Racjonalista - Strona głównaDo treści


Fundusz Racjonalisty

Wesprzyj nas..
Zarejestrowaliśmy
199.551.085 wizyt
Ponad 1065 autorów napisało dla nas 7364 tekstów. Zajęłyby one 29017 stron A4

Wyszukaj na stronach:

Kryteria szczegółowe

Najnowsze strony..
Archiwum streszczeń..

 Czy konflikt w Gazie skończy się w 2024?
Raczej tak
Chyba tak
Nie wiem
Chyba nie
Raczej nie
  

Oddano 245 głosów.
Chcesz wiedzieć więcej?
Zamów dobrą książkę.
Propozycje Racjonalisty:
Wanda Krzemińska i Piotr Nowak (red) - Przestrzenie informacji

Znajdź książkę..
Sklepik "Racjonalisty"

Złota myśl Racjonalisty:
U ludzkiego zwierzęcia, egocentryzm jest wcześniejszy niż potrzeba współdziałania.
« Społeczeństwo  
O konieczności lokalnej produkcji i szkolnictwa zawodowego [2]
Autor tekstu:

W miastach i miasteczkach prowincjonalnych klasa rzemieślnicza składa się w znacznej części z Izraelitów, u których rzemiosło jest rodzajem dziedzictwa familijnego. Szewiectwa lub krawiectwa ojciec wyuczył syna, syn naukę otrzymał, bez najmniejszych odmian w niej lub postępu przekazał swemu synowi i tak dalej; z czego wynika to, że umiejętność rzemieślników dzisiejszych stoi na takim zupełnie stopniu, na jakim stała przed laty stu, za czasów ich dziadów; nawet stoi ona niżej jeszcze, gdyż brak szerszej konkurencji zachęca do niedbalstwa i niesumienności. Nikt zresztą rozsądny i sprawiedliwy nie może czynić z przeważnego zajmowania się przemysłem małomiasteczkowym ludności izraelskiej niechętnego i ujmującego zarzutu. Nie zagarnęła go ona przemocą, ale przyjęła, gdyśmy jej przemysł jako jedyny środek egzystencji oddali, sami się odeń usuwając. Jest to fakt dziejowy, sprowadzony powszechnie znanymi przyczynami i rozciągający następstwa swe aż po nasze czasy. Nikt też nie pomyśli pewnie o zagradzaniu Izraelitom drogi do jakichkolwiek czynności, zarobek lub przysługę społeczną na celu mających, o usuwaniu ich od jakiegokolwiek pola działania. Ktokolwiek bez uprzedzeń i bacznie spostrzegał lud, ten nie mógł nie upatrzeć w nim obok stron ujemnych, wytworzonych właściwościami rasowymi, a więcej jeszcze kolejami dziejowymi, przymiotów i cnót dodatnich, pośród których zdolności umysłowe i wytrwałość w pracy wszelkiej nie są najmniejszymi i bezsprzecznie dają mu nie tylko prawo, ale i możność współuczestniczenia w ponoszeniu ciężarów i spełnianiu zadań społecznych. Z innej przecież strony wiemy dobrze, na jakim stopniu oświaty znajduje się uboższa i liczniejsza część ludności izraelskiej. Stopień ten jest tak niski, że nie tylko wszelkie wymaganie uczuć i usposobień obywatelskich czyniłby nieledwie niedorzecznym, ale nawet nie dosięga tych elementarnych zasad życiowych i wiadomości fachowych, które tworzą nie doskonałych już, ale po prostu sumiennych i znośnie umiejętnych pracowników. Wszystko tedy, co na obszernej przestrzeni kraju wykonywa się w dziedzinie rzemiosł, wykonywa się niedołężnie; stosunki rzemieślników do kundmanów przedstawiają widok zdolny obudzić żałość każdego przyjaciela ludzkości; oparte z jednej strony na nikczemnej pokorze i niesumiennym wyzyskiwaniu, z innej na pomiataniu i niedowierzaniu, najfatalniej wpływają na charakter stron obu, tamują w zarodzie zlanie się klas ludności w całość spojoną dobrze zrozumianym interesem wspólnym, sympatią i zaufaniem. Nie znającemu dobrze różnych stron kraju wyda się może przesadzonym twierdzenie, że w pewnych miejscowościach głębokiej prowincji do tego stopnia brakuje tych nawet niedołężnych i niesumiennych pracowników, że niejeden mieszkaniec ich znajduje się niemal w położeniu Robinsona Cruzoe, zmuszonego za pomocą najpierwotniejszych środków i narzędzi czynić zadość codziennym swym potrzebom. Po mniejszych miasteczkach częstokroć jeden człowiek