|
Chcesz wiedzieć więcej? Zamów dobrą książkę. Propozycje Racjonalisty: | | |
|
|
|
|
« Społeczeństwo Między Warri a Maidogurri [2] Autor tekstu: Witold Stanisław Michałowski
Napadnięto Abudu. Mały, prawie opustoszały już camp. Położony był
niedaleko
Warii. Zatrudniająca jednego czarnego kucharza
stołówka-kantyna, paru Włochów, Egipcjanin mechanik, no i Janek. Ten ostatni,
mając zaprzyjaźnioną polską parę małżeńską w odległym o pół godziny jazdy
samochodem Beninie, chwalił sobie to miejsce bardzo. Odbywając
codzienny poranny dyżur przy radiotelefonie, z powodzi, szumów i trzasków nie
mogłem wyłowić nic więcej poza bastardi, bastardi.
Kaduna rozmawiała z Campo Brawo. Pomanipulowawszy pokrętłami, mogłem podsłuchiwać wszystkie rozmowy
prowadzone z centrali. Przy szczęśliwym zbiegu okoliczności łapałem nawet Lagos i Bauczi. Sam z połączeniem miałem kłopoty, zanikał
głos, głośnik chrypiał obrzydliwie. Uważałem, że dzień zaczynał się dobrze, gdy
mogłem zamienić kilka zdań z kimś z naszych. Kilka wypowiedzianych po polsku
słów dodawało otuchy, przenosiło myślami gdzie indziej, umożliwiało dystans do
codziennej ponurej gorącości. Bastardi — modulowane na różne odcienie głosu przekleństwo — wypełniało eter. Moja kiepska
znajomość włoskiego nie pozwalała na uchwycenie sensu rozmowy. Czułem, że coś
się stało. Odczekawszy dobry kwadrans i nie mogąc przerwać potoku bastardi,
bastardi, zaczynam przywoływać mego szefa z Kaduny. Spał
jeszcze. Do radiotelefonu podszedł Amakor, czarnoskóry
urzędnik pochodzący z plemienia Ibo. Zawsze osowiały i apatyczny, powoli cedzący słowa, był wyraźnie podniecony, terkotał jak karabin
maszynowy. Raz i drugi powtórzył na moją prośbę serwis aktualnych wiadomości.
Nareszcie zrozumiałem. „Montubi" zarządził likwidację,
natychmiastową likwidację małych campów wzdłuż trasy
rurociągu. Wczoraj
wieczorem uzbrojona grupa dokonała napadu na Abudu. Zrabowano aparaty fotograficzne, zegarki, środki opatrunkowe, rozbito
radiostację i uszkodzono wszystkie samochody. Nikt nie uszedł z życiem. Co z Janem? Amakor nic nie wiedział. Cholerny kraj. Wśród
robotników firmy „Oedemi", lejących beton na
fundamenty pomp i kopiących rowy pod instalację elektryczną, też nie było
spokoju. Zebrani w parę grupek
dyskutują pod dającą cień świeżo wzniesioną ścianą. Gdzie majstrowie i intendent? Obchodząc cały plac
budowy nie widzę ich nigdzie. Wyglądali na solidnych i inteligentnych.
