Racjonalista - Strona głównaDo treści


Fundusz Racjonalisty

Wesprzyj nas..
Zarejestrowaliśmy
204.799.362 wizyty
Ponad 1065 autorów napisało dla nas 7364 tekstów. Zajęłyby one 29017 stron A4

Wyszukaj na stronach:

Kryteria szczegółowe

Najnowsze strony..
Archiwum streszczeń..

 Czy konflikt w Gazie skończy się w 2024?
Raczej tak
Chyba tak
Nie wiem
Chyba nie
Raczej nie
  

Oddano 721 głosów.
Chcesz wiedzieć więcej?
Zamów dobrą książkę.
Propozycje Racjonalisty:
Sklepik "Racjonalisty"

Złota myśl Racjonalisty:
Filozofowie rzadko uczą się na błędach swoich poprzedników.
 Kultura » Historia

Boliwar Ameryki Północnej [2]
Autor tekstu:

Miał chyba rację. Szczególne walory strategiczne przyczółka zajętego przez desant polegały nie tylko na metrowej grubości masywnych murach kamiennego wiatraka, Budowlę mającą obłe, cylindryczne ściany wzniesiono na wysokiej nadbrzeżnej skarpie. Krzywe balistyczne torów pocisków wystrzeliwanych z dział stojących na pokładach statków wojennych Royal Navy załamywały się pod kątem. Od strony lądu, w najbliższym sąsiedztwie, wysokie, zasłaniające obiekt wydmy znajdowały się w zasięgu ognia muszkietów, co uniemożliwiało podciągnięcie dział na odległość potrzebną do precyzyjnego celowania. Nie znano jeszcze celowników optycznych i nie umiano dokonywać skomplikowanych obliczeń by skutecznie razić niewidoczne cele. Pośpieszne ułożenie kamiennej osłony pomiędzy najbliższymi zabudowaniami osady Nowa Jerozolima znakomicie osłaniającym przedpole, pozwoliło skutecznie bronić się przeciw kilkunastokrotnie liczniejszym nieprzyjaciołom. Gdy oblegającym w nagłym ataku udało się zawładnąć jednym z budynków, z których mogli ostrzeliwać furtę prowadzącą do wnętrza młyna, a tym samym odciąć tych, co byli w środku od dostępu do wody, osobiście poprowadził kontratak na bagnety. Przeciwnik bezładnie podał tyły. Komendant objął dowodzenie wysuniętej reduty. W niej zastała go kapitulacja. Białą flagę wywiesili pozostali w młynie. Nie miał do nich żalu. W końcu byli ochotnikami, wielu nigdy nie wąchało prochu, Dla wielu była to ich pierwsza bitwa, pierwsza wojna, pierwsze rany i pierwsza śmierć. I tak wytrzymali długo. Całe pięć dni i nocy. Sto dwadzieścia godzin. Bez snu, bez jedzenia, bez wypoczynku. Mokrzy, zziębnięci, przemarznięci do kości. Poddawali się, gdy już nie mieli czym strzelać. Gdy już rozpiłowali ostatnie ogniwa przypadkowo znalezionego łańcucha, połamali noże, wyłupali ze ścian stare pordzewiałe gwoździe. On nie zamierzał się poddać. Chciał poprowadzić do ostatniego zwarcia na białą broń, i zginąć w walce. Większość miała jednak tylko strzelby myśliwskie, Bagnet trudno było do nich przymocować. Nie poszli do ataku.