mieści w osobie swojej wiele umiejętności: jest zarazem kowalem, szewcem, krawcem, kapelusznikiem, a raczej czapnikiem, nieraz także kramarzem i do tego jeszcze pasterzem i rolnikiem. Jak spełnia powierzone mu roboty? Odgadnąć nie trudno; ludność przecie poprzestaje na nich z musu, o rzemieślnikach wyższego nieco rzędu i lepszego uzdatnienia ani marzyć — taką oni wydają się osobliwością, do osiągnięcia niepodobną. Nie znającemu do gruntu ekonomicznych manipulacji gospodarstwa prowincjonalnego położenie takie rzeczy z trudnością przychodzi połączyć w wyobrażeniu z dostatnią, a nawet zbytkowną niekiedy powierzchownością, jaką na pierwszy rzut oka przedstawiają miasta nasze. Ludzie tam chodzą odziani i obuci często porządnie, a nawet wytwornie, w domach nie brakuje sprzętów rozmaitego rodzaju i smaku, sklepy napełnione są przedmiotami, do użytku tak codziennego, jak niecodziennego potrzebnymi. Skądże więc bierze się to wszystko w miejscach, w których jeśli ktokolwiek sporządza co, to sporządza źle i brnie w niedostatku przez mały zbyt swych nędznych wyrobów? Odpowiedzią na to byłyby cyfry przedstawiające handel przywozowy i wywozowy kraju naszego w ogóle i każdej prowincji w szczególności, cyfry, z których pierwsza przenosić musi nieskończenie drugą, z niezmiernym uszczerbkiem tak dla producentów i konsumentów, jak dla kapitałów miejscowych. Handel reperuje, jak może, pustki utworzone zaniedbaniem rzemiósł, ale reperuje je źle, bo handlujący są także po większości ludźmi niedostatecznie pod względem umysłowym i moralnym do zawodu swego ukwalifikowanymi; bo zamiast rozmnażać bogactwa krajowe, obracają częścią ich zaledwie, a i to w sposób taki, który wysysa z zasobów ogół na korzyść jednostek, ustanawia nieproporcjonalny i niesprawiedliwy stosunek pomiędzy przysługami oddawanymi i odbieranymi, tworzy oddzielną, zbyt liczną klasę pośredników, faktorów, komisantów spełniających względem społeczeństwa czynność, jaką pasożyty spełniają względem ciała, które obsiądą. Zagranica, Petersburg, Warszawa dostarczają mieszkańcom prowincji wszystkiego, czego ci potrzebują: od obuwia, kapelusza i rękawiczki do haftów i sztucznych kwiatów, od bombonierki i albumu do opraw książkowych, od krzesła i stolika do fortepianu, powozu i zegarka. Wszystko, na co patrzymy, czego używamy, przybywa z daleka, przechodzi przez rąk mnóstwo, a im dłuższy jest ten łańcuch, po którym przedmiot przejść musi, nim dojdzie do nas, tym więcej wzdyma się cena jego, tym więcej nabyty i opłacony rujnuje swych konkurentów. Przyczyn tej anomalii jest wiele; przesądy te wszakże, wstydy i wstręty, o jakich wspomniałam wyżej, nie zajmują pomiędzy nimi pierwszego miejsca. Istnieją one wprawdzie w społeczności naszej bezsprzecznie, od zupełnego wykorzenienia dalekie są nawet jeszcze. Nie podobna przecież, aby nie ustępowały stopniowo przed oświatą postępującą u nas zwolna, niemniej jednak postępującą, nade wszystko zaś przed potrzebą — wyraźniej rzecz jeszcze określając — przed głodem, chłodem i moralnymi męczarniami upokarzającej żebraniny. Silniejszą już i trudniejszą do przełamania przeszkodą jest rutyna zatrzymująca ludzi na starych drogach, brak ducha inicjatywy, który by pobudzał ich do torowania dróg nowych; ale i tu także stare nałogi pierzchnąć by musiały przed zdrowym rozsądkiem, a inicjatywę stworzyłaby potrzeba, która jak wiadomo, słusznie uchodzi za matkę wynalazków. Przeszkodę najważniejszą i najtrudniejszą do przezwyciężenia, nawet dla ludzi pełnych odwagi i dobrej woli, stanowi brak środków ułatwiających nabywanie odpowiednich umiejętności; brak, słowem, instytucji wychowawczych, które zachęcałyby ludzi do zawodów mało dotąd praktykowanych, a zachęconych — stopniowo do nich usposabiały.

