|
Chcesz wiedzieć więcej? Zamów dobrą książkę. Propozycje Racjonalisty: | | |
|
|
|
|
Kultura » Sztuka » Filmy i filmoznawstwo
Próba deliberacji filmowej na 2004 rok Autor tekstu: Jakub Jan Pudełko
"TO NIE JEST WSZYSTKO CO CHCIELIBYŚCIE WIEDZIEĆ O GUSTACH I WCALE NIE BOICIE SIĘ O NIE ZAPYTAĆ"
U progu każdego nowego roku warto spojrzeć na
kinematografię w skali globalnej. Nowy — 2004 — rok zapowiada się pod
tym względem nad wyraz różnokolorowo. Co wcale nie oznacza, że interesująco,
ale i nie fatalnie. W tym przypadku chciałbym, aby było to jednak nieco
odmienne spojrzenie — z lotu ptaka. Poczuć się outsiderem ze skrzydłami. Na
filmowej mapce Ziemi zaznaczyć dużą kropką nasz kraj i sięgnąć po szkło
powiększające po to, aby raz na
jakiś czas przyglądać się baczniej Polsce, następnie odkładać szkło na półkę i ponownie podziwiać resztę świata. Zamierzona wybiórczość jaką starałem
się kierować w poniższych noworocznych rozważaniach może uprzyjemni
czytelnikom wysnucie kilku refleksji kinematograficznych na kształt konkluzji,
parę niezobowiązujących wniosków wielbicielom filmu, kinomanom.
Gorąco zachęcam do tego wszystkich tych, którym nieobce jest uważne
zapoznawanie się z dziełem filmowym, wszystkich zwyczajnie i niezwyczajnie
kochających kino. Spoglądając na prognozy filmowe w kilku mniej i bardziej
kolorowych pismach, pokusić się można o drobne klasyfikacje dokonujące
tematycznego podziału „najgłośniejszych", najbardziej oczekiwanych
premier w 2004 r. Smutnym niewątpliwie
pozostaje fakt, iż wciąż najłatwiej dokonuje się antycypacji w sferze
produkcji hollywoodzkich, a co za tym idzie — polskiej tzw. „komerchy". Nie powinno nas to dziwić:
starannie zaplanowany budżet, kampanie reklamowe, miliony dolarów zysku -
„fabryka snów" dalej miewa się nieźle trafiając co jakiś czas na
podatny, zagraniczny — najlepiej europejski -
grunt. Funkcję takową dalej świetnie pełnią i pełnić dalej będą
polskie multipleksy gdzie w kilkunastu salach kinowych potrafi lecieć kilkanaście
tych samych szmir, lecz nie jest to na szczęście regułą. Dorzucić do tego
kilogramy popcornu, litry coli i mamy rozwijającą się, coraz zręczniej
prosperującą zamerykanizowaną kulturę masową. NIE POWINNO SIĘ JEDNAK Z TYM
WALCZYĆ! Idąc za myślą Marii Janion w książce „Czy będziesz wiedział,
co przeżyłeś?", postarajmy się tylko bardziej ją oswoić wszczepiając w nią sporą dawkę polskiej rzeczywistości. Byleby z tym szczepieniem nie
przesadzić. Odradzam konflikt z wiatrakami. Naprawdę da się je polubić. Zwłaszcza
kiedy można w ich cieniu poddać się tzw. „entertainment". A do jedzenia
zawsze można wziąć kanapkę z baleronem lub brokułą.
Często powtarzam, iż w każdej epoce należy, a nawet
trzeba nauczyć się funkcjonować — żyć. Nie popadając zbytecznie w koniunkturalizm myśleć należy dosyć trzeźwo. I nie martwić się
postmodernistycznym bałaganem w świecie filmu dopóty, dopóki Quentin
Tarantino ma zamiar dalej kręcić („Kill Bill" i co dalej?...). „Zawsze
spoglądaj na jasną stronę życia" — jak śpiewali członkowie Latającego
(niegdyś) Cyrku Monty Pythona. Warto dopowiedzieć: zawsze spoglądaj dogłębniej w repertuar kinowy i — jeśli jest to możliwe — odnajdź w nim jakikolwiek
środek. O złotym nie śnijmy nawet; drogą demokratycznej większości na
dogodniejszą porę liczyć może zawsze wampiropodobna „bajeczka" "Underworld"
Lena Wisemana aniżeli „Pornografia" Kolskiego. Jeśli ktoś już zakupił
bilet na „Żurek" Ryszalda Brylskiego lub „Warszawę" Dariusza
Gajewskiego niech przygotuje się na ciasną atmosferę w kameralnym kinie (większe
kina wzięły chyba przypadkowo niektóre tytuły za menu lub mapę drogową).
Gwoli dygresji, Marek Koterski jako przewodniczący jury na festiwalu w Gdyni w ubiegłym już roku udowodnił, że subiektywizm zaczął przyozdabiać się dziś w nowe cechy: staje się mdłym ale jednak światłem w ciemnym tunelu
relatywizmu moralnego i bylejakości tego, co składać się powinno na dojrzały
wybór. Zdarza się też taka sytuacja, że polska premiera „Naqoyqatsi" G.