Dotychczas zawsze pilnowali
dyscypliny i porządku. Coś mnie tknęło, aby zajrzeć do szopy — magazynu,
prowizorycznego biura, gdzie leżała na regałach dokumentacja, a w kącie stał
teodolit. Zamknięta na głucho. Kłódki nie ma i skoble wiszą luzem. Potrząsam
drzwiami i nawołuję. Są. Zabarykadowani w środku. Otwierają po dłuższej chwili,
odsuwając na bok belki i skrzynie wypełnione metalowymi okuciami. Wyglądają na
mocno wystraszonych. Teraz dopiero zauważam, że wszyscy trzymają w rękach
maczety. Boją się. Nie chcą mówić dlaczego. Ciągle nadsłuchują. Na dźwięk motocykla napięcie na twarzach
ustępuje. Motocykl skręca z drogi i zajeżdża pod szopę. Znajomy policjant. Przez
pierś wisi mu pistolet automatyczny. Zsiadając roztrąca tłum, który już zebrał
się pod szopą. Byliśmy więc oblężeni. Robotnicy patrzą ponuro. Wywołuję znanych
mi po imieniu. Prawie nie reagują. Gryzie w płuca gorący kurz. Wyschnięty
skołowaciały język stoi w ustach, pękają wargi. Cuchnący odór potu i hałas
pracującej na pusto betoniarki. Co będzie dalej? Przybiega Asibi z wieścią, że wywołuje Kaduna. Szefostwo nakazuje natychmiast opuścić Izom. Odprawa w biurze ILF zapowiedziana jest na jutro rano. Jeśli chcę pozostać to na własną odpowiedzialność. Wszystkim
czarnym członkom załogi campu Abudu połamano kręgosłupy. Dogorywają. To nie byli zwyczajni
mordercy. Odżył duch Biafry. Na ścianie kantyny wyskrobano jakąś obelgę pod
adresem Hausów, zapowiadając dalsze akcje. Ropa ma zostać tylko dla Ibo i ich klientów z sąsiednich plemion. „
Oedemi" na majstrów angażowała Ibo. Robotnikami byli w większości Hausa,
Nupe i Gwari. A więc pełna ewakuacja. Pakuję manatki. Asibi mruczy pod nosem: „Przeklęci njamiri" Przeklęci ludożercy. Pomaga mi nosić rzeczy do
campagnoli. Trochę krucho z paliwem. Liczyłem, że
zatankuję w Abadżi, gdzie planowałem wybrać się za dwa
dni po „Newsweek" i piwo. Kaduna jest w innym kierunku, prawie idealnie na północ.
Odkąd ekipa Chiki zakończyła pracę byłem znów sam. Oni
pojechali dookoła. Przez Minę Zungeru i Birnim Gwari — trasą przeszło dwukrotnie dłuższą, ale za to
prowadzącą w większości po dość dobrych szosach. Ja miałem paliwa zaledwie na
250-300 km. Pozostawała mi tylko jedna
droga. Na północ. Kazio, buszujący w buszu dookoła campu, jak tylko zorientował
się, że coś robię dokoła samochodu, już był gotów. Klucz od kontenera i pomieszczenia, gdzie stała radiostacja, zostawiam Asibi. Mają wspólnie z Idim
następnego dnia spróbować uruchomić generator prądu i nawiązać łączność z Kaduną. Sprawdzić, czy dojechałem. Taka dyspozycja miała
efekt psychologiczny, głównie dla mnie. Nie
bardzo wierzyłem, że będzie wykonana. Zabieram duży termos z coca-colą, w której
pływały kostki lodu, i ruszam. Kazia nie ma. Pal diabli drania. Czuje, że coś
nietęgo, więc postanowił się wycofać. Też mi przyjaciel! Za
pochopny byłem w osądzaniu innych,
Kazio nie zdezerterował. Tylko nie zamierzał umrzeć z głodu. Piszcząc i ciągnąc
za kraj sukni, molestował Asibi, aby skierowała kroki w kierunku spiżarni. Tam były
banany. Wiedział o tym. Wybłagawszy ładną kiść, z trudem ciągnął ją po ziemi za
sobą. Zdaje sobie sprawę, że możemy pomieszkać w buszu nieco dłużej. Mądre
zwierzę. Pardon. Przewidujący kumpel. Bo Kazio to był prawdziwy kumpel. Poznaliśmy
się na placu budowy. Pewnego dnia dostrzegłem wtuloną w cień drewnianych szalunków, uwiązaną w pasie kawałkiem kolorowej szmatki małą
małpkę. Jak ujrzała, że
pochylam się nad nią, wyszczerzyła groźnie ząbki i wlazła jeszcze głębiej. Nie tędy droga do przyjaźni. Następnym razem już
wiedziałem, jak postępuje dobrze wychowany gentleman. Od przekupek, które
obsiadały drogę przy wejściu na teren budowy, kupiłem za dziesięć kobo trzy banany i przyjaźń została zawarta. Gdy raz i drugi
wyprawiłem Kaziowi bananową ucztę, podszedł do mnie krępy, odziany w grubą
wełnianą kominiarkę Murzyn i zapytał, czy kupię małpkę. Bardzo dobre czop-czop i kosztuje tylko siedem naira. Sam ofiarował się to czop-czop
przygotować. Kazio patrzył mądrze i wyraziście. Wyglądało, że wszystko rozumiał.
