|
Chcesz wiedzieć więcej? Zamów dobrą książkę. Propozycje Racjonalisty: | | |
|
|
|
|
Tematy różnorodne » Turystyka i krajoznawstwo
W poszukiwaniu mongolskiego ałmasa [3] Autor tekstu: Bolesław A. Uryn
W tajdze śpię zawsze
bardzo czujnie, dlatego nad ranem obudził mnie hałas przewracanych naczyń
kuchennych pozostawionych przez nas wieczorem koło wygaszonego ogniska. Ktoś
tam się po ciemku tłucze. To pewnie Jurek albo Erdene wyszedł nad ranem
zmuszony przez pitą wieczorem herbatę i nie zabrał latarki — oceniam i natychmiast znowu spokojnie zasypiam...
Świt i pobudka. Zaspany wyczołguję się z namiotu . Tropik jest mokry.
Obwisły pod ciężarem kropli rosy wielkich jak ziarna grochu. Przy wychodzeniu z namiotu cały zamoczyłem się, bo wywołałem lawinę wody cieknącej z tropiku
na moje plecy. Po kilku krokach także nogi mam mokre do kolan. Silna rosa
powoduje, że świat wygląda jak po ulewnym deszczu. Podziwiam jak ze stoku
gór w dolinę rzeki spływa rzeka mgły gęstej jak mleko. Wyżej
wszystko widać wyraźnie — góry, tajgę, ale tu, w dole mgła ogranicza widoczność do kilku metrów. Ale słonko już
zaczyna przygrzewać. Czuje to na mokrych plecach i wiem, że — jak zwykle -
za godzinkę będzie już sucho i ciepło. Trawa zacznie żyć tysiącami świerszczy i ogromnych szarańczaków.
Obozowy
poranek w tajdze — jak co dzień — ładuje mój akumulator radości z życia,
optymizmu, wręcz poczucia wielkiego szczęścia i szczególnego wyróżnienia.
Nawet ten prozaiczny, poranny rytuał mycia zębów w lodowatej wodzie strumyka, wydaje mi się cudem. Z głębi serca dziękuję
Bogu za to, że ten świat jest piękny i ciekawy, i że dane mi było tu dotrzeć! Rozbieram się do pasa i postanawiam
bohatersko hartować się zimną wodą ze strumienia, ale przy pierwszej próbie
rezygnuję, poprzestając na pochlapaniu twarzy i szyi.
Wstałem
pierwszy, więc muszę iść i rozpalić ogień ogniska.
A tam
przykra niespodzianka. W naszej obozowej kuchni znajduję straszny bałagan. Gary są
porozrzucane wokół ogniska. Śniadania nie ma, bo wczorajsza zupa zostawiona w kociołku na rano jest rozlana. Pojemnik na wodę pusty — też leży przewrócony.
Gorzej — wodoodporny wór z żarciem jest rozerwany, konserwy rozsypane, a makarony, ryż i herbata walają się mokre w trawie.
Na moje wrzaski z namiotu wychodzi zaspany
kolega i wstaje Erdene.
Kiedy ja z Jurkiem obwiniamy się nawzajem o spowodowanie nocą szkód, to mój mongolski
przewodnik (zawodowy myśliwy), po dokładnych oględzinach śladów na ziemi,
nagle krzyczy — AŁMAS..! AŁMAS..!, biegnie po
karabin, przeładowuje go i pędzi do koni. Wygląda na to, że
przestraszył się czegoś, obawia się o konie i chce sprawdzić czy nic im się
nie stało. Na szczęście okazuje się,
że pasą się spokojnie i są wszystkie. Erdene wraca, ale jest
wyraźnie mocno wystraszony. Stwierdza autorytatywnie i zupełnie poważnie,
że szkody w nocy nie zrobił żaden z nas. Również nie było to zwierzę -
pantera czy niedźwiedź — mówi. Do obozu, nocą
przyszedł pożywić się gospodarz gór — ałmas! To odgłosy jego -
prawdopodobnie nieudanego — polowania słyszeliśmy nocą.
