|
Chcesz wiedzieć więcej? Zamów dobrą książkę. Propozycje Racjonalisty: | | |
|
|
|
|
« Felietony i eseje Planeta Nibiru a sprawa polska Autor tekstu: Jerzy Neuhoff
Pamięć
ludzka jest krótka jak ogon dromadera, mówi ponoć arabskie przysłowie. I jest w nim sporo racji, a kto nie wierzy, niech zechce sobie przypomnieć, czym
żyliśmy rok temu. Nie pamiętacie, więc przypominam — żyliśmy nadchodzącym
końcem świata. Emocje te zawdzięczaliśmy głośnemu wtedy Haroldowi
Campingowi, który powiadomił ludzkość o rychłym końcu wszystkiego, a przynajmniej naszych ziemskich zmartwień. Przyszło mu to dość łatwo,
ponieważ ma do dyspozycji własną stację radiową.
Znawcy
tematu, czyli numerolodzy, ezoterycy, futurolodzy, eksperci od kalendarza Majów i jeszcze inni, obśmiali od razu staruszka, ponieważ, ich zdaniem, nawet
dziecko wie, że kalendarz Majów, jedyne niezawodne pod tym względem źródło
informacji, kończy się 21 grudnia roku 2012, czyli w tym, który rok temu był
przyszły, a teraz jest obecnym, i to jest prawidłowa data końca świata. Że
nasz informator był w błędzie, wszyscy przekonaliśmy się we właściwym
czasie, czy pozostali mają rację, przekonamy się niedługo, bo wszystko przed
nami i coraz bliżej.
Zapominalskim
przypominam również, że według niektórych zapowiedzi, 21 grudnia 2012 roku
nastąpi zmiana biegunów magnetycznych Ziemi, co spowoduje, że Ziemia ostro
przyhamuje swoje obroty, a potem zacznie kręcić się w drugą stronę, żeby
definitywnie odkręcić parę zakręconych spraw. Oj, będzie się działo! -
jakby powiedział p. Owsiak. Wszystkie te
geograficzno-magnetyczno-katastroficzne szczegóły podawał nasz rodzimy znawca
przyszłych wydarzeń.
Przepowiednie
zaniepokoiły astronomów, głownie chyba dlatego, że straciliby źródło
utrzymania. A kilku z nich, ponieważ miało coś jeszcze do zrobienia, ogłosiło,
że wszystko to się odbędzie, ale dopiero za sto lat, bo znawcy kalendarza
Majów gdzieś przesunęli przecinek w swoich rachunkach. Dobra i taka
pociecha.
W
roku 2002 Martin Rees, jakby nie było — królewski astronom Wielkiej Brytanii, a więc osoba z pewnością poważna, zapowiadał, nawet chyba z kimś się założył,
że do 2020 roku biologiczny terror lub biologiczne pomyłki spowodują
katastrofę, która pochłonie milion ofiar. Ale to jeszcze nie koniec świata.
W
sprawie zabrali też głos, co poniektórzy duchowni, zwłaszcza obeznani z Apokalipsą. Nie, żeby zaprzeczyć samej myśli o nadejściu tego momentu, bo
to jest zagwarantowane, ale dlatego, że spora część ich owieczek pobłądziła,
bardziej zawierzając pogańskim gusłom, niż im. Ujawniona przy tej okazji
ideologiczna chwiejność owych owieczek, okazała się wodą na młyn różnych
sprytnych sekciarzy i samozwańczych proroków, którzy, przy okazji, niejedną z nich ostrzygli do gołej skóry. Jedynym, który od dawna wskazywał na dobre
strony tego wydarzenia, był jeden z naszych kaznodziejów, o czym donosił
„Gość Niedzielny" już w 2004 roku. Nie wdając się w szczegóły, ów
kaznodzieja głosił, że ten koniec marnej ziemskiej egzystencji to jest właściwie
początek, i to dobry początek, dużo lepszego bytowania w zaświatach, z czego
wszyscy powinni się cieszyć, zwłaszcza prawowierni. Koniec, czyli początek.
Ale ostatnio też jakby przycichł.
Ubiegłoroczny
maj minął jednak bez większych wrażeń, potem październik, bo z jakiegoś
powodu moce niebieskie odroczyły wykonanie wyroku o parę miesięcy, tak
przynajmniej oznajmił p. Camping, a potem to już wszyscy zajęli się nadchodzącymi
rozlicznymi świętami i sylwestrem, więc październik przeoczyli. Po październiku,
końca świata ani widu, ani słychu, prorok też się gdzieś zapodział i zamilkł. Zwolennicy tegorocznej daty jednak nie świętowali swego niewątpliwego
sukcesu.