Regiment Glennary Highlanders rekrutujący się z rodzin przymierających głodem szkockich osadników-katolików, szczególnie nienawidzących Yankesów za ich liberalizm i sprzeniewierzenie się prawdziwej wierze Chrystusowej, skierowali angielscy oficerowie na pierwszą linię. Oni też ponosili najcięższe straty. Razem z milicją hrabstwa Grenville, byli najbardziej zajadli w poszukiwaniu niedobitków. W zagajniku dopadnięto uciekinierów. Tłuczono ich drągami i pałami. Po pozbawieniu przytomności, ograbiono z butów i ciepłej odzieży. Który tylko stawiał opór, zabijano go bagnetami na miejscu. Z pozostałymi już miano dokończyć gdy na piersiach jednego zauważono medalion z wizerunkiem Matki Boskiej? A więc to nie jankes-przeklęty heretyk. Ocucono go. Podał się za dowódcę. Zaprowadzono go do sztabu. Tam został rozpoznany. Po paru dniach, spędzonych w niewiarygodnej ciasnocie pod pokładem niewielkiego parowca, więźniów dostarczono do Kingston. Wzdłuż Brook Street wił się długi szereg pokrwawionych, słaniających się, nieogolonych i cuchnących postaci w łachmanach. Orkiestra 83 pułku grała Yankee Doodle, amerykański hymn, specjalnie fałszując, biorąc za wysokie tony, zamieniając melodię w zgrzytliwy charkot kociej muzyki. Okrętowy sznur wiążący z tyłu ręce jeńców, opasywał również każdemu szyję. Stojący na chodniku pod ścianami domów tłum szydził, pluł, obrzucał nieszczęśników nieczystościami. Szarpnięcie, uchylenie głowy przed lecącymi kamieniami, gwałtowniejszy skręt ciała powodował naprężenie i zaciśnięcie pętli. Nie wolno było upaść. Sznur zadławiłby najbliżej idących. Czoło kolumny otwierał wysmukły młody mężczyzna o płonących oczach. Poszarpane odzienie, zwisało na nim w strzępach Mocno utykał na przetrąconą uderzeniem kłody nogę. Głowę trzymał do góry dumnie. Patrzył gdzieś przed siebie. Nie dla materialnych korzyści wstąpił do loży Myśliwych Mikołaj Szulc. Mierził go prymitywizm, zachłanność i dorobkiewiczostwo współobywateli, szczególnie tych zamożniejszych, znaczniejszych, uważających się za coś lepszego. Sam zresztą pieniądze też zrobił. Są rzeczy znacznie ważniejsze niż pieniądze, niż business. Nie można dopuścić, by ludzie zapomnieli o istnieniu takich pojęć jak honor, godność, wierność danemu słowu, złożonej przysiędze, idei, której się służy. On był wierny. Był przede wszystkim wierny samemu sobie. Gardził chyba tym motłochem, co go opluwał i obrzucał błotem. Upodleni przez system sprawowanej władzy ludzie upodlają się sami, upodlają innych. Raz uruchomione perpetum mobile nienawiści, wrogości, kłamstwa i potwarzy obraca się nieprzerwanie. Anglicy rozpuścili w tłumie wieści, że „piraci" pastwili się nad ciałami poległych oficerów królewskiej armii, że posiadali listy najznamienitszych obywateli, których zamierzali zgładzić wraz z rodzinami jak tylko „wyzwolą Kanadę". Golgota Patriotów trwała przez parę kilometrów. Ciosami kolb zostają wreszcie wepchnięci do kazamatów we wschodniej części dziedzińca fortu. Ściany lochu pokrywa lodowa skorupa.

Dziedziniec nazywany jest dziś Placem Parad i w sezonie letnim studenci przebrani w dawne mundury, specjalnie wyszkoleni według dziewiętnastowiecznych regulaminów piechoty, codziennie odbywają pokazy musztry na użytek turystów licznie odwiedzających sławny fort. W każdą środę zaś i sobotę, o ile tylko pogoda na to pozwoli, ma miejsce półtoragodzinny spektakl. Z udziałem orkiestry wojskowej grającej na bębnach i piszczałkach oraz konnej baterii dział, biorących udział w specjalnie zaaranżowanej bitwie. Siedzący na składanych fotelikach przy ścianie dawnych koszar widzowie, mogą na własne oczy zobaczyć jak niewiele sekund zajmowało sformowanie sławnego brytyjskiego „kwadratu", który odpierał skutecznie i z dużym hałasem ataki zastępów otaczającego go ze wszystkich stron nieprzyjaciela. I jak w natarciu formowana była równie sławna „cienka czerwona linia" — podwójna tyraliera żołnierzy strzelających kolejno w ściśle odmierzonych odstępach czasu.