Był głodny i przyszedł do
obozu — twierdzi mocno zdenerwowany Mongoł. Najlepiej, abyśmy natychmiast stąd
odjechali — mówi.
Erdene z karabinem ostrożnie obchodzi całą okolicę i szuka śladów bytności człowieka
gór. W końcu woła nas i okazuje wyraźne ślady wielkich stóp odciśniętych w błocie na brzegu. Jurek — doświadczony myśliwy i tropiciel (ustrzelił wiele
niedźwiedzi w Kanadzie) — dokładnie ogląda ślady i zadziwiony — stwierdza,
że rzeczywiście — nie są to doskonale mu znane ślady misia! Zbyt duże, zbyt
wąskie, zbyt płytkie, odciśnięte są paluchy a nie widać pazurów — mówi
zadziwiony. No i wyraźnie widać, że była to istota dwunożna, a niedźwiedź
przecież chodzi na czterech łapach!
Też oglądam
wyraźne, ogromne ślady stóp odbite w błocie i mokrej ziemi zaledwie kilkanaście
metrów od naszych namiotów i dreszcz emocji przeszedł mi po plecach. Uświadomiliśmy
sobie, gdzie jesteśmy, i że trzeba zacząć uważać, obojętnie czy kuchnię zdemolował
nam ałmas, pantera śnieżna czy niedźwiedź! Decydujemy, że nie będziemy więcej
gasić ogniska na noc. Wyciągam zestaw survivalowy, a z niego petardy hukowe.
Postanawiam nie rozstawać się z moim Tactical P99 Walthera. Jurek składa swój
łuk myśliwski, a do kołczanu mocuje strzały z grotami na grubego zwierza.
Radzi, by — tak jak w Kanadzie — jedzenie następnej nocy zawiesić wysoko na
drzewie. Erdene — nie wiadomo po co — cały czas chodzi po obozowisku z karabinem przewieszonym przez plecy i obiecuje, że w przyszłym roku zabierze
na wyprawę psa — swoją łajkę, która nikogo i niczego się nie boi i będzie
stróżować w nocy odganiając ałmasa.
Już kolejny raz wracam oglądać pozostawione ślady. Bardzo żałuję,
że nie mam ze sobą gipsu do wykonania odlewów śladów widocznych na
wilgotnej ziemi, bo wciąż wyraźnie widać wypełnione wodą odciski wielkich
stóp. Niestety, jedyne co mogę zrobić by mieć dowód wizyty ałmasa, to
wykonać kilka zdjęć tych charakterystycznych wgłębień. Fotografuję je pod
różnymi kątami — może będzie coś widać? Choć wątpię — bo czarne błoto
zagłębienia wypełnia mętna woda. To tak jakbym fotografował czarnego kota
na pryzmie węgla… Kombinuję, czy nie da rady zrobić odlewu z… mąki, ale
okazuje się, że już jej nie mamy.
Po pośpiesznym śniadaniu, Jurek z łukiem a Erdene z karabinem,
wyruszają konno skontrolować okolice obozu i szukać w jakim kierunku
idą ślady ałmasa. Sprawdzić, czy aby na pewno oddalił się od obozu. Erdene
odgraża się, że go wytropi i dopadnie! Jurek, że sfotografuje. Odpuszczam
sobie te poszukiwania, bo uważam, że nocny gość — obojętnie, zwierzę czy
ałmas — musi być już bardzo
daleko, a jego ślady na skałach na pewno nie będą widoczne. Potrzebny by był
pies tropiący, ale my go nie mamy. W ciągu 10 godzin od wizyty w obozie zwierzę może być gdziekolwiek, a już na pewno tak daleko, że do
zmroku nie dadzą rady go wytropić. Trzeba było od razu, rano, po rosie...
Postanawiam, że jutro o świcie wyruszę z teleobiektywem i lornetką obejrzeć okolicę. Zresztą ktoś musi zostać w obozowisku. Ale obu myśliwych nosi!
Poszli, a właściwie to pojechali konno...
Ałmas śmierdzi,
gwiżdże i nie znosi wody...
