Racjonalista - Strona głównaDo treści


Fundusz Racjonalisty

Wesprzyj nas..
Zarejestrowaliśmy
200.196.985 wizyt
Ponad 1065 autorów napisało dla nas 7364 tekstów. Zajęłyby one 29017 stron A4

Wyszukaj na stronach:

Kryteria szczegółowe

Najnowsze strony..
Archiwum streszczeń..

 Czy konflikt w Gazie skończy się w 2024?
Raczej tak
Chyba tak
Nie wiem
Chyba nie
Raczej nie
  

Oddano 308 głosów.
Chcesz wiedzieć więcej?
Zamów dobrą książkę.
Propozycje Racjonalisty:
Wanda Krzemińska i Piotr Nowak (red) - Przestrzenie informacji

Znajdź książkę..
Sklepik "Racjonalisty"

Złota myśl Racjonalisty:
"Prawdę trzeba wyrażać prostymi słowami."
 Kultura » Historia

Powielacze na szmuglerskim szlaku. Fragmenty wspomnień emigracyjnych [2]
Autor tekstu:

Ja byłem wówczas świeżo po ukończeniu szkoły i zacząłem właśnie pracować jako optyk w swojej firmie, jednak mój wspólnik nie patrzył łaskawym okiem, kiedy znikałem za często. Niezależnie od tych niepowodzeń byłem jednak przekonany, że to jedyna dla nas droga przerzutowa. Oczywiście, dobrze sobie zdawałem sprawę, że nie każdy marynarz weźmie trefny towar, jednak wiedziałem również, że za forsę można wiele załatwić — pozostawała więc właściwie nie kwestia czy, ale za ile. Nie liczyłem na żadne patriotyczne pobudki, doświadczenie nabyte u „Moska" uwolniły mnie bowiem od liczenia na tego typu sentymenty. Muszę tutaj napisać szczerze, że nie bardzo się to podobało A. Koraszewskiemu, który uważał, że trochę patriotyzmu od ludzi należy wymagać. Starałem mu się jednak przypominać w takich chwilach, że towarzysz Iljicz Lenin dokonał rewolucji za pieniądze niemieckie, a nie dzięki patriotycznym pobudkom ludu rosyjskiego.

Niezależnie od wszystkiego miałem jego akceptację, by płacić, jednak rozsądne ceny, żeby nasz budżet wytrzymał. Do naszej spółki na południu Szwecji dołączył J. Święcicki ze Sztokholmu. Obiecał pomagać finansowo, miał do dyspozycji fundusze Rządu Emigracyjnego w Londynie. W tamtych czasach były to relatywnie dość znaczne sumy, jakie zbierała emigracja polityczna na pomoc krajowi. Nie wszyscy mówili głośno, skąd brali pieniądze, a nierzadko sami sobie przypisywali niesłusznie zasługi.

Z kraju tymczasem przychodziło coraz więcej zamówień, opozycja rosła, a wraz z nią zwiększały się potrzeby. Powoli nasz obraz też zaczynał być klarowny. W tym miejscu należy wyjaśnić, że nikt nigdy na Zachodzie nie konstruował powielaczy, off­setów biurowych typu Roneo Vickers z myślą, by spełniały rolę maszyn drukarskich i były używane 24 godziny na dobę. W życiu jednak bywa inaczej i opozycja lat siedemdziesiątych wykorzystywała te maszyny do maksimum. Niezależnie od trudności ze zdobywaniem papieru istniał wieczny problem części zamiennych i innych niezbędnych akcesoriów, aby wszystko utrzymać w ruchu. Tutaj mistrzem nad mistrzami był Mirosław Chojecki, szef „NOWej". Aby to wszystko zrozumieć potrzeba było czasu, którego obydwie strony nie miały. Dodatkową trudność sprawiało to, że „czerwoni" nie dawali paszportów na wyjazd osobom podejrzanym o działalność opozycyjną.

Dopiero po latach okazało się, jak trafna to była decyzja z ich strony, jak ważka dla opozycji. Okazało się po prostu, że z powodu braku kontaktów z Zachodem wielu liderów opozycji miało zupełnie wypaczony obraz rzeczywistości. Ten zaś, który sami zbudowali był przyczyną wielu nieporozumień i niejednokrotnie katastrofalnych decyzji. W każdym bądź razie nie udało się do końca wyeliminować, jeśli idzie o stronę techniczną, nieporozumień, które stały się kością niezgody na przyszłość. Ludzie w kraju po prostu nie rozumieli realiów Zachodu i to stanowiło problem numer jeden. Ale nie uprzedzajmy wypadków.

