Racjonalista - Strona głównaDo treści


Fundusz Racjonalisty

Wesprzyj nas..
Zarejestrowaliśmy
204.938.413 wizyt
Ponad 1065 autorów napisało dla nas 7364 tekstów. Zajęłyby one 29017 stron A4

Wyszukaj na stronach:

Kryteria szczegółowe

Najnowsze strony..
Archiwum streszczeń..

 Czy konflikt w Gazie skończy się w 2024?
Raczej tak
Chyba tak
Nie wiem
Chyba nie
Raczej nie
  

Oddano 737 głosów.
Chcesz wiedzieć więcej?
Zamów dobrą książkę.
Propozycje Racjonalisty:
Sklepik "Racjonalisty"

Złota myśl Racjonalisty:
"Precz upiory! Będę teraz mówił o człowieku, którego samo imię ma już moc egzorcyzmu, będę mówił o Immanuelu Kancie! Powiadają, że nocne mary pierzchają z przerażeniem, gdy ujrzą miecz katowski. Jakaż więc trwoga musi je ogarniać, gdy wyciągnie się ku nim dłoń uzbrojoną w Kanta "Krytykę czystego rozumu"! Księga owa to miecz, którym w Niemczech dokonano egzekucji na deizmie. (...) Immanuel..
 Tematy różnorodne » Turystyka i krajoznawstwo

W poszukiwaniu mongolskiego ałmasa [1]
Autor tekstu:

Każdego dnia z naszej planety bezpowrotnie znika około 140 gatunków zwierząt i roślin — twierdzą naukowcy i ekolodzy. Nie sposób oszacować, ilu z tych gatunków nie zdążyliśmy poznać. Co jakiś czas pochyleni nad nowoodkrytym zwierzęciem naukowcy zadają sobie pytanie: jak to się stało, że dopiero teraz je zauważyliśmy? I ile jeszcze nieznanych gatunków zamieszkuje naszą planetę?

Jubileuszowa wyprawa

Od dawna obiecuję sobie, że to już po raz ostatni jadę do Mongolii. Że w przyszłym roku pojadę gdzie indziej. Na przykład w cieplutkie tropiki. No wiecie — gambijska plaża, roznegliżowane mulatki, leżaczek, palmy… Narty wodne i zimne napoje. Miód na mój reumatyzm. Że zobaczę, obfotografuję i przeżyję wreszcie coś nowego, oryginalnego. A tymczasem — ciągle wracam do tej cholernej Mongolii. Bo jakoś tak jest, że każdą mongolską wyprawę kończę z wielkim uczuciem żalu, martwiąc się, że to już koniec..., że tak szybko minęło i trzeba wracać do domu. I jedyną pociechą jest myśl, że może jeszcze tu przyjadę w roku przyszłym. Jeszcze tylko ten jeden, ostatni raz — oszukuję się. I tak wracam… i wracam… już 10 lat. Niektórzy nazywają to mongolioholizmem, inni mongoliofobią. No bo przecież dla postronnych trudno w męczących wyprawach w ten koniec świata doszukiwać się szczególnej przyjemności...

Dlaczego i czym Mongolia tak mnie zafascynowała, zapytacie? Przecież...

...survival zaczyna się już, gdy lecę samolotem Aeroflotu z Warszawy do Ułan Bator (osiem tysięcy kilometrów — trwa to dobę). Potem będąc jeszcze zmęczonym i śpiącym — powoli dochodząc do siebie po nieprzespanej nocy i zmianie czasu aż o 7 godzin, muszę przesiąść się w najgorszy z możliwych terenowych samochodów — w rosyjskiego UAZ-a (z drugiej strony — świetny wóz, niezastąpiony w warunkach mongolskich). Potem jadąc autem przez tydzień od rana do nocy pokonuję tysiąc kilometrów bezdroży, trzęsąc się na nierównościach szlaku wiodącego przez stepy i górskie kotliny, bądź wręcz przedzierając się przez góry. Cały czas kurczowo trzymając się kierownicy lub uchwytów, a mimo to z uczuciem, że urwą mi się nerki, żołądek lub płuca. Po kilku godzinach takiej jazdy jestem cały obolały. Skąd guzy i siniaki — pytacie? Od uderzeń o karoserię, ponieważ auto okropnie trzęsie się i podskakuje na nierównościach, bo moja droga (jaka tam droga — szlak...) wiedzie koleinami wyrytymi w stepie, po głazach, kamieniach, przez doły, bagniska, brody w rzekach itp. Pnie się stromo w górę po stokach, albo opada niebezpiecznie w dół. Meandruje przez gąszcz modrzewiowej tajgi między głazami i pniami drzew.

