Racjonalista - Strona głównaDo treści


Fundusz Racjonalisty

Wesprzyj nas..
Zarejestrowaliśmy
200.147.477 wizyt
Ponad 1065 autorów napisało dla nas 7364 tekstów. Zajęłyby one 29017 stron A4

Wyszukaj na stronach:

Kryteria szczegółowe

Najnowsze strony..
Archiwum streszczeń..

 Czy konflikt w Gazie skończy się w 2024?
Raczej tak
Chyba tak
Nie wiem
Chyba nie
Raczej nie
  

Oddano 306 głosów.
Chcesz wiedzieć więcej?
Zamów dobrą książkę.
Propozycje Racjonalisty:
Sklepik "Racjonalisty"
Anatol France - Bogowie pragną krwi
Anatol France - Kościół a Rzeczpospolita

Złota myśl Racjonalisty:
"Nierozsądny byłby zamiar odebrania ludowi jego szaleństwa! Można jednak wyleczyć z szaleństw tych, co rządzą ludem; nie pozwolą na to przynajmniej, by szaleństwa ludu stały się niebezpieczne. Zabobon wówczas tylko jest groźny, gdy ma za sobą monarchów i żołnierzy, wtedy bowiem staje się okrutny i krwiożerczy."
 Ludzie, cytaty » Voltaire » Fragmenty dzieł » Kandyd

O Pakicie i bracie Żyrofli
Autor tekstu: Wolter

Znalazłszy się w Wenecji, Kandyd kazał szukać Kakamby w gospodach, kawiarniach, zamtuzach, i nie znalazł. Co dnia posyłał do portu na spotkanie wszystkich lądujących okrętów i szalup: żadnej wiadomości.

— Jak to! — mówił do Marcina — ja miałem czas przebyć drogę z Surinam do Bordeaux, dotrzeć z Bordeaux do Paryża, z Paryża do Dieppe, z Dieppe do Portsmouth, objechać Hiszpanię i Portugalię, całe Morze Śródziemne, spędzić kilka miesięcy w Wenecji; a pięknej Kunegundy nie ma jeszcze! Zamiast niej, spotkałem jedynie paryską łajdaczkę i perygordzkiego labusia! Kunegunda nie żyje to pewna; nie pozostaje mi nic jak też umrzeć. Ach, lepiej było zostać w rajskiej Dorado, niż wracać do tej przeklętej Europy. Jakąż ty masz słuszność, drogi Marcinie! wszystko jest jeno złudą i utrapieniem ducha.

Popadł w czarną melancholię, nie brał żadnego udziału w operze alla moda, ani w innych uciechach karnawału; ni jedna z miejscowych piękności nie skusiła go. Marcin rzekł:

— Jesteś, w istocie, bardzo naiwny, aby sobie wyobrażać, iż sługa Metys, mając parę milionów w kieszeni, pójdzie ci szukać kochanki gdzieś na końcu świata i przywiezie ją do Wenecji. Jeśli ją znajdzie, zatrzyma dla siebie; jeśli nie znajdzie, weźmie sobie inną; radzę ci zapomnieć żeś miał kiedy sługę Kakambę i ukochaną Kunegundę.

Słowa Marcina nie były pocieszające. Melancholia Kandyda wzmogła się, Marcin zaś nie ustawał w wykazywaniu iż cnota i szczęście na ziemi są rzadkie, wyjąwszy może Eldorado, dokąd nie ma sposobu się dostać.

Rozprawiając o tej ważnej materii i oczekując Kunegundy, Kandyd spostrzegł, na placu św. Marka, młodego teatyna, prowadzącego się pod ramię z dziewuszką. Zakonnik był rumiany, pulchny i krzepki; oczy miał błyszczące, spojrzenie pewne siebie, wyniosłą minę, dumną postawę. Dziewczyna była bardzo ładna; podśpiewywała sobie, spoglądała miłośnie na teatyna, od czasu do czasu szczypiąc go w pulchne policzki.

— Przyznaj choć — rzekł Kandyd — że ta para jest szczęśliwa. Dotąd, na całej zamieszkałej ziemi, z wyjątkiem Eldorado, widziałem jedynie nieszczęśliwych, ale założę się, że ta dziewucha i teatyn, to para istot doskonale zadowolonych z losu.

— Założę się że nie — rzekł Marcin.

— Najlepiej zaprośmy ich na obiad — rzekł Kandyd — zobaczysz czy się mylę.