Można nie dowierzać w zupełności człowiekowi, który bezczynność, w jakiej zostaje, przypisuje brakowi pola do pracy, ale nie podobna bez najgłębszego współczucia i żalu patrzeć na tych, którzy rzucają się na wsze strony w poszukiwaniu nie pracy jeszcze, ale środków do niej przysposabiających i nie znajdując ich nigdzie, zniechęceni i zmęczeni, ulegają dręczącej, hańbiącej, ze wszech względów niebezpiecznej bezczynności.

Brak popędu do ręcznej pracy, lekceważenie jej, niemal gardzenie spowodowały u nas niedostatek instytucji, wspierających ją i doskonalących. Dziś to, co było skutkiem, przemieniło się w przyczynę: niedostatek instytucji podtrzymuje przesądne lekceważenie, które bliskie jest ustąpienia przed szacunkiem — tamuje popęd, rodzący się pod wpływem tak jaśniejszych pojęć o pracy, jak i gwałtownej potrzeby.

Stary zwyczaj, rutyna ukazują ludziom, dobrowolnie lub z konieczności obierającym sobie zawód rzemieślniczy jako jedyną drogę przysposobienia się do zawodu, uczenie się, czyli tak zwane terminowanie u majstrów. Jest to przecież droga ciasna, nie wszędzie i nie dla wszystkich możliwa, pełna stron ujemnych, zniechęcających, najfatalniej na koniec wpływających na charakter i fachowe przysposobienie uczących się. Bez względu już na to, że prowincjonalni majstrowie w znacznej części są Izraelitami, a więc terminowanie u nich młodzieży innego wyznania jest, jeżeli nie niepodobnym, to przynajmniej do najwyższego stopnia utrudnionym, sam już stopień wiadomości i ogólnej oświaty, mało obiecujące dla postępu umiejętności rzemieślniczych, najgorzej wpływa na zależne od nich osoby. Niedołężne nauczanie i grubiańskie obejście się stanowi jedyną, a przynajmniej najogólniejszą osnowę stosunku majstrów do terminatorów. Jeżeli dodamy do tego zły przykład niesumienności, w wykonywaniu robót, nierzetelności w ich zbywaniu, nałogu opilstwa, tak nieszczęśliwie rozpowszechnionego pomiędzy rzemieślnikami naszymi, łatwo pojmiemy, jak małe pożytki umiejętnościowe, a jak wielkie szkody moralne wynikać muszą dla młodzieży rzemieślniczej z tej wyłączności dostępnego im wychowawczego środka. Niejedno dziecię ochotnie nieraz i potrzebnymi obdarzone zdolnościami, po kilku miesiącach o tyle ciężkiego, o ile bezpożytecznego przebywania w zakładzie majstra zraża się do nauki, którą przedsięwzięło; jeśli zaś i wytrwa w niej, dorósłszy i niby wyuczywszy się znajduje w sobie mały zasób umiejętności, wiele grubijańskich, jeśli nie gorszych przyzwyczajeń, zacieśniony widnokrąg umysłowy, niczym nie uszlachetniony i nie wzniesiony charakter. Niejedni rodzice chętnie widzieliby syna swego rzemieślnikiem, zamiast widzieć go próżniakiem lub żebrakiem, ale przestrasza ich myśl obejścia się, jakiemu ulec musiałoby ich dziecię terminując u majstra. Niejeden na koniec dorosły już młodzieniec, który pragnie zdobyć sobie w społeczeństwie niezależny byt i położenie, rad by się oddał pracy rąk skromnej, lecz uczciwej, ale wstrętem zdejmuje go widok pana majstra solennie obchodzącego tradycyjne poniedziałki, względem uczniów swoich odegrywającego rolę tyrana z komedii, grubego, nieobyczajnego, a nade wszystko nieumiejętnego. Wiadomą i zupełnie naturalną jest rzeczą, że gdziekolwiek nauczyciele nie wzbudzają szacunku i zaufania, uczniowie nieliczni są i bezochotni. Majstrowie, jedyni nauczyciele rzemiosł u nas, nie posiadają szacunku i zaufania publiczności, nic więc dziwnego, że ta jej część, która najstosowniej mogłaby na tym polu szukać dla siebie dającej byt i uszlachetniającej go pracy, nie śmie, nie może wejść na nie pod przewodnictwem ludzi, w których kompetencję nie wierzy.