Reggio — arcydzieła wieńczącego trwającą od 1983 roku trylogię „Qatsi" — przechodzi bez echa, a jedyna, iście obiadowa pora wyświetlania filmu
przyczynia się do zdumiewającej frekwencji około pięciu osób na całą salę
kinową. Łudzę się bardzo, że to właśnie obiad stał na drodze miłośnikom
niesamowitych syntetycznych umiejętności kinematografii, aby nie zauważyć
duetu Reggio — Glass.
Ciężko jest nie narzekać, zwłaszcza, że lubimy tę
czynność. Bo — mówię to będąc trzeźwy na umyśle — nie jest tak
bardzo bardzo źle w dziedzinie polskiej i światowej kinematografii. W połowie grudnia starego — 2003 — roku odbył się zjazd Stowarzyszenia Filmowców
Polskich. Dowodem na co stał się ów zjazd? Tak w skrócie, aby nie psuć
nastrojów tym, którym polskie kino leży głęboko na sercu. Grupa rządzących
seniorów (trzymających władzę?), których średnia wieku wynosi około 75
lat zadecydowała m.in.: o likwidacji finansowania form dokumentalnych i animowanych przez budżet państwa. Następstwem tej decyzji będzie całkowita
niemal eliminacja tychże gatunków. A jak wiadomo nie jest z nimi już teraz
dobrze. Obecny „Czas na dokument" w telewizji publicznej zmutowany został
do tego stopnia, że nijak dorzucić do nazwy gatunku przedrostka „-para".
To nie wszystko. Ów „genetycznie" zeszpecony w wielu miejscach telewizyjny
dokument nie stara się kształtować już jakichkolwiek gustów. Tych
„masowych" również. Wracając do Filmowców -
ciągle istnieją głębokie podziały wśród dobrze znających się wzajemnie
reżyserów. Dowodem na taki stan rzeczy jest choćby zbojkotowanie Zjazdu przez
m.in.: Zanussiego, Zaorskiego, Żuławskiego, Marczewskiego, Kolskiego, itd.
Brak solidarności w tym względzie jest doprawdy żałośnie przykry. Faktem
jest, że twórcy takiej sobie „Starej baśni" czy też — z punktu
widzenia dokonań X Muzy — żałosnej „Zemsty" mają prawo poczuć się już
wolni finansowo i kręcić szkolne bryki co jakiś czas. Ale — o zgrozo! -
oni wszyscy zamierzają kręcić (przepraszam — ilustrować) dalej i to nie
mniej niż obecnie. W dodatku czują się jeszcze dyskryminowani. Młode
pokolenie filmowców oraz krytyków (debiut przed upływem czterdziestego
roku życia to istny sukces) jednak ma przynajmniej kogo negować, no i pole do manewrów
swych twórczych ambicji jest odpowiednio szerokie czego przykładem jest
rozwijające się kino „offowe", konkursy kina niezależnego w Gdyni, itp.
Tak więc naprawdę nie jest bardzo bardzo źle. Jest tylko źle. A to
jeszcze doprawdy nic tragicznego.
Kluczem do wyjścia z gęstwiny względnej stabilizacji i pozornej „ARS -równowagi" jest nasz
własny smak estetyczny. Tak więc poddam teraz pod rozpatrzenie kameralną próbę
ujęcia kilku zaledwie nowości filmowych na 2004 w jedną klasyfikację. Być
może podpowie coś ona kinomanom w dokonywaniu selekcji fabuł. Zacznijmy od
przygody. Ostatnimi czasy modny stał się wysyp kontynuacji wszelkiego rodzaju:
remake'ów, sequeli, trylogii. Dlatego też warto zacząć od gatunków związanych
ogółem z wędrówką, dynamiczną akcją (stricte filmową), walką,
proroctwami, próbami wypocenia „post-współczesnej" pseudo-filozofii,
naginania konwencji i tak już wygiętych w każdą stronę.
Idą, dochodzą i w końcu wracają — „WŁADCA PIERŚCIENI"
kończy powoli swoje panowanie w polskich kinach styczniową premierą
"Powrotu króla". W przypadku perypetii Hobbitów, ludzi, Elfów (itp.,
itd.) mamy do czynienia z przygodą jawnie zewnętrzną.
Jest ona dobitnie ukazana w formie pieszej wędrówki, biegu, walki, lotu.
Podczas trwania jednej części zmieniają się miejsca, ich charakter. Poziom
wydarzeń jest równie bogato zdobiony w ślad za światem zewnętrznym.
Przygody bohaterów trylogii są więc równoważne z baśniowym — a więc
irracjonalnym — światem. Konkretyzacja ich celów, przeznaczeń dokonuje się w harmonii z wymyślnym światem Tolkiena. 2 lipca nastąpi kolejna długo
oczekiwana premiera. Tym razem będzie to kontynuacja bardzo udanej — zwłaszcza
dzięki spolszczonej wersji językowej — opowieści o Shreku. Będzie i chłopiec
lekceważący racjonalizm i zdrowy rozsądek — „Harry Potter i więzień
Azkabanu" czeka na polskich widzów. Przygody w postaci zewnętrznej
można równie dobrze przenieść na grunt historyczny lub umownie historyczny.