Ja też. I straciłem siedem naira. Najgorsza była
pierwsza noc. Spędziliśmy ją razem, przytuleni do siebie policzkami na jednej
poduszce. Kazio tak chciał. Ilekroć budziłem się, czując obok coś ciepłego i włochatego, z wrzaskiem wyrzucałem to coś na podłogę. Jak tylko zaczynałem
zasypiać, delikatnie, subtelnie, po cichu, sytuacja wracała do stanu
wyjściowego. Rano śniadanie zjedliśmy wspólnie i wspólnie udaliśmy się do pracy.
Kazio siedział na moich barkach lub biegł z tyłu. Od niedawnego pana stronił
wyraźnie. Czop-czop być
nie chciał. Powoli poznawaliśmy wzajemne przyzwyczajenia i słabości. Bardzo
lubił odgryzać końce sterczących z uciętego kolanka bambusowego flamastrów. Ja
to samo robiłem z fajką. Razem tępiliśmy zawzięcie wszelkie biegające i fruwające flaje. Kazio robił to znakomicie i niezwykle
skutecznie. Z zapałem chrupał karaluchy, modliszki, komary. Nie będąc w stanie odróżnić tych setek czy tysięcy
przedstawicieli owadzich gatunków, z którymi mieliśmy do czynienia, wszystkie
zbiorowo ochrzciliśmy z angielska flajami. One to
właśnie były główną przyczyną, dla której Afryka Zachodnia jeszcze do niedawna
nazywana była grobem białego człowieka. Zaszczepieni na wszelkie możliwe sposoby i faszerowani co tydzień nowymi porcjami antymalarycznych pigułek, tępiliśmy
fruwające paskudztwo z głuchą zawziętością, ponuro i bezskutecznie. Gdy nie
pomagały stężone w cylindrycznych pojemniczkach rozpylane sprayem trucizn, szły w ruch gazety, kapcie, ręczniki, co popadło. Każdy, kto znalazł się po tej samej
stronie barykady, był naturalnie druhem i przyjacielem. Nawet na balaskowate, obrzydliwie wyglądające jaszczurki, odkąd
uświadomiono mi, że ich głównym pożywieniem są
flaje, zacząłem patrzeć z niejaką sympatią. Podziw i obawę
budzą tylko mrówki i termity. Te ostatnie wywierają decydujący wpływ na
architekturę ludzkich domostw. W centrum Nigerii, poza miastami, podstawowym i jedynym budulcem jest i długo jeszcze będzie glina. Wprawdzie wzniesione z niej
ściany i konstrukcje trzeba poprawiać po każdej porze deszczowej, gwarantują
jednak doskonałą izolację termiczną i, co jest najważniejsze, są niejadalne. Dla
termitów oczywiście. Drogowcy z francuskiej firmy DUMEZ nie przypuszczali zapewne, że
przyjdzie im stawić czoło wyrafinowanej technice białawych, uciekających przed
światłem niewielkich, owadów. Już po kilku miesiącach dokładnie zniwelowane
pobocza i świeżo ułożone asfaltowe nawierzchnie zakwitały twardymi
cementopodobnymi kopczykami, każdej nocy rosnącymi wzwyż o dalsze parę centymetrów. Sprowadzone z Europy
walce i równiarki poradziły sobie
oczywiście z owadzimi drapaczami chmur, ale po pewnym czasie należało je
sprowadzić jeszcze raz i jeszcze raz. Termity łatwo nie dają za wygraną. Są
bardziej wytrwałe pracowite i lepiej zorganizowane niż ludzie. Czasem w buszu co kilkadziesiąt, kilkaset
metrów sterczy wysoki, smukły kopiec. Tropikalne ulewy wyryły w nich pionowe,
nieregularne żebra, rysy, nisze, na pół sklepione kominy. Stępionego wierzchołka
najwyższych nie dosięgniesz. W latach głodu, epidemii i wojen na kopcach
termitów bose matki kładły trupki
swoich dzieci. Nie chciały ich oddać hienom. Kazio wspólne podróże lubił bardzo.