Nie
poszedłem na ryby, bo wrócili koledzy (oczywiście z niczym) i nastał „kocioł", ponieważ wraz z nimi przyjechali goście — napotkana grupa Mongołów podróżujących w kierunku „zielonej" granicy. Typy malowniczo podejrzane, wszyscy
uzbrojeni, ale nie musimy się niczego obawiać, bo — okazuje się, że są to
znajomi mojego przewodnika. Parzę więc herbatę i serwuję
posiłek, bo zgodnie z mongolskimi obyczajami, gościa — podróżnego
trzeba nakarmić, napoić i przenocować.
Jestem
wciąż pod wrażeniem niedawnych, nocnych odwiedzin w obozie i trafia się
okazja pogadać o ałmasie z miejscowymi ekspertami, zatem daję gościom w prezencie paczkę papierosów i proszę przewodnika, aby zapytał ich co sądzą o naszej przygodzie i o dzikich
ludziach gór?
Potoczyła
się przy ognisku wartka opowieść...
Okazało
się, że są doskonale zorientowani w temacie. Wiedzą już o nocnej wizycie w obozie i potwierdzają, że to musiał
być ałmas. Ale traktują go w sposób naturalny — jak jedną z wielu
żywych, myślących istot, a spotkanie z nim tak jak z odległym, rzadko
odwiedzanym sąsiadem. Twierdzą, że żyje on wprawdzie głównie na zachodzie
Mongolii, w górach Ałtaj, ale często przywędrowuje i tutaj,
ponieważ tu — wysoko w górach i już blisko granicy — nikt go nie niepokoi.
Nie ma tu ludzi i turyści nie docierają do strefy przygranicznej, bo im nie
wolno. Zdarza się, mówią, że zimą porywa im bydło, ale rzadko, bo
wielkie i rogate jaki potrafią się przed nim obronić. Tak więc raczej żyje w przyjaźni z pasterzami. Więcej szkód robi Caatanom, bo gdy
zapanują straszne mrozy to bywa, że z głodu zabija im renifery. Czasami, ałmasa
widują myśliwi, którzy w trakcie polowań na sobole tygodniami koczują w najdzikszych i najwyższych odstępach górskiej tundry po obu stronach granicy.
Ale udaje im się go zobaczyć tylko zimą i to z daleka, gdy jego sylwetka jest
dobrze widoczna na białym śniegu. Trudno go wytropić bo zawsze pierwszy zauważa
człowieka i tak szybko ucieka w góry, że nawet na koniu nie można go dogonić.
Kilkanaście
lat temu — opowiada nam jeden z Mongołów — słyszał, że samica ałmasa
zeszła z gór, porwała i zniewoliła samotnie koczującego pasterza. W odległej dolinie w Ułan Tajdze kosił on samotnie siano na zimę.
Uciekł z tej „słodkiej" niewoli dopiero po tygodniach spełniania
obowiązków małżeńskich. Inny opowiada, że jeszcze nie tak dawno miejscowy
Naadam wygrał ich znajomy zapaśnik, olbrzym i siłacz nad siłacze, wykarmiony
mlekiem ałmaski.
A było
to tak — matka codziennie wyjeżdżała doglądać bydła i pozostawiała w otwartej
jurcie samotne, małe dziecko. Maluch rósł jak na drożdżach. Kiedyś matka -
wracając — zobaczyła uciekającą z jurty ałmaskę. Dziecku, które tamta
mamka tygodniami karmiła piersią, nic się nie stało. Wprost przeciwnie,
karmione mlekiem ałmaski wyrosło na siłacza.
Nasi goście
prześcigają się w kolejnej opowieści o tym, że gdzieś tu niedaleko, po
syberyjskiej stronie żyje stuletni pasterz — olbrzym, syn ałmasa i zniewolonej
przez niego Mongołki. Ma podobno dwa i pół metra wzrostu i jeszcze dzisiaj wyróżnia się ogromną siłą i… niespotykanie
bujnym owłosieniem. Owłosioną ma nie tylko twarz, ale nawet ramiona, ręce,
nogi, piersi i plecy — twierdzą Mongołowie. Ma większą brodę niż ty -
śmieją się ze mnie [ 2 ].