W dniu 21 listopada 1838 r. kiedy tylko dotarła do Waszyngtonu wieść, że desant zakończył się niepowodzeniem, prezydent van Buren złożył znamienne oświadczenie: „Obywatele amerykańscy, jeśli się znajdują wśród wziętych pod Prescott do niewoli nie mogą oczekiwać, że rząd Stanów Zjednoczonych wystąpi w ich obronie." Prezydent umywał ręce. Oficerowie sił zbrojnych Jej Królewskiej Mości królowej Wiktorii, wchodzący w skład sądu wojennego w Kingston, mieli zadanie ułatwione. Sądzili pospolitych przestępców, kryminalistów, piratów i rabusiów.

Już na pierwszym przesłuchaniu, jeszcze w Prescott, w Fort Wellington, wszystkich bez wyjątku zapewniano, że czeka ich stryczek. Do większości to nie docierało. Chcieli po prostu spać. Tylko spać. Groza położenia pojawiła się z całą ostrością dopiero w kazamatach Fortu Henry. Gubernator Sir George Arthur posiadał delikatną, subtelną inteligentną twarz, smukłe arystokratyczne dłonie. Malarz sportretował go, siedzącego w głębokim fotelu, zajętego studiowaniem ważnych dokumentów. Mimo woli artysta oddał jednocześnie jakiś wyjątkowy zupełnie wyraz drapieżnego, ptasiego okrucieństwa w wyrazie oczu, w sadystycznym zaciśnięciu wąskich warg. Ten człowiek, w latach gdy sprawował rządy w Hobart, stolicy brytyjskiej kolonii karnej na Ziemi van Diemena, podpisał wyroki śmierci na 1508 osób. Ośmiu, ułaskawił. Zamieniając szafot na dożywotnie przykucie do taczek. Zbyt inteligentny był Sir George, aby nie wiedzieć, jak się naprawdę rzeczy miały, zbyt mądry i zbyt dobrze wykształcony, aby nie zdawać sobie sprawy z działania skomplikowanego mechanizmu terroru, zastraszenia, wzajemnej denuncjacji i szpiegostwa. Mechanizmu, który sam zaprowadzał, napędzał i manipulował nim niezwykle sprawnie. Dlatego właśnie jemu, po szlachetnym i prostolinijnym lordzie Durham, powierzono zadanie uratowania dla korony brytyjskiej staczającej się w otchłań otwartej rebelii kanadyjskiej kolonii. Stanął na wysokości zadania. Na Ziemi van Diemena sprawa z ujętymi piratami byłaby krótka. Z desantem pod Prescott należało postąpić podobnie. Wszechwładnemu gubernatorowi, którego szpicle byli wszędzie i który o każdym wiedział wszystko, nikt nie śmiał się przeciwstawić. Okazywanie surowości było dla tych oficerów milicji, którzy sympatyzowali być może w głębi serca ze stronnictwem kanadyjskich Patriotów, demonstracją ich lojalności wobec korony brytyjskiej. Nie mogli sobie pozwolić na sprawienie zawodu Jego Ekscelencji Gubernatorowi. I nie sprawili. Pierwszy wyrok śmierci wydano na przywódcę bandy rebeliantów. Na długo go zapamiętano. Absolutnie bezczelny. Jak śmiał nie prosić o łaskę i drwić sobie z Wysokiego Sądu stwierdzając na samym początku, że jest winny, czym całą procedurę czynił zbyteczną. Posągowy, małomówny, nieporuszony, ledwo raczył odpowiadać na zadawane pytania. Zachowywał się tak, jak gdyby nie jemu je zadawano, jakby to nie on był sądzony, jakby to nie on miał zawisnąć na szubienicy. Nie można go było złamać, ukorzyć. Hardy Polak. Oni wszyscy tacy. Do tego jeszcze poeta. Na biurku przed gubernatorem położono skonfiskowany w jego celi poemat. Nawet nieźle znał angielski. Zatytułował go Maidens Answer: W jednym fragmencie wspomina o dalekim kraju w Europie: For Poland he tought, and for freedom he fell; Przed śmiercią przeczytał go współtowarzyszom niedoli. Do ostatnich chwil ich pocieszał, podtrzymywał na duchu, utrwalał w postanowieniu, aby umierać godnie. Nie prosić oprawców o łaskę. Wszak byli rycerzami walki o wolność, o ludzką wolność, o zniesienie kolonialnego jarzma — często trzeba walczyć z tymi, których chce się wyzwolić. Gorzki paradoks historii. Odnotowywany jednak na stronicach dziejów powszechnych nie tak znowu rzadko.