Siadywał zwykle na oparciu siedzenia, jedną ręką trzymając mnie za ramię.
Zupełny brak wychowania wykazywał tylko w dwóch wypadkach. Gdy do
campagnoli wsiadali ciemnoskórzy obywatele kraju, gdzie się
urodził, a w powietrzu, nawet jeśli nie padło, to wisiało słowo czop-czop,
Kazio się obrażał. Przenosił się do tyłu i z bezpiecznej odległości opluwał nowo
przybyłych resztkami pestek, łupinami orzeszków, skórkami od bananów. Nie znosił
też hamowania. Gwałtownego w szczególności. Wówczas kurczowo wpijał się w moją
koszulę na karku, popiskiwał cichutko i, wstyd powiedzieć, chwilę potem czułem
strumyczek czegoś chłodnego płynący po plecach. Oczywiście brał po pysku,
koszula szła do prania, a ja przysięgałem, że ostatni raz jadę z tym wstrętnym
małpiszonem. Następnym razem jednak już bardzo, bardzo uważałem, aby nie hamować
zbyt ostro. Niestety, wyruszywszy z Izom, zapomniałem o tym i zaraz na pierwszym
wyżłobionym przez wodę rowie, który zbyt późno zauważyłem, miałem konflikt z Kaziem. Przebrała się miara mojej cierpliwości. No i nie miałem czasu na zmianę
koszuli. Nagłym ruchem sięgnąwszy za siebie uchwyciłem paskudnika, bo
przewidując, co go może spotkać, natychmiast po dokonaniu tego, co dokonał na
moich plecach, zeskoczył z nich licząc, że sprawa jakoś przyschnie. Nie patrząc
mu w oczy, bo może bym i darował, otworzyłem drzwiczki i piżgnąłem łajdaka w busz. Taki jesteś, nie umiesz się
zachować wśród ludzi, to wracaj do swoich! Na campie w Kadunie i tak nie
pozwalano trzymać żadnych zwierząt. Dodałem
gazu. Byłem na skłonie łańcucha pokrytych gęstą dżunglą wzgórz, po których
drugiej stronie spotkałem kiedyś stado małp. Z tyłu za mną został tuman kurzu,
upał i przerażenie majstrów z plemienia Ibo. Silnik
pracował równo. Trawy wysokie jak łany kukurydzy zarastały zasypany niedawno
rurociąg, pochłaniały zachłannie i bezwzględnie wszystko to, co maszyna i ręka
ludzka zrobiły. Dawno nikt tędy nie jeździł. Nawet śladu opon. Coraz bardziej
stromo. Rurociąg odszedł nieco w prawo. Drogę, którą przewożono rury, wycięto w zboczu góry. Nie konserwowaną zdążył już zasypać skalny gruz i spadłe w czasie
niedawnej wichury konary drzew. Mozolnie klucząc, włączywszy na wszystkie cztery
koła bezpośredni napęd i specjalne terenowe przełożenie, uważam, aby tylko nie
spaść z jako tako zniwelowanego pasa. Za którymś zakrętem stop. Bez złudzeń.