Sprawa
jednak odżyła. Jak doniósł Onet, co ósmy Polak wierzy, i to wbrew wszelkim
ojcowskim napomnieniom i zakazom, że kalendarz w tym roku się skończy i to
dla wszystkich. Dla kilkuset tysięcy tak, tak są prawidła tej gry, zwanej życiem,
ale dla prawie takiej samej liczby innych, rok 2012 będzie pierwszym. Sądząc
po zamiarach tych katastrofistów, to mogą oni przyczynić się do ożywienia
rynku, ponieważ, jak podaje to samo źródło, mają zamiar zaszaleć wyjeżdżając
na globalne wycieczki albo opychając się kawiorem i innymi delicjami. W ten
sposób, przedsiębiorcy wielu branż zwiększą swoje obroty, przynajmniej na
pewien czas. Przyczyną dekadentyzmu, schyłkowości i krańcowej minusowości
desperatów ma być to, co się obecnie dzieje na świecie, a w naszym kraju w szczególności. Czy to rzeczywiście w czymkolwiek przypomina koniec świata?
Jak
sobie przypominam, to przez te kilkadziesiąt przeżytych lat, dane mi było
kilka razy oczekiwać nadejścia różnych końców. Życie pokazywało, że
najważniejszym z nich był zawsze niespodziewany koniec lata, bo kończyły się
wakacje, potem, gdy byłem już nieco starszy, kończył się urlop, a teraz nic
się nie kończy, więc i koniec lata przyjmuję bez większego wstrząsu.
Z
mniej ważnych końców miał to być koniec historii, co dawało złudną
nadzieję uczniom różnych szkół, ale, odkąd maturę miałem za sobą, mnie
specjalnie już nie obchodziło. Niedawno, z trwogą w głosie, ktoś obwieszczał
koniec cywilizacji białego człowieka. Ponieważ od lat zapowiadano, że białego
człowieka wyprą inni, póki co tłoczący się na wschodzie, i to dość
dalekim, zainteresowałem się usługami niedalekiego gabinetu chirurgii
plastycznej, uznałem bowiem, że najtaniej będzie można załatwić ten
problem fundując sobie epicanthus, czyli zmieniając krój oczu. Teraz jednak
koniec miał nadejść znad prerii, więc raczej należało pomyśleć o pomalowaniu się na czerwono, co mogłoby zostać różnie zrozumiane, albo
przygotowaniu fajki pokoju i toporka wojennego, ale jakoś to mnie nie pociągało.
Kiedyś była w modzie pieśń „Wschód jest czerwony", ale jakiego koloru
jest Zachód?
Nic
jednak z tych zapowiadanych końców świata nie wyszło, historia jakoś się
nadal toczy, biała rasa też jakoś się trzyma i chirurg, przynajmniej na
razie, nie zarobi.
Najwięcej
było końców najprzeróżniejszych epok, o których, szczerze powiedziawszy,
nawet nie wiedziałem, że trwają. Zlikwidowano w Łodzi, chociaż powinienem
napisać — w mieście Łodzi, — szkołę filmową — skończyła się pewna
epoka, usunięto kupców z placu Defilad, wylądował prom Atlantis, niedawno
ktoś odszedł z jakiegoś radia, — wszystko to kończyło pewną epokę, tak
przynajmniej pisano w gazetach. Najnowszy koniec, to koniec Britanniki w wersji
papierowej, a szkoda, bo na półce w bibliotece prezentuje się tych
kilkadziesiąt tomów nader dostojnie. Ma jednak Britannica swoją wadę, o której
najlepiej wiedzą bibliotekarki i sprzątaczki — gromadzi się na niej kurz,
powodujący nerwowe kichanie u osób, które nieopatrznie po nią sięgnęły. Z tymi końcami epok to jest, z punktu widzenia chronologii, dziwna sprawa, bo
nikt nie odnotowuje ich początku, tylko zawsze koniec, a koniec jednej nie
oznacza wcale początku następnej, albo chociaż innej.