Przystępuje do nich, pozdrawia uprzejmie i prosi aby zechcieli spożyć z nim talerz makaronu, lombardzką kuropatwę, jaja z truflami, jak również wychylić szklaneczkę Montepulciano, Lacrima Christi, cypryjskiego i Samos. Panienka zarumieniła się, teatyn przyjął zaproszenie; za czym, dziewczyna udała się za nim, spoglądając na Kandyda zdziwionym i pomieszanym wzrokiem, ba nawet ze łzami w oczach. Zaledwie weszła do izby, rzekła:

— Jak to! pan Kandyd nie poznaje już Pakity?

Na te słowa, Kandyd, który do tej chwili nie przyjrzał się jej uważnie, bo w myśli miał jedynie Kunegundę, wykrzyknął:

— Co! biedne dziecko, więc to ty! ty, która wpędziłaś doktora Panglossa w piękny stan, w którym go oglądałem?

— Niestety, panie, to ja, ta sam — odparła Pakita — widzę, że pan wie o wszystkim. Słyszałam o straszliwych nieszczęściach, jakie spadły na cały dom pani baronowej i pięknej Kunegundy. Przysięgam panu, że moje losy były niemniej smutne. Wówczas kiedy mnie pan znał, byłam bardzo niewinna. Franciszkanin, który był moim spowiednikiem, uwiódł mnie z łatwością. Skutki okazały się straszne; musiałam opuścić zamek w krótki czas po owym zajściu, w którym pan baron wypędził pana z domu nogą w pośladki. Gdyby pewien znakomity lekarz nie ulitował się nade mną, byłoby po mnie. Przez jakiś czas, przez wdzięczność, byłam kochanką tego lekarza. Żona, zazdrosna do szaleństwa, biła mnie bez litości: istna furia. Ów lekarz był potworem brzydoty, a ja najnieszczęśliwszą istotą pod słońcem: znosić nieustanne bicie dla człowieka którego się nie kocha! Wiadomo panu, jak niebezpiecznie jest dla kobiety z przykrym charakterem być żoną lekarza. Ten, doprowadzony do rozpaczy breweriami żony, pewnego dnia, pragnąc ją wyleczyć z lekkiego kataru, dał jej lekarstwo tak skuteczne, że, w ciągu dwóch godzin, umarła w straszliwych konwulsjach. Krewni nieboszczki wytoczyli mężowi proces; wolał wziąć nogi za pas; w jego miejsce mnie wtrącono do więzienia. Niewinność nie była by mnie ocaliła, gdyby mi nie pomógł nieszpetny buziaczek. Sędzia uwolnił mnie, po warunkiem że będzie następcą lekarza. Niebawem, wygryziona z domu przez rywalkę, znalazłam się, bez żadnego wynagrodzenia, na ulicy, zmuszona dalej prowadzić ohydne rzemiosło, które wam, mężczyznom, wydaje się tak rozkoszne, a które dla nas jest otchłanią nędzy. Udałam się w tym celu do Wenecji. Och, panie, jeżeli możesz sobie wyobrazić co to znaczy musieć, bez różnicy, pieścić starego kupca, adwokata, mnicha, gondoliera, księdza; być wystawioną na wszystkie zniewagi, wszystkie bezeceństwa; musieć często pożyczać kiecki, aby ją zdejmować dla mężczyzny do którego czuje się wstręt; patrzeć jak jeden kradnie to co się zarobiło od drugiego; być bez ustanku łupioną, okładaną haraczem przez policję i mieć, jako jedyną przyszłość, ohydną starość, szpital i śmietnik, oceniłby pan, że jestem jedną z najnieszczęśliwszych istot na świecie.

Tak otwierała Pakita serce przed dobrym Kandydem, w alkierzu, w przytomności Marcina, który powiadał:

— Widzisz, że już wygrałem połowę zakładu.

Brat Żyrofla został tymczasem w jadalni i popijał sobie, czekając aż podadzą obiad.

— Ależ — rzekł Kandyd do Pakity — wydawałaś się tak wesoła, tak rada kiedy cię spotkałem, śpiewałaś, pieściłaś tego mnicha z tak szczerego serce; zdawałaś się równie szczęśliwa, jak twierdzisz że jesteś strapiona.

— Ach, panie — rzekła Pakita — to także jedna z niedoli remiosła. Wczoraj okradł mnie i wybił oficer; dziś muszę udawać wesołość, aby się przychlebić mnichowi.

Kandyd nie żądał niczego więcej; przyznał że Marcin ma słuszność. Siedli we czworo do stołu; obiad płynął wcale uciesznie, a pod koniec biesiadnicy gwarzyli z sobą dość poufale.