Inny z naszych gości opowiada nam jak
to kiedyś jechał zimą na stronę syberyjską polować na sobole i jego koń
(posłuszny, stary towarzysz wypraw) w pewnym momencie zaprał się i nie chciał
iść dalej, a potem poniósł jak oszalały, nie reagując na wysiłki jeźdźca
starającego się go opanować. Chłopak mówi, że koń poczuł smród ałmasa i dlatego spłoszył się. Ten sam myśliwy opowiada nam także,
jak to jego ojciec z towarzyszami wytropił gawrę — zimowe legowisko — jak przypuszczali — niedźwiedzia. Gdy myśliwi
usiłowali wypłoszyć zwierza to rozległy się przerażające wrzaski. Tak groźne
ryki, że mógł je wydawać tylko wściekły ałmas. Zrezygnowali z polowania i uciekli!
Erdene -
mój inteligentny przewodnik, dokłada do tych opowieści swoje informacje.
Twierdzi, że jak odbywał służbę wojskową w Ułan Bator, to czytał w gazecie o znalezieniu w Mongolii czaszki ałmasa i że nie gdzie indziej, a właśnie w Polsce badali ją naukowcy, potwierdzając jej autentyczność, zaś
jego mama — znana mi szamanka — ma flet zrobiony z kości „człowieka
gór". Jest on bardzo stary i dostała go dawno temu od innego szamana, a ten
od jeszcze starszego. Możesz go u niej zobaczyć — proponuje mi — jak wrócimy do domu. Mówi też, że wie na
pewno, że mnisi w jednym z klasztorów mongolskich
mieli skórę ałmasa — też o tym czytał w gazecie. Radzi też, bym — jak
wrócę do Ułan Bator — zasięgnął informacji o ałmasie u jego wujka,
pracownika naukowego uniwersytetu, i oferuje się, że może w przyszłym roku
poprowadzić mnie do miejsca gdzie ponoć żyją ałmasy.
1 2 3 4 5 6 Dalej..
Przypisy: [ 2 ] Mongołowie praktycznie pozbawieni są zarostu na twarzy i ciele. « Turystyka i krajoznawstwo (Publikacja: 16-08-2005 Ostatnia zmiana: 11-02-2007)
Bolesław A. Uryn Doktor nauk przyrodniczych, jest pisarzem, niezależnym reporterem i fotografikiem. Propagator survivalu „z ludzką twarzą”, współpracuje z niemiecką JEROME Survival Akadamie. Z zamiłowania podróżnik i wędkarz, publikuje swoje teksty i zdjęcia w miesięcznikach geograficznych, turystycznych, wędkarskich, przyrodniczych, survivalowych i wojskowych. Autor licznych prac z zakresu rybactwa. Już od 10 lat jeździ do Mongolii i – w świecie jurt – jest nazywany „Boleebaatar”. Wydał książki: „Z wędką na aligatora” i „Survival z ludzką twarzą – Wyprawy do Mongolii północnej”. Prezentował w kraju i za granicą wystawy fotograficzne, pt. „Czerwone serce Australii”, „Czyngis-chan A.D.‘98”, „Shangri-La - Mongolia sercem malowana” i „Otwarcie”. Jego cykle ilustrowanych artykułów Wyprawy... i Survival... publikowane na łamach prasy, od lat cieszą się dużym zainteresowaniem czytelników. Mieszka w Olsztynie. Strona www autora
Liczba tekstów na portalu: 5 Pokaż inne teksty autora Najnowszy tekst autora: Czyngis-chan powrócił... | Wszelkie prawa zastrzeżone. Prawa autorskie tego tekstu należą do autora i/lub serwisu Racjonalista.pl.
Żadna część tego tekstu nie może być przedrukowywana, reprodukowana ani wykorzystywana w jakiejkolwiek formie,
bez zgody właściciela praw autorskich. Wszelkie naruszenia praw autorskich podlegają sankcjom przewidzianym w
kodeksie karnym i ustawie o prawie autorskim i prawach pokrewnych.str. 4318 |
|