Dalej nie pojadę. Ustawiwszy
samochód w poprzek trasy i podłożywszy mu pod tylne koła spore kamienie, idę na
rozpoznanie. Piorun strzaskał wiekowego olbrzyma. Ciemnobrunatna, prawie czarna,
częściowo już zmurszała kłoda zatarasowała drogę. Obchodzę ją dookoła,
przedzierając się przez splątane lianami kłujące krzewy. W popłochu umyka stado
dużych, podobnych do naszych perliczek ptaków. Włosi nazywali je faraoni.
Wróciwszy do campagnoli i uzupełniwszy zapas
wygotowanej, a raczej wyparowanej z chłodnicy wody, siadam w otwartych drzwiach
na progu, aby wypalić fajkę. Z boku za
krzakami raz po raz coś przemyka. Strząsając nadmiar popiołu widzę, że nogą
rozgniatam na pół zjedzony banan. Świeży, o żółtawozielonym odcieniu. Ki diabeł?
Czyżby jacyś przypadkowi buszowi przechodnie? Dyskretnie manipulując za sobą
prawą ręką odnajduję pod siedzeniem maczetę. Jak mają łuki, a zapewne mają, to i tak nie mam szans. Palce rozluźniają uchwyt i na twarz wędruje szczery,
serdeczny uśmiech. Nie ma to jak właściwe przygotowanie do negocjacji i wzajemne
zaufanie. Powoli układam plan. Szansę daje niewielkie, ale spróbować trzeba. Od
Izom do rzeki Sarkin Pawa jest 88 kilometrów, a od Sarkin Pawy do Kaduny dalsze
58, razem około 146 kilometrów. Nie
tak znów wiele, ale pod koniec pory suszy dystans ten może być
na piechotę nie do pokonania. Zrobiłem dopiero kilkanaście kilometrów. Wyciągam
więc zapiętą na tylnych drzwiach stalową linę z dwoma szaklami. Maczetą obcinam
cieńsze gałęzie z kłody. Już po kilku wymachach ramienia pot zalewa oczy.
Nieruchoma, bliska na dotknięcie ręki ściana dżungli zatrzymuje każdy
najmniejszy powiew wiatru. Ze świstem wciągam do płuc powietrze. I jeszcze jedna
gałąź, i chociaż ta. I jeszcze ta. Najgrubszy konar pozostawiam. Na miękkich
zupełnie nogach wracam do maszyny. Cholera. Linka jest trochę krótka, ale może
jakoś pójdzie. Mocuję ją na wystającym konarze spinając szaklą. Drugi koniec
zakładam na przedni zaczep wozu. Wykopuję kamienie spod kół, zapalam silnik i wrzuciwszy od razu przełożenie bezpośrednie, ruszam. Niewielki wstrząs i nic się
nie dzieje. Dodaję gazu. Landrower tańczy jak mały
psiak, który usiłuje wyrwać z ręki patyk. Koła wściekle mielą żwir. Przełączam
biegi, lekko podaję wóz w przód i ponawiam próbę. Tylny bieg i gaz do dechy.
Śmierdzi sprzęgło. Kłoda jak gdyby drgnęła. Jak spalę sprzęgło, żegnaj,
Kaduno! Pozostaje tylko jedna i ostatnia możliwość. Ciągnąć
kłodę nie w poprzek, ale w dół stoku. Ryzyko duże. Ciągnięcie kłody w dół oznaczało konieczność ścięcia zakrętu, i to w miejscu,
gdzie stromizna była bardzo duża. Pal diabli, jak zginąć, to w ostrogach. Nagłym
skrętem kierownicy wypadam z trasy. Czuję, że tylne koła zawisły w powietrzu.