Jeszcze w więzieniu zaczynała otaczać Szulca legenda, uwielbienie tych, którymi tak krótko dowodził i szacunek oraz uznanie wrogów. Po długich zabiegach Johna Macdonalda, adwokata z urzędu przydzielonego do rozprawy, zgodzono się, aby umierał na szafocie ustawionym nie na więziennym podwórzu, a specjalnie do tego celu wzniesionej szubienicy przy północnych szańcach Fortu Henry. Umierał tak jak żył i walczył. Wyspowiadał się przed katolickim księdzem, przyjął sakrament, podarował katu zwróconą mu złotą tabakierkę i sam sobie założył pętlę na szyję. Było to 8 grudnia 1838 roku. Młody, 24-letni adwokat zapamiętał tę datę i tego człowieka do końca życia. Zapamiętał też, że spisując na życzenie skazanego testament, nie przyjął przeznaczonych dlań stu dolarów. Podkreślał to wielokrotnie. Dla syna oszczędnego szkockiego emigranta, jakim był przyszły pierwszy premier Dominium of Canada, była to ofiara znaczna i godna utrwalenia na kartach pamiętników. Wówczas rozpoczynał dopiero karierę prawniczą. Dosyć niefortunnie. Wszyscy jego klienci wędrowali na szubienicę. Koledzy adwokaci żartowali, że Johna należałoby mianować generalnym prokuratorem, bo wyśmienicie doprowadzał klientów na szafot. Angielskie poczucie humoru od dawna uchodziło za dość specyficzne. W ostatnich dniach przed śmiercią rozmawiał z Szulcem ówczesny szalejący reporter-żołnierz, pisarz i dziennikarz jednocześnie, kawaler orderu wojennego św. Ferdynanda, eks-major John Richardson. Podróżując z Montrealu do Toronto, przejeżdżał drogą prowadzącą w bezpośrednim sąsiedztwie kamiennej wieży wiatraka, u którego stóp, po północnej stronie, wzruszoną ziemię wspólnej mogiły Patriotów przysypywał świeży śnieg. Gdy dotarł do Kingston było już po ogłoszeniu pierwszych wyroków. Skazanym pozostało parę dni życia. Dzwoniący kluczami strażnik sprowadził go po schodach do ciemnego wilgotnego lochu. Umieszczone wysoko, niewielkie, zakratowane okienko nie oświetlało go wystarczająco. Dopiero po chwili dostrzegł tłum półnagich, odzianych w strzępy ubrań postaci tłoczących się wokół umieszczonego po środku żelaznego piecyka. Gotowali na nim jakąś strawę, grzali zgrabiałe palce. Podmuchy lodowatego wiatru znad rzeki niosły do wnętrza drobiny śniegu. Na dźwięk obracanego w zamku kraty klucza zwrócili zarośnięte, znękane twarze. Tylko jeden z więźniów nie zareagował. Z założonymi w tył rękami, wyprostowany, z wysoko podniesioną głową, oddany myślom, wolno, metodycznie przemierzał krokami kamienną posadzkę. Robił wrażenie jakby znalazł się w tym miejscu zupełnie przypadkiem, niespodziewanie dla siebie samego. Gdy w końcu dostrzegł nowego przybysza jakby się ożywił. John Richardson nosił wąsy oraz podbitą futrem podobną do szlacheckiej bekieszy zamorrę i welwetową czapkę z kutasami zawadiacko założoną na bok głowy w stylu, jak sam określił, "á la Polonaise". Ten właśnie strój mógł być przyczyną, że tamten w pierwszej chwili — uznał go za ziomka, który przyszedł pocieszyć skazańca przed śmiercią. Rozmawiali po francusku, bowiem tym językiem jeniec władał lepiej niż angielskim. Pomiędzy dokładnie wygolonymi Jankesami, noszącymi bokobrody urzędnikami Jej Królewskiej Mości i brodatymi traperami z kanadyjskiej tajgi, wąsate oblicza spotykało się rzadko. Sarmacka ozdoba plemienia Polaków znana była na całym świecie. Po klęsce Powstania Listopadowego rosyjski car zabronił noszenia wąsów. Polak pozostawił niezatarte wrażenie jako człowiek, który wierzył w Wolność nie jako ogólnikową metaforę, ale jako ideę którą się żyje, za którą się walczy i umiera. Na śmierć był przygotowany i pogodzony z losem Wertując strony książki Richardsona Eight Years in Canada, Monteral 1847, można trafić na zupełnie nieoczekiwane informacje. Mogą one rzucić nieco nowego światła na to, co się wydarzyło nad brzegami rzeki Św. Wawrzyńca zimą 1838 roku. Niezależnie od atrakcyjności i — sensacyjności opowieści o polskim Donkiszocie i „piratach", której każdy rasowy dziennikarz poświęciłby odpowiednio dużo miejsca, Richardson usuwa ją niejako w cień, zajmując się głównie problemem dezercji i dezerterów z regularnych oddziałów kolonialnej armii i floty. Aż 5000 żołnierzy i oficerów w latach 1813-1838 opuściło szeregi królewskich wojsk. Dezerterowali za południową granicę pojedynczy żołnierze, nawet całe kompanie. Służba królowej była wyjątkowo ciężka i źle płatna. Morderczy dryl, drakońskie kary, wyniosłość i pogarda jaką darzyli zwykłych szeregowych panowie oficerowie, na pewno należały do poważnych przyczyn takiego stanu rzeczy, ale nie jedynych.. Dezerterzy, to były straty w kategoriach jak najbardziej ekonomicznych. Należało zrobić wszystko, aby przynajmniej ograniczyć dezercję. Najważniejszą jest wprowadzenie zakazu czytania. Czytania czegokolwiek. Drugą — rozszerzenie praktyki umożliwiania zakładania rodzin przez żołnierzy po 15 latach nienagannej służby.