Oliver Stone z „Aleksandrem Wielkim" wejdzie na polskie ekrany na jesień
tego roku, a Baz Luhrmann z identycznym pomysłem na jesień roku 2005. Brad Pitt w roli Achillesa (będąc na chwilę zgryźliwym tetrykiem dopowiedzieć muszę,
że Homer wiele traci nie widząc tego) wystąpi w „Troi" już w maju tego
roku. To tak na unijno — europejski nowy, dobry początek. Świadomie pomijam
„legendę" Matriksa. Dodam tylko, że jedną z najcelniejszych opinii o owej
przegadanej formalnie oraz treściowo trylogii jest stwierdzenie, iż najlepiej
obcuje się z przygodami Neo w stanie — nie jest to edukacyjne! — małej
nietrzeźwości umysłowej. Wówczas całą gmatwaninę dialogów idzie jakoś
„sensownie" przełknąć. No cóż — niektórzy zawsze będą skłaniać
się w stronę NEOhedonizmu.
A co z przygodami ukrywanymi wewnątrz nas samych? Wewnątrz bohaterów? Z tym jest znacznie
gorzej. Filmy autorskie, niskobudżetowe o nikłych lub zerowych szansach na
kampanię reklamową nie występują raczej w kinowych wyprzedzeniach na rok 2004. Wspomnieć wypada o — już teraz głośnym — dziele Mela Gibsona. „The
Passion of Christ". Z pewnością „Pasja" przyjmie się na naszych
ekranach. Jeżeli nazwiemy wysokobudżetówkę filmowego „Bravehearta" dziełem z wyższej półki wejdzie ona do kategorii wewnętrznych
przygód składających się na ogół wydarzeń w filmowym świecie fikcji,
realizmu historycznego, współczesnego. Śmielej w tej tematyce można podyskutować o przeszłych dwunastu miesiącach. Lars
von Trier dał znać o sobie w wielkim stylu. „Dogville" z poprawną rolą
Nicole Kidman stał się głośny artystycznie dzięki m.in.: wielu głębszym
warstwom znaczeniowym. Należy dodać, iż konstruktywna, napędzająca
zdarzeniowość fabuły przemiana bohaterki stanowi przełomową, równie wielką
przygodę odbywającą się w wewnętrznym,
zamkniętym świecie indywidualnego jestestwa. Spod daty 2003 roku wypada
wspomnieć jeszcze o „Godzinach" Stephena Daldry oraz — idąc za
„Jedenastką KINA", czyli najciekawszych filmów minionego roku wg krytyków
tegoż miesięcznika — "Pokój syna" Nanni Morettiego. Z mojej strony
dorzucę film Gusa van Santa „Gerry" gdzie przygoda na zewnątrz
przemieniła się w walkę o przetrwanie natomiast najistotniejsze meritum fabuły
mieściło się wewnątrz dwojga
bohaterów. Dowód na to, że dwupoziomowość przygody jest wybitnie ciekawszym
zjawiskiem. Pominąłem być może wiele interesujących tytułów polskich. Choćby
„Symetria" Konrada Niewolskiego czy też „Ubu Król" Piotra Szulkina.
Tak — rzeczywiście oba tytuły mające premierę jeszcze podczas tej zimy (2004)
wydają się bogate w treści głębsze, w wydarzenia wewnątrz
czegoś i kogoś. Lecz polską, rodzimą rzeczywistość wypada rozpatrywać już
nieco poważniej, z prostym kręgosłupem powagi tematycznej. Jest to
niewyczuwalny do końca grunt, pod którym łatwo stracić równowagę.
Zapowiedziana fragmentaryczność, luźna struktura powyższej nieśmiałej
próby refleksji kinowej na 2004 rok z elementami roku 2003 — mam nadzieję — rozbudziła pragnienia przeżycia dzieła filmowego. Dorzucam ze swej strony
szczęście w owym przeżywaniu. A szczęście to zawsze podstawa i praprzyczyna zdrowia (nie tylko na sali
kinowej) i sukcesów w różnych aspektach życia. Czego w najnowszym — przestępnym — 2004 roku życzę wszystkim czytelnikom „Sokoła", a zwłaszcza tym, którzy
już teraz odkładają czas i pieniądze w celu doznania estetycznego lub
rozrywkowego, którego niesłabnącym źródłem od 108 lat jest kinematografia.
« Filmy i filmoznawstwo (Publikacja: 11-01-2004 )
Wszelkie prawa zastrzeżone. Prawa autorskie tego tekstu należą do autora i/lub serwisu Racjonalista.pl.
Żadna część tego tekstu nie może być przedrukowywana, reprodukowana ani wykorzystywana w jakiejkolwiek formie,
bez zgody właściciela praw autorskich. Wszelkie naruszenia praw autorskich podlegają sankcjom przewidzianym w
kodeksie karnym i ustawie o prawie autorskim i prawach pokrewnych.str. 3182 |
|