Moja często powtarzana (niektórzy mogą
powiedzieć, że zbyt często) teza o absurdalności - wręcz niegodziwości -
automatycznego naklejania na dzieci etykietki religii ich rodziców (Czy
mówilibyście o "postmodernistycznym dziecku" albo "marksistowskim dziecku"?)
jest zazwyczaj skuteczna. Ludzie niemal zawsze natychmiast chwytają, o co
chodzi (chociaż czy ich świadomość zostaje rozbudzona do tego stopnia, że
rzeczywiście będą potem dostawali dreszczy, kiedy usłyszą określenie "katolickie
dziecko" albo "muzułmańskie dziecko", to już inna sprawa). Jest jednak jeden
kontrargument, z którym się często spotykam i który powierzchownie brzmi
przekonująco. Tutaj mam zamiar się z nim rozprawić.
Do tekstu.. |