Dla zaradzenia panującemu u nas zastojowi pracy rąk, dla pchnięcia ku temu obszernemu, a zaniedbanemu działowi pracy tej części ludności, która wyrzeka lub w przyszłości wyrzekać będzie, że brak jej pola działania — niezbędną jest instytucja publiczna, po prostu szkoła, w której by każdy bez względu na wiek, stan, wyznanie, a jeśli można i na płeć znalazł odpowiednie zdolnościom swym i chęciom środki wychowawcze, do której każdy z łatwością trafić mógłby, której powaga, kompetencja, stosowne obsadzenie nauczycielami pociągałyby, zachęcały i dopomagały usiłowaniom ludzi dobrej woli i zdrowego rozsądku.

Powstanie takiej szkoły powinno zajmować jedno z pierwszych miejsc w myślach i wnioskach ludzi dbających o dobro ogólne; ono to jest tą pilną, naglącą potrzebą społeczności naszej, którą miałam na myśli kreśląc tytuł niniejszego pisma.


1 2 

 Podobna tematyka na: Manufacturing: The third industrial revolution

 Dodaj komentarz do strony..   Zobacz komentarze (3)..   


« Społeczeństwo   (Publikacja: 13-11-2014 )

 Wyślij mailem..   
Wersja do druku    PDF    MS Word

Eliza Orzeszkowa
Z domu Pawłowska herbu Korwin, primo voto Orzeszkowa, secundo voto Nahorska, ps. „E.O., Bąk (z Wa-Lit-No), Li...ka, Gabriela Litwinka” (1841-1910). Pisarka i działaczka społeczna epoki pozytywizmu. Wraz z Florentym Orzeszką założyła w Ludwinowie szkółkę wiejską. Pod wpływem patriotycznych kazań rabina Markusa Jastrowa podjęła hasło asymilacji polskich Żydów. Była zaangażowana w Powstanie Styczniowe. Współpracowała z tygodnikiem „Bluszcz”. W 1904 i 1909 była nominowana do literackiej Nagrody Nobla. Ponieważ była niepraktykująca, proboszcz odmówił jej pogrzebu. Dopiero po interwencji biskupa pochowano ją w Grodnie. Główne dzieła: Nad Niemnem, Meir Ezofowicz, Cham, Marta.

 Liczba tekstów na portalu: 2  Pokaż inne teksty autora
 Poprzedni tekst autora: O wpływie nauki na rozwój miłosierdzia
Wszelkie prawa zastrzeżone. Prawa autorskie tego tekstu należą do autora i/lub serwisu Racjonalista.pl. Żadna część tego tekstu nie może być przedrukowywana, reprodukowana ani wykorzystywana w jakiejkolwiek formie, bez zgody właściciela praw autorskich. Wszelkie naruszenia praw autorskich podlegają sankcjom przewidzianym w kodeksie karnym i ustawie o prawie autorskim i prawach pokrewnych.
str. 9760 
   Chcesz mieć więcej? Załóż konto czytelnika
[ Regulamin publikacji ] [ Bannery ] [ Mapa portalu ] [ Reklama ] [ Sklep ] [ Zarejestruj się ] [ Kontakt ]
Racjonalista © Copyright 2000-2018 (e-mail: redakcja | administrator)
Fundacja Wolnej Myśli, konto bankowe 101140 2017 0000 4002 1048 6365