Rurociągi". Globtrotter wyróżniony (wraz z P. Malczewskim) w "Kolosach 2000" za dotarcie do kraju Urianchajskiego w środkowej Azji i powtórzenie trasy wyprawy Ossendowskiego. Warto też odnotować, że W.S.M. w roku 1959 na Politechnice Warszawskiej założył Koło Stowarzyszenia Ateistów i Wolnomyślicieli.   Więcej informacji o autorze

 Liczba tekstów na portalu: 49  Pokaż inne teksty autora

 Oryginał.. (http://www.racjonalista.pl/kk.php/s,9841)
 (Ostatnia zmiana: 02-05-2015)