Lato w roku 1978 było wspaniale, soczysta zieleń zapraszała do przechadzek, kawiarnie na zewnątrz pełne były ludzi. Po długiej zimie każdy pragnął przeżywać miłe chwile jak najdłużej. Takim miejscem, do którego się wraca co roku, dla mieszkańca Malmo jest Kopenhaga. Wodolot odpływa co godzinę i po 45 minutach jesteśmy w centrum starej dzielnicy Kopenhagi — Nyhaven. Byłem jednym z wielu, którzy podążali tego dnia na przystań wodolotów odpływających do Kopenhagi. Miała to być kolejna podróż w poszukiwaniu polskich statków, przypadek zrządził, że wszystko potoczyło się inaczej.

W drodze do kasy biletowej zobaczyłem na końcu basenu portowego zacumowany duży dwumasztowy jacht z polską banderą. Nie zastanawiając się ani przez chwilę podążyłem w jego kierunku. Na pokładzie nic specjalnego się nie działo, wmaszerowałem więc na pokład z pytaniem, gdzie jest kapitan. Po upływie chwili zjawił się człowiek krępej budowy, średniego wzrostu, z brodą i wąsami. Przedstawił się krótko jako Edward Waszkiewicz i zapytał, o co chodzi. Odpowiedziałem, że mam interes, ale może lepiej będzie porozmawiać przy piwie. Kapitan wyraził zgodę; zanim opuściliśmy pokład, rzucił kilka słów do jednego z członków załogi. Nie musieliśmy wędrować daleko. Przystań wodolotów znajduje się blisko dworca głównego w Malmo, a na dworcu jest najlepszy pub w stylu angielskim. Usiedliśmy w głębokich skórzanych fotelach i zaczęliśmy rozmawiać. Po wymianie paru zdań Edward zapytał, co mam na myśli mówiąc o interesie do zrobienia. Zamówiłem kolejne piwo i w dość spontaniczny sposób powiedziałem, o co chodzi. Na odpowiedź nie musiałem długo czekać. Była pozytywna. Pierwsze co go interesowało, to ile maszyn jest do przewiezienia, ich wielkość, jak również inne praktyczne detale. Po kolejnym piwie rozmowa potoczyła się już wartko. Umówiliśmy się na spotkanie następnego dnia. Są chwile w życiu każdego z nas, kiedy świat wydaje się piękny, a wszystkie problemy bagatelą. Takie odczucia miałem po pożegnaniu się z Edkiem. Po powrocie do domu natychmiast zadzwoniłem do A. Koraszewskiego do Lundu. Radość moja nie miała granic, wreszcie po roku szamotania się mieliśmy realną szansę przeszmuglowania sprzętu dla KOR. W krótkich słowach przedstawiłem Andrzejowi co i jak, uważając oczywiście, że należy mi się co najmniej pochwała za dobrze wykonane zadanie.

Stało się jednak inaczej. Po wysłuchaniu mojej, dość chaotycznej, relacji Andrzej zareagował bardzo racjonalnie i zadał mi pytanie, czy mam jakąś gwarancję, że przekazany do przesyłki powielacz nie wyląduje na dnie Bałtyku, przyczyniając się jeszcze dodatkowo do wytrucia farbą powielaczową dorszy. Muszę przyznać szczerze, że szlag mnie trafił. Wysłuchałem obiekcji Andrzeja, ale mimo wszystko postanowiłem zaryzykować. Następnego dnia z rana zadzwonił Andrzej, który przetrawił sprawę i podjął decyzję, że należy zacząć burzyć porządek po Jałcie. Oznaczało to zgodę na wysłanie ręcznego Gestetnera, który kupiłem na pchlim targu za własne pieniądze rok wcześniej. Myślę, że gdyby ówczesny szef wywiadu PRL, gen. Pożoga dowiedział się o tym fakcie, to z pewnością by się nie śmiał [ 1 ]. Skala zapoczątkowanego bowiem w ten sposób procederu urosła do niebagatelnej liczby ponad 600 maszyn przeszmuglowanych do kraju w ciągu następnych lat. Jak się później okazało, gen. Pożoga w swoich pamiętnikach przechwalał się, że oczywiście jego służby wszystko wiedziały i miały pod dyskretną kontrolą. Daj Boże dużo zdrowia generałowi, bo jego doświadczenie może być jeszcze przydatne. „Fachowcy" zawsze są potrzebni.