Przodem pojazdu jestem sczepiony z kłodą. Przede mną coś trzeszczy i drży. Skała trze o zderzak, wygina go i wyłamuje. Przesuwam dźwignię biegów terenowych i wyłączam napęd tylnych kół. Nie
jest potrzebny. Kłoda drży dalej, nawet przesunęła się nieco, ale prawie
natychmiast utknęła. Jestem w pułapce. Żeby choć uwolnić samochód. Zeskakuję na ziemię. Nie jest tak źle. Opony tylnych kół wiszą w powietrzu, nie więcej niż na trzy — cztery palce. Znów idzie w ruch maczeta.
Ściągam w dół obcięte poprzednio gałęzie. Układam je na przeplatankę i upycham pod tylnymi kołami. Gdy
kończę, czuję na twarzy i na obojczykach cienką skorupę. Sól. Najnormalniejsza w świecie.
Potężnym haustem wypijam prawie pół
termosa coca-coli. Boska. Co za geniusz wynalazł ten
napój. Siadam za kierownicą i uruchamiam silnik. Znów psi taniec. Fruwają spod
kół gałęzie i drobne kamyki. Nagle wszystko ginie w zgrzytliwym trzasku i dźwięku tłuczonego szkła przedniej szyby. Pękła linka. Lecę w dół. Jeden
podskok, drugi. Szklany jazgot. Poszły tylne lampy. Na szczęście nie przyszło mi
do głowy hamować, odruch warunkowy nabyty dzięki Kaziowi. Wywrotka byłaby
murowana. Silnik pracuje cały czas na pół wyciśniętym sprzęgle. W przednim
lusterku wyrasta wielki baobab. Steruję w jego kierunku. Ten stoi jak opoka.
Żeby tylko w miarę lekko na nim wylądować. No, jakoś poszło. Pod baobabem
zostały resztki tylnych lamp. Cena niewielka. Tak, ale droga na północ w dalszym
ciągu zablokowana. Odsapnąwszy, wolno i uważnie wymanewrowuję
campagnolę na pas montażowy. Mogę już wracać. Hm. Pan Bóg
mnie skarał za postępowanie z przyjacielem. Chciałbym komuś wyrazić skruchę i pokajać się, ale nie bardzo jest komu. Zapomniałem już o bananowych poszlakach.
Ale gdzie są banany? Z całej kiści nie ma śladu. Wypaść na zewnątrz nie mogły na
pewno, drzwi były zamknięte przez cały czas zmagań z kłodą, a przednia,
bezodłamkowa szyba, pokryta gęstą siatką pęknięć, ciągle
tkwi na swoim miejscu. Czary jakieś, czy co? Nie mam czasu na zastanawianie się.
Jest już popołudnie i do nocy niedaleko. Wyczepiam
resztki stalowej linki i oglądam zmasakrowany tył
landrowera. Gdy pochylony wykręcam zawleczkę, coś na mnie
skacze. Nie jest to coś zbyt ciężkie, ale włochate i znajome. Kazio! To on
wykradł banany. Po naszym rozstaniu musiał podążać za samochodem, skacząc z drzewa na drzewo i z liany na lianę. Później obserwował zmagania z kłodą i korzystając z okazji postanowił odzyskać swój bananowy skarb. Niepodobieństwem
jest aby zjadł całą parokilogramową
kiść za jednym posiedzeniem. Jakby zrozumiał, nad czym się zastanawiam. Znika w buszu. Widzę go, jak miga od czasu do czasu pomiędzy krzakami Wraca znacznie
wolniej. Za sobą coś ciągnie. Oczywiście, co by innego? Prowiant. Poszło w niepamięć nieporozumienie. Patrzy w oczy wiernie, dodaje otuchy. A może by
tak spróbować tą samą drogą, nad rurociągiem, wydostać się na przełęcz
bezpośrednio? Przecież musiały tędy przejść dźwigi boczne, czołówka spawalnicza i maszyna izolacyjna. No to co, Kaziu? Ruszamy? Zasypany rurociąg porósł świeżą,