Jadąc po najgorszej (ale utwardzonej) drodze, „łyknąłbym" tę odległość w jeden dzień...

Wreszcie docieram np. do osady Cagaan Nuur. Wydaje się Wam, że to upragniony koniec podróży. A skądże! To dopiero początek wyprawy i teraz dopiero „zaczynają się schody". Przywiezione bagaże i żywność wędrują teraz z auta na konie juczne, a ja ląduję w twardej kulbace drewnianego, mongolskiego siodła. Przez kolejne tygodnie domem staje się ciasny namiocik, rozbity w tajdze lub tundrze, na wysokości 2-3 tysiące metrów, tam gdzie już wieczna zmarzłoć. Tyłek boli, a w górach na zmianę bywa upał i mróz. Wichura. Tygodniami jem tylko to, co dam radę upichcić na ognisku. Mięsko muszę złowić lub ustrzelić. Ablucje odbywane w lodowatej wodzie strumienia są okropne i potem odzywają się w domu reumatyzmem...

I po co to wszystko — zapytacie? Za te pieniądze (albo i taniej, a na pewno przyjemnej) można byczyć się na plażach Azji. Mieszkając w hotelikach pod palmami podziwiać tropiki. Zwiedzić cały, niezmiernie interesujący Tybet. Albo — wreszcie — na przykład zobaczyć festiwal w Rio. Jeśli ktoś się uprze wędkować, to można choćby w Kazachstanie łowić 100-u kilowe sumy. Wygodnie, z łodzi, i śpiąc w łóżeczku. Itd… itp...

Wszystkie te męczarnie podróży do i po Mongolii cierpię tylko po to, bym potem mógł, przez kilka krótkich tygodni, podziwiać góry i darchacką Ułan Tajgę. Piękny, unikatowy kawałek świata pozostałego niezmienionym od XIV. wieku, od czasów, gdy jurtę rozbijał tu Temudżyn. Przyrodę nieskażoną niszczącą obecnością człowieka. Skarb, który mają u siebie tylko Mongołowie.

Ułan (Czerwona) Tajga to najodleglejsza północ Mongolii. Strome góry sięgają tam swoimi ośnieżonymi szczytami do prawie czterech tysięcy metrów. Nawet przełęcze są na wysokościach ponad 2000 m. Przemieszczanie się polega na wolnej, mozolnej wędrówce konnej. Wielokrotnie muszę przeprawiać się przez rzeki, ponieważ ich brzegi stanowią często jedyną, dostępną drogę.

Tajga rośnie tam na wiecznej zmarzłoci. Ziemia nasączona jest po wierzchu wodą, niemogącą wsiąkać w zamarzniętą w głębi ziemię. Spływa zatem po zboczach setkami strumieni, łączącymi się niżej w rzeczki i rzeki. W dolinach, zagłębieniach i nawet na równiejszym terenie, woda gromadzi się pod postacią bagien i wielkich mokradeł. Ziemię, czy to w dolinach, czy na zboczach, pokrywają kamienie i głazy. Między nimi zalega masa starego, spróchniałego drewna, leżącego tam od dziesiątków, czy setek lat. Gnijącego i powoli zamieniającego się w grubą warstwę próchnicy. Wolną przestrzeń porasta mech i dywany krzaczków jagód i borówek. Na samym wierzchu leżą suche gałęzie i konary, niedawno obłamane przez wiatr i tworzące zasieki nie do przebycia. I leżą wielkie drzewa, olbrzymie pnie, już od lat martwe, wyglądające na jeszcze mocne, a rozpadające się na spróchniałe drzazgi przy próbie oparcia się ręką lub stąpnięcia na nie. Albo inne - jeszcze zielone, świeżo wyrwane przez wichurę z korzeniami, lub rozwalone w strzępy uderzeniem pioruna. W takich warunkach marsz pieszy jest udręką. Wędrowca ratują mongolskie koniki.