Z
treścią, jak każdej książki, bywało różnie. Np. w roku 1929, kiedy ukazało
się jej czternaste wydanie, wybuchł drobny skandal, który zmusił do
interwencji dyplomatycznej naszego ambasadora w Londynie. Przyczyna była
prosta. Oto w opisie bitwy warszawskiej znalazł się tam taki oto fragment:
„Weygand (to był francuski generał, który, z rozkazu marszałka Focha,
wszystkiemu miał się bacznie przygiąć) dowiedział się o luce w centrum sił
bolszewickich i zaatakował ten punkt z garstką gawiedzi, do której należeli
kucharze, sekretarze i osobista służba, jego własna, jak również innych
misji francuskich w Warszawie. W ciągu nocy mało co walcząc Armia Czerwona
zaczęła się cofać, znaczna jej część na granicy niemieckiej złożyła
broń. 18 marca podpisano pokój w Rydze na warunkach pomyślnych dla Polski".
Tak
to anglojęzyczni czytelnicy dowiedzieli się o bitności francuskich kucharzy,
choć niektórzy nie bardzo mogli zrozumieć, dlaczego sowieci podpisali pokój
na warunkach pomyślnych dla Polski, a nie dla Wielkiej Brytanii. Być może
chodziło o uwypuklenie tradycyjnej wielkoduszności Brytyjczyków, tak mi się
zdaje. Może więc dobrze, że ta równie dobrze znana, jak mało czytana,
encyklopedia, zacznie drugie życie w zupełnie innym świecie. Półki
biblioteczne za parę lat będzie można opróżnić, kurz łatwiej da się z nich zetrzeć, a teksty elektroniczne niepostrzeżenie poprawiać.
Wymieniłem
pierwsze z brzegu końce epok, akurat te, które mi się przypomniały, ale, jak
łatwo dowiedzieć się z Internetu, było tych końców grubo ponad milion; jak
się to wszystko mieściło w jednym czasie, to się w głowie nie mieści.
Ratunkiem jest tylko względność czasu, ewentualnie uznanie, że wszystko to
dzieje się we wszechświatach równoległych, co jest wysoce prawdopodobne, bo
niektórym udaje się żyć w kilku światach, przynajmniej w kilku epokach, równocześnie.
Właściwie
to tylko jeden koniec się udał, jak się wydaje, dość definitywnie, ale też
nie do końca, tzn. koniec epoki realnego socjalizmu. Przez wiele lat żyłem w przekonaniu, że jako pierwszy z areny dziejów zejdzie kapitalizm, do czego
przykładałem rękę uczestnicząc np. w różnych czynach społecznych,
podejmując ambitne zobowiązania i skupiając się wokół generalnej linii.
Chwilami miałem nawet wrażenie, że kapitalistów to moje zaangażowanie mocno
niepokoiło.
Rzecz
dziwna, tego akurat końca nie zapowiedział żaden jasnowidz, milczeli na ten
temat liczni historyczni jak i współcześni prorocy. Do tych wszystkich starożytnych
proroków, Nostradamusa i ilu ich tam jest czy było, można mieć grube
pretensje, bo nadejścia realnego socjalizmu też nie zapowiedzieli, przez co
sporo ludzi miało przykrości. Mało tego, jedna wróżka, Sybilla, straszyła
ponoć kozakami, harcującymi gdzieś po Estremadurze i Asturii.
Ale
raz po raz odnoszę wrażenie, nie wiem, czy uzasadnione, że był to tylko
formalny koniec. Co mnie jeszcze bardziej zdumiewa, to to, że realny socjalizm
najmocniej tkwi w głowach jego zdecydowanych, przynajmniej werbalnych,
przeciwników. No bo jak zrozumieć wyniki ankiety wskazujące, że system
monopartyjny widzieliby na powrót głównie ludzie prawi i sprawiedliwi, czasem
wznoszący hasła 'precz z komuną' i wymyślający od czerwonych przedstawicieli wolnych mediów, którzy akurat weszli im w drogę.
Jak
widać, końca historii wcale nie widać, ta wciska się, nieproszona, wszelkimi
szczelinami, zwłaszcza w pamięci. Z tego można by wnioskować, że nie ma co
się spieszyć z ogłaszaniem końca czegokolwiek.
Wróćmy
jednak do zasadniczego wątku. Ponieważ, jak dotąd, nie sprawdziło się żadne z tych pogańskich lub heretyckich proroctw, wynika z tego, że jedynie szansę
sprawdzenia (się) mają proroctwa jedynie słuszne. Te są jednak na tyle przezorne,
że nigdy nie precyzują daty. Heretyccy i pogańscy prorocy, pozostający w służbie
podejrzanych bogów i bożków, najczęściej zagranicznych, gonią w piętkę i coraz bardziej rozumieją, że, w gruncie rzeczy, pracują na rzecz innego,
niezbyt im życzliwego, i to nie od dziś.