Na pierwszą przesyłkę przeznaczyliśmy jeden powielacz Gestetner 365, matryce białkowe, farbę, książki, zszywki metalowe oraz zszywacz. Wszystkie te rzeczy wyciągnęliśmy z „magazynów" w Malmo i Lundzie. Oznaczało to w praktyce, że pod moim małżeńskim łożem zrobiło się nagle pusto. Podobnie jak w garderobie. Prawda była taka, że długo jeszcze nie było nas stać na jakiekolwiek magazyny.

Dopiero w drugiej połowie 1981 roku wynająłem po prostu na magazyn piwnicę, aby uniknąć protestów żony, że musi chodzić dookoła, aby wejść do łóżka. Spotkałem się z Edwardem na mieście o umówionej godzinie i razem z jego sternikiem z jachtu, Stanisławem Reszką zaczęliśmy załatwiać interesy. A były to prawdziwe interesy. Okazało się, że jacht jest nafaszerowany towarem, który należy wynieść i upłynnić.

Przypomniało mi to Hamburg, gdzie w podobny sposób polscy marynarze zarabiali forsę, aby mieć gotówkę na kupno towaru. Nie zastanawiałem się w ogóle, co mi grozi, jak mnie złapie szwedzkie „cło" na przemycie wódki. Po prostu nie miałem wyboru: należało jakoś wypróżnić jacht z towaru i zapakować moją przesyłkę. Przeszmuglowanego do Szwecji towaru było dużo: wódka, papierosy, osprzęt żeglarski, składane pontony oraz masa innych rzeczy na sprzedaż. Niezależnie od strachu wiedziałem jedno, że to musi się udać. Następnego dnia o umówionej godzinie — w samo południe — pojechałem moim prywatnym samochodem Peugeot 404 na keję, gdzie był przycumowany jacht i błyskawicznie przeładowaliśmy najbardziej trefny towar: wódkę i papierosy. Nie trwało to dłużej niż parę minut. Zakładałem — i słusznie — że najciemniej jest pod latarnią i nikomu nie przyjdzie do głowy, że coś nielegalnego kombinujemy. Dalsze losy towaru już mnie nie interesowały.

Tego samego dnia po południu załadowałem nasz towar. Oczywiście nie informowałem Andrzeja o tym, że była to „transakcja wiązana"; szkoda by było, żeby się niepotrzebnie denerwował, iż w razie wpadki dojdzie do komplikacji dyplomatycznych na wysokim szczeblu, a burzenie porządku po Jałcie może się skończyć po prostu grzywną dla M. Kalety za nieudany szmugiel wódki, a to byłby już po prostu skandal. Wszystko dobre, co się dobrze kończy; po ustaleniach komu oddać naszą przesyłkę w kraju, Edward odpłynął następnego dnia. Zanim jednak to miało miejsce, u mnie w domu odbyła się wspólna kolacja. Pozwoliło to bliżej poznać ludzi ze świata żeglarskiego, co było warte wszystkich pieniędzy w przyszłości. Najważniejszy był dla mnie fakt, że pobyt jego załogi w Malmo był nielegalny. Okazało się, że był to tzw. rejs przybrzeżny na trasie Gdańsk-Szczecin, a to, że na trasie było Malmo to już „inna inszość". Genialność tego pomysłu polegała na tym, że nikomu nie przychodziło do głowy, aby szukać kontrabandy na pokładzie, skoro jacht nie zawijał do żadnego portu. Osobą, która była mózgiem tego przedsięwzięcia był Edward Waszkiewicz — kapitan jachtu, a pomagał mu Stanisław Reszka — sternik.

Jak w każdej dobrej organizacji był tu ewidentny podział ról: za jacht i dobór załogi odpowiedzialny był Edward, a za sprawy „zaopatrzenia" — Stanisław. Trzeba pamiętać, że był to już okres dużych trudności w zakupie czegokolwiek na wolnym rynku. Był jeszcze ostatni problem, finansowania całej eskapady, czyli kosztów wyczarterowania jachtu i innych niezbędnych inwestycji. Tutaj dogadaliśmy się szybko, wziąłem na siebie wszystkie koszty przepłynięcia jachtu, pod jednym wszak warunkiem — że będzie zabierał nasz towar.