A nad głową nie widać nieba — taki gąszcz modrzewi i limb. Tam wysoko w górze — zielonych, ale w niższych piętrach i tuż nad głową — czarnych, martwych gałęzi i konarów. Z wiszącymi jak wdowi welon wstęgami szarego mchu. Wiele drzew jest okropnie pokaleczonych przez pioruny.

Tajga intensywnie pachnie a jesienią jest złota (od koloru igieł modrzewi) lub czerwona od ściółki leśnej.

W górnych partiach gór, gdzieś na wysokości około 2500 m, zaczyna się tundra. Tam wokoło już tylko mchy, porosty i kamienie. Wszystkie kamienie i głazy są tam zielone — porośnięte jakby pleśnią. Wieje silny wiatr. Pada deszcz, grad, śnieżna krupa (nawet latem). Ale za to jakie widoki...!

Tam spotkać można już tylko orły i... mongolskiego AŁMASA (Yeti!). Czasami samotny namiot Cataanów — hodowców renów.

Powiecie — tajga jak tajga. Jak na Syberii...

Nieprawda. To Zaginiony Świat… To CZERWONA TAJGA — odludna, piękna, unikatowa...

Potem znowu zaczyna się męczący powrót konno do cywilizacji, znowu jazda UAZ-em i znowu lot samolotem Aeroflotu do domu. Koszmarna noc przespana na betonowej posadzce strefy tranzytowej lotniska w Moskwie (sic!) i — jak zawsze — wygłaszane tam obietnice — "nigdy więcej Aeroflotu i Mongolii"! Ale zimą przychodzi list od Erdene i dzwonią przyjaciele z pytaniami — "co tym razem montujesz..?" I znowu zaczynają się plany. Pojawiają nowe pomysły i nowe wyzwania — dotrzeć jeszcze dalej i żeby było jeszcze trudniej i ciekawiej (łowić jesiotry...? a może spływ na pontonach...? canoe… albo wyprawa nurkowa...?). I znowu ten czas tak wolno płynie...

I tak jest co roku od lat dziesięciu! Gdyby tak pozbierać do kupy te wszystkie miesiące spędzone przeze mnie w namiocie, w Mongolii, to by się znalazło wytłumaczenie czemu „zrobiły mi się skośne oczy" i czemu nazwali mnie tam „Boleebaatarem".

Rośnie sterta notesów z notatkami i tysięcy zdjęć.

Jubileusz

I tak, nadszedł jubileuszowy, 2004 rok. Mój dziesiąty rok wypraw do Mongolii. Musiałem go wyróżnić w sposób szczególny! Najsłuszniej i najprzyjemniej kolejną odkrywczą wyprawą, idącą jeszcze dalej..., jeszcze wyżej..., docierając już tak daleko w głąb Ułan Tajgi, że dalej nie można. A jubileusz trzeba świętować w doborowym towarzystwie. Dlatego w tym szczególnym roku zaplanowałem, wielką „unijną" wyprawę survivalową. Unijną bo międzynarodową a i rok był szczególny — historyczny (2004). Z przyjaciółmi — Andrzejem „Masakrą" z Belgii (kolejna, wspólna wyprawa) i jego synem Krzysztofem „Juniorem" oraz Mirkiem z Niemiec. Ja chcę w ten sposób uczcić 10 lat moich pobytów w świecie jurt i tajmieni, a Andrzej pragnie „przekazać" Mongolię swojemu synowi. Tak jak kiedyś zrobił to Putrament — Stępowskiemu, prof. Kisieliński — mnie. Jak ja — jemu i teraz - Wam. Mirek, po długiej wyprawie do Australii, szukał kolejnego, ambitnego wyzwania...

Założenia wyprawy

opierały się ma moich poprzednich pobytach w „czerwonym trójkącie" — Ułan Tajdze, najbardziej odludnym, północnym skrawku gór Sajan. Miejscu, które przecina rzeka Sziszchid (Jenisej). Ale — tym razem, wybierałem się dalej na północ i na zachód, aż po syberyjską granicę z Tuwieńcami. Do całkowicie bezludnej lasotundry.

Wielokrotnie już eksplorowałem te tereny, za każdym razem idąc coraz dalej i wyżej. Wracałem zmordowany, ale i zachwycony. Zawsze chciałem iść jeszcze dalej, ale… na przeszkodzie stawała konieczność powrotu, powodowana końcem zaplanowanego czasu pobytu. Tym razem postanowiłem poświęcić na wyprawę dwa miesiące.