Z
drugiej strony, te same liczne, lecz nietrafne proroctwa, napędzają klientelę
tym, którzy w żadne proroctwa nie wierzą, w żadne się nie bawią, raczej
bawią się nimi, pokpiwając na potęgę z wszelkiej metafizycznej
futurologii. Ci znowu ograniczają się do bardziej przyziemnych spraw — a to
przepowiedzą pogodę słoneczną w lipcu albo śnieżną w lutym, a to jakiś
huragan i t.p., czasem postraszą rychłym wybuchem wulkanu lub trzęsieniem
ziemi. Co dziwne, to jedynie przepowiednie zaćmień Słońca i Księżyca,
czyli obiektów fizycznie dość odległych, sprawdzają się, co do sekundy.
Jest
jednak jedna sprawa, która mnie zaciekawia. Czy koniec świata, oznacza także
zniknięcie np. takiego Marsa czy Saturna? Prorocy raczej ograniczają się do
naszego, ziemskiego świata, ale co niektórzy fizycy zapowiadają, że po upływie
mniej więcej googola lat, czyli 10 do setnej potęgi, nie będzie właściwie
już nic.
Czekam
na koniec tegorocznego lata, choć do jego nadejścia jeszcze dość daleko, z niejaką nadzieją, że ożywią się wieszczkowie i znowu zaczną przestrzegać,
że koniec jest bliski, chociaż, na co komu taka przestroga, skoro nie można
zrobić nic, aby np. nadlatująca planetę Nibiru usunąć z drogi. A tu znowu
jakąś kometę zapowiadają, co to może machnąć ogonem nie w tę stronę i nieszczęście gotowe. Całe szczęście, że jej jasność, chociaż znaczna, będzie
ujemna, więc może ją przeoczymy. A ta jasność, to jest znakomity przykład
zastosowania plusów ujemnych, albo może minusów dodatnich, kto by tam za tym
trafił.
Jest
jednak, i to znaczna liczba niedowiarków, chociaż to akurat nie jest najlepsze
słowo, powiedziałbym nawet, że potężna armia ludzi, którzy codziennym życiem
dowodzą, że wszystko to strachy na Lachy. Są to nasi dzielni związkowcy, którzy
tym wizjom radykalnego i ostatecznego rozwiązania wszystkich życiowych problemów, o ile ktoś jeszcze po końcu świata zostanie przy życiu, dają zdecydowany
odpór walcząc o zachowanie status quo w kwestii emerytur. Z każdego nieomal słowa mniej czy bardziej natchnionych przywódców, ale
zawsze szczerze i bezwarunkowo oddanych sprawie ludu pracującego bojowników,
przebija niczym niezachwiane przekonanie, że ci, co dziś mają lat, dajmy na
to dwadzieścia pięć, dotrwają do roku 2054, i dopiero wtedy, będąc
zgrzybiałymi starcami, steranymi ciężką pracą ponad siły, pójdą na
emerytury, a przecież mogliby zrobić to w pełni sił już w roku 2052 i cieszyć się długie lata zasłużonym wypoczynkiem, gdyby nie podłe zakusy międzynarodowego
kapitału, — to dodaję od siebie — zwłaszcza akcjonariuszy towarzystw
ubezpieczeniowych, nieskorych do wypłacania komukolwiek emerytur, za to sobie
pensji i premii, że ho ho!
Ich
przekonanie podzielają także masy, którym przewodzą, a wiadomo, że idea, która
ożywia masy staje się siłą materialną. I to chyba wystarczy, aby nie dopuścić
do jakiegoś nieodpowiedzialnego końca świata, co poddaję pod rozwagę
sfrustrowanym pesymistom i katastrofistom.
« Felietony i eseje (Publikacja: 13-05-2012 )
Wszelkie prawa zastrzeżone. Prawa autorskie tego tekstu należą do autora i/lub serwisu Racjonalista.pl.
Żadna część tego tekstu nie może być przedrukowywana, reprodukowana ani wykorzystywana w jakiejkolwiek formie,
bez zgody właściciela praw autorskich. Wszelkie naruszenia praw autorskich podlegają sankcjom przewidzianym w
kodeksie karnym i ustawie o prawie autorskim i prawach pokrewnych.str. 8029 |
|