1 2 3 Dalej..

 Po przeczytaniu tego tekstu, czytelnicy często wybierają też:
Moja apostazja
Dajmy odejść legendom

 Zobacz komentarze (1)..   


« Historia   (Publikacja: 02-06-2007 )

 Wyślij mailem..   
Wersja do druku    PDF    MS Word

Witold Stanisław Michałowski
Pisarz, podróżnik, niezależny publicysta, inżynier pracujący przez wiele lat w Kanadzie przy budowie rurociągów, b. doradca Sejmowej Komisji Gospodarki, b. Pełnomocnik Ministra Ochrony Środowiska ZNiL ds. Międzynarodowego Rezerwatu Biosfery Karpat Wschodnich; p.o. Prezes Polskiego Stowarzyszenia Budowniczych Rurociągów; członek Polskiego Komitetu FSNT NOT ds.Gospodarki Energetycznej; Redaktor Naczelny Kwartalnika "Rurociągi". Globtrotter wyróżniony (wraz z P. Malczewskim) w "Kolosach 2000" za dotarcie do kraju Urianchajskiego w środkowej Azji i powtórzenie trasy wyprawy Ossendowskiego. Warto też odnotować, że W.S.M. w roku 1959 na Politechnice Warszawskiej założył Koło Stowarzyszenia Ateistów i Wolnomyślicieli.   Więcej informacji o autorze

 Liczba tekstów na portalu: 49  Pokaż inne teksty autora
 Najnowszy tekst autora: Kaukaz w płomieniach
Wszelkie prawa zastrzeżone. Prawa autorskie tego tekstu należą do autora i/lub serwisu Racjonalista.pl. Żadna część tego tekstu nie może być przedrukowywana, reprodukowana ani wykorzystywana w jakiejkolwiek formie, bez zgody właściciela praw autorskich. Wszelkie naruszenia praw autorskich podlegają sankcjom przewidzianym w kodeksie karnym i ustawie o prawie autorskim i prawach pokrewnych.
str. 5392 
   Chcesz mieć więcej? Załóż konto czytelnika
[ Regulamin publikacji ] [ Bannery ] [ Mapa portalu ] [ Reklama ] [ Sklep ] [ Zarejestruj się ] [ Kontakt ]
Racjonalista © Copyright 2000-2018 (e-mail: redakcja | administrator)
Fundacja Wolnej Myśli, konto bankowe 101140 2017 0000 4002 1048 6365