Po tej nieprzespanej nocy, bo kolacja przeciągnęła się do późnych godzin nocnych nie bardzo miałem ochotę iść do pracy, ale na chleb trzeba było zarabiać. Nie wiem, jak przepracowałem ten dzień, ale myśli moje zaprzątało co innego: czy transport dotrze szczęśliwie. Musiałem się uzbroić w cierpliwość, a to nie było nigdy moją najsilniejszą stroną. Czekać, to był nakaz chwili, a ja nie lubiłem na nic czekać. Tutaj chciałbym zaznaczyć, że to były najtrudniejsze chwile, okres wyczekiwania dłużył się w nieskończoność, ciągłe zapytywanie samego siebie, czy gdzieś nie popełniliśmy błędu itd. To była istna katorga, gorzej, że to odbijało się na atmosferze w domu. Tak niestety było już przez wiele następnych lat. Czekanie na potwierdzenie odbioru transportu trwało niekiedy nawet kilkadziesiąt dni. Tak było też tego pierwszego razu. Kiedy już niemal straciłem nadzieję na szczęśliwe zakończenie wyprawy i przez chwilę myślałem o dorszach na dnie Bałtyku, które będą musiały jeść „Kulturę", albo o jeszcze, nie daj Panie Boże, innych komplikacjach na arenie międzynarodowej, ogarniał mnie blady strach. Moje obawy okazały się jednak nieuzasadnione. Mijał kolejny dzień po odpłynięciu Edka — był wieczór, gdy zadzwonił Andrzej K. z Lundu. „Muszę ci pogratulować, dzwonił mój brat, przesyłka dotarła do adresata". Nie wiem co mu odpowiedziałem, ale wiem co innego, omal nie zwariowałem ze szczęścia. Udało się, mieliśmy nareszcie otwartą drogę do kraju. Za parę dni zadzwonił Edward i zapowiedział następną wizytę.


1 2 3 4 Dalej..

 Po przeczytaniu tego tekstu, czytelnicy często wybierają też:
Nawojki z klasą, czyli o gimnazjum w Dobrzyniu
Zapiski londyńskie 1988/1989 cz. 1

 Zobacz komentarze (13)..   


 Przypisy:
[ 1 ] Aluzja do publikacji H. Piecucha, „Wojciech Jaruzelski tego nigdy nie powie". Mówi były szef wywiadu i kontrwywiadu, pierwszy zastępca Ministra Spraw Wewnętrznych gen. dyw. Władysław.

« Historia   (Publikacja: 29-09-2008 )

 Wyślij mailem..   
Wersja do druku    PDF    MS Word

Marian Kaleta
Wyjechał z Polski nielegalnie w 1969 roku. Od 1971 mieszka w Szwecji. Przed powstaniem "Solidarności" nawiązał kontakty z paryską "Kulturą" i Polskim Rządem na Uchodźstwie. Po powstaniu NSZZ "Solidarność" współtworzył "Polenkomitten". Współtwórca Conference of "Solidarity" Support Organizations w Południowej Szwecji. Po ogłoszeniu stanu wojennego zorganizował głodówkę protestacyjną w Katedrze w Lundzie. Od 1982 rozpoczął ścisłą współpracę z Biurem Brukselskim dzięki czemu przeszmuglowano do Polski kilkaset maszyn poligraficznych dla podziemnych wydawnictw. Związany z Grupą Oporu "Solidarni". W 2007 r. odznaczony przez prezydenta Krzyżem Komandorskim Orderu Odrodzenia Polski. Bohater filmu dokumentalnego TVP Polonia z cyklu "Dziękujemy za solidarność" (lipiec 2008)
Wszelkie prawa zastrzeżone. Prawa autorskie tego tekstu należą do autora i/lub serwisu Racjonalista.pl. Żadna część tego tekstu nie może być przedrukowywana, reprodukowana ani wykorzystywana w jakiejkolwiek formie, bez zgody właściciela praw autorskich. Wszelkie naruszenia praw autorskich podlegają sankcjom przewidzianym w kodeksie karnym i ustawie o prawie autorskim i prawach pokrewnych.
str. 6111 
   Chcesz mieć więcej? Załóż konto czytelnika
[ Regulamin publikacji ] [ Bannery ] [ Mapa portalu ] [ Reklama ] [ Sklep ] [ Zarejestruj się ] [ Kontakt ]
Racjonalista © Copyright 2000-2018 (e-mail: redakcja | administrator)
Fundacja Wolnej Myśli, konto bankowe 101140 2017 0000 4002 1048 6365