I tu „zaczęły się schody", bo barierą w takich przypadkach staje się prozaiczna sprawa żywności. Ile można zabrać bagaży na dwa juczne konie — zastanawiałem się? Sześciu uczestników (nas czterech i dwóch Mongołów) będzie miało minimum 100 kg bagaży. To maksymalnie tyle, co mogą ponieść dwa konie juczne. A gdzie zapas żywności na tak długi okres czasu? A na dodatek jestem zwolennikiem zdrowego, prostego jedzenia a nie liofilizatów i chińskich zupek, a makaron, tuszonka i cebula ważą. Będzie więc potrzebny trzeci koń? Może nawet czwarty? A przecież na takiej survivalowej i długiej wyprawie górskiej ilość uczestników, koni i sprzętu musi być jak najmniejsza. Nie na darmo ograniczyłem liczebność grupy do trzech osób + Erdene. Do dwóch koni jucznych. Planowałem bowiem, że jednego jucznego będzie prowadził Mongoł, drugiego ja. Nemrodzi będą mieli wystarczający problem z tym pod sobą.

W końcu zdecydowałem się na inne rozwiązanie. Niepraktykowane przez Mongołów, sprawnie i szybko wędrujących po górach. Postanowiłem wykonać w Polsce, zabrać do Mongolii i użyć na wyprawie, dodatkowe juki na wszystkie konie pod siodłem. Obszerne, mocne i wodoodporne pojemniki mocowane po obu stronach za jeźdźcem. Pojemne. Wprawdzie utrudniające „galopowanie" ale jakże praktyczne i — w ten sposób, zmniejszyć obciążenie koni bagażowych.


1 2 3 4 5 6 Dalej..

 Po przeczytaniu tego tekstu, czytelnicy często wybierają też:
Pogoda a... imperium Czyngis chana i sprawa polska
Czyngis-chan powrócił...

 Zobacz komentarze (5)..   


« Turystyka i krajoznawstwo   (Publikacja: 16-08-2005 Ostatnia zmiana: 11-02-2007)

 Wyślij mailem..   
Wersja do druku    PDF    MS Word

Bolesław A. Uryn
Doktor nauk przyrodniczych, jest pisarzem, niezależnym reporterem i fotografikiem. Propagator survivalu „z ludzką twarzą”, współpracuje z niemiecką JEROME Survival Akadamie. Z zamiłowania podróżnik i wędkarz, publikuje swoje teksty i zdjęcia w miesięcznikach geograficznych, turystycznych, wędkarskich, przyrodniczych, survivalowych i wojskowych. Autor licznych prac z zakresu rybactwa. Już od 10 lat jeździ do Mongolii i – w świecie jurt – jest nazywany „Boleebaatar”. Wydał książki: „Z wędką na aligatora” i „Survival z ludzką twarzą – Wyprawy do Mongolii północnej”. Prezentował w kraju i za granicą wystawy fotograficzne, pt. „Czerwone serce Australii”, „Czyngis-chan A.D.‘98”, „Shangri-La - Mongolia sercem malowana” i „Otwarcie”. Jego cykle ilustrowanych artykułów Wyprawy... i Survival... publikowane na łamach prasy, od lat cieszą się dużym zainteresowaniem czytelników. Mieszka w Olsztynie.
 Strona www autora

 Liczba tekstów na portalu: 5  Pokaż inne teksty autora
 Najnowszy tekst autora: Czyngis-chan powrócił...
Wszelkie prawa zastrzeżone. Prawa autorskie tego tekstu należą do autora i/lub serwisu Racjonalista.pl. Żadna część tego tekstu nie może być przedrukowywana, reprodukowana ani wykorzystywana w jakiejkolwiek formie, bez zgody właściciela praw autorskich. Wszelkie naruszenia praw autorskich podlegają sankcjom przewidzianym w kodeksie karnym i ustawie o prawie autorskim i prawach pokrewnych.
str. 4318 
   Chcesz mieć więcej? Załóż konto czytelnika
[ Regulamin publikacji ] [ Bannery ] [ Mapa portalu ] [ Reklama ] [ Sklep ] [ Zarejestruj się ] [ Kontakt ]
Racjonalista © Copyright 2000-2018 (e-mail: redakcja | administrator)
Fundacja Wolnej Myśli, konto bankowe 101140 2017 0000 4002 1048 6365