— Mój ojcze — rzekł Kandyd do mnicha — cieszysz się losem, którego cały świat może ci pozazdrościć; zdrowie tryska z twojej twarzy, fizjognomia zwiastuje szczęście; masz oto, dla uciechy, bardzo ładną dziewczynę, i wydajesz się wcale rad ze swego teatyńskiego stanu.

— Dalibóg, drogi panie — rzekł brat Żyrofla, życzyłbym aby wszyscy teatyni spoczywali na dnie morza. Sto razy miałem pokusę podłożyć ogień pod klasztor, a samemu iść ochrzcić się na Turka. Rodzice zmusili mnie, w piętnastym roku, abym włożył tę nienawistną suknię, iżby mogli zostawić większy majątek przeklętemu starszemu bratu, niechaj go Bóg zatraci! Zazdrość, niezgoda, wściekłość, oto co mieszka w klasztorach. Prawda, że człowiek odwali co dnia parę lichych kazań za te marne trochę grosza, z którego przeor odkrada połowę a reszta idzie na dziewczęta: ale, kiedy wracam wieczorem do klasztoru, miałbym ochotę roztrzaskać sobie głowę o mury dormitorium; a ręczę panu, że wszyscy moi współbracia myślą tak samo.

Tu Marcin, zwracając się do Kandyda ze zwykłym spokojem, rzekł:

— I cóż, czy nie wygrałem?

Kandyd dał dwa tysiące piastrów Pakicie, a tysiąc teatynowi.

— Ręczę ci — rzekł — że z tym będą szczęśliwi.

— Nie przypuszczam — rzekł Marcin — być może, za pomocą swoich piastrów, uczynisz ich jeszcze o wiele nieszczęśliwszymi.

— Będzie co będzie — odparł Kandyd — ale jedno mnie pociesza: widzę iż zdarza się spotkać w życiu ludzi, których nie miało się nadziei spotkać nigdy; skorom odnalazł czerwonego barana i Pakitę, odnajdę i Kunegundę.

— Życzę — rzekł Marcin — aby kiedyś mogła ci dać szczęście, ale bardzo wątpię o tym.

— Twardy jesteś — rzekł Kandyd.

— Znam życie — odparł Marcin.

— Ale spójrz na tych gondolierów — rzekł Kandyd — czyż nie śpiewają bez ustanku?

— Nie widzisz ich w domu, w otoczeniu żony i pędraków — odparł Marcin. Doża ma swoje utrapienia, gondolier swoje.

— Prawda, iż, razem wziąwszy, los gondoliera lepszy jest od losu doży; ale różnica wydaje mi się tak nieznaczna, iż nie warto się nad nią zastanawiać.

— Mówią — rzekł Kandyd — o senatorze Prokurancie, który mieszka w pięknym pałacu na Brenta i przyjmuje dość chętnie cudzoziemców. Powiadają, że to jest człowiek, który nigdy nie ma zmartwień.

— Chciałbym widzieć to rzadkie zjawisko — rzekł Marcin.

Za czym Kandyd kazał prosić pana Prokuranta o pozwolenie odwiedzenia go nazajutrz. [as]


 Po przeczytaniu tego tekstu, czytelnicy często wybierają też:
Wizyta u pana Prokuranta, szlachcica weneckiego
Jak Kandyd i Marcin przybijają do brzegów Anglii i

 Dodaj komentarz do strony..   


« Kandyd   (Publikacja: 01-09-2002 Ostatnia zmiana: 09-10-2004)

 Wyślij mailem..   
Wersja do druku    PDF    MS Word
Wszelkie prawa zastrzeżone. Prawa autorskie tego tekstu należą do autora i/lub serwisu Racjonalista.pl. Żadna część tego tekstu nie może być przedrukowywana, reprodukowana ani wykorzystywana w jakiejkolwiek formie, bez zgody właściciela praw autorskich. Wszelkie naruszenia praw autorskich podlegają sankcjom przewidzianym w kodeksie karnym i ustawie o prawie autorskim i prawach pokrewnych.
str. 417 
   Chcesz mieć więcej? Załóż konto czytelnika
[ Regulamin publikacji ] [ Bannery ] [ Mapa portalu ] [ Reklama ] [ Sklep ] [ Zarejestruj się ] [ Kontakt ]
Racjonalista © Copyright 2000-2018 (e-mail: redakcja | administrator)
Fundacja Wolnej Myśli, konto bankowe 101140 2017 0000 4002 1048 6365