wyrosłą po ostatniej porze deszczowej trawą. Wyraźnie odróżnia się jasno-żółtawą
zielonością od ciemnej, gęstej, zawiesistej zieloności dżungli. Jeszcze się
odróżnia. Umocowawszy klemy na zaciskach akumulatora, które spadły na skutek
ostatnich wstrząsów i dokonawszy małego przeglądu silnika, zamykam maskę z mocnym postanowieniem. Pieszo ruszam w kierunku przełęczy. Jest odległa zaledwie o kilkaset metrów. Tylko kilkaset metrów. Po paru krokach obsiada mnie chmara
komarów. Tną niemiłosiernie. Przez koszulę, przez jeans farmerek. Nogi chlupoczą w czymś grząskim. Prawie biegiem pokonuję zakazaną strefę. Dalej już bez
trudności. Dość stromo, ale powinienem przejechać. Aby tylko nie wpaść. w poślizg i nie ugrzęznąć w tym małym bagienku. Uruchamiam wóz i cofam się
jeszcze kilkaset metrów. Na niezarosłej trawą łysince miażdżę kołami niedużą
kobrę. Koparka musiała wymieszać zdjętą z powierzchni warstwę humusu z tym, co
tkwiło głębiej. Lemiesz zasypującego rurociąg spychacza zagarnął na wierzch
warstwę jałowej gliny. Nic na niej nie urośnie, ale kobry miały solarium. Przerzucając
dźwignię zmiany biegów, napotykam pełne troski spojrzenie. Czy aby tym razem
wyjedziemy? Łajdak doprawdy rozumie więcej niż niejeden człowiek na jego
miejscu. Ruszyliśmy. Najgorszy jest próg szybkości, gdzieś tak około
50-60 kilometrów na godzinę. Rzuca i trzęsie niemiłosiernie.
Dźwięczą szyby i podejrzanie trzeszczą złącza karoserii. Fontanna błota tryska
spod kół. Brudną mazią zalepia szyby. Nurkujemy w trawiastym łanie. Idzie
niespodziewanie gładko. Zdejmuję nogę z gazu. Trochę za późno. Jak czerwony
bolid wyskakujemy na grzbiet przełęczy, szybujemy parę metrów w powietrzu, aby
zaraz potem ciężko opaść na cztery koła. Jęknęły amortyzatory i ustawiło nas
bokiem do stoku. Ale jesteśmy już po drugiej stronie kłody. W dół było stromo.
Całe szczęście, że środek ciężkości konstruktorzy pojazdu umieścili w miarę nisko. Dodatkowe utrudnienie
stanowił odsłonięty na znacznej przestrzeni wykop. Woda wypłukała spulchnioną
przez maszyny ziemię, którą zasypano rurociąg, i odsłoniła stalową rurę pokrytą
białym welonem izolacji. Jadę opierając lewe koła na jej powierzchni. W końcu
udaje mi się wyskoczyć na nasyp i zjechać do trasy.
Rozciągającą
się w dole równinę zasnuwał dym wypalanych traw buszu. Czarni rolnicy użyźniają
ziemię w niezmienny od prapokoleń sposób. Nie pomagają
apele władz, prasowe alarmy, instruktaże. Docierają tylko do piśmiennych, do
tych, którzy czytają gazety lub mają na co dzień kontakty z przedstawicielami
państwowej administracji. Nie docierają do tych, do których są adresowane. Pożar
buszu, wspaniały i groźny żywioł. Pozostawia życiodajny, użyźniający popiół i zabija, wypala, wysusza glebę. Siekąca strumieniami deszczu wichura, wiejący z północy, gorący saharyjski harmatan unosi z sobą cienką warstwę humusu,
wypłukuje popiół i źdźbła nasion, pozostawia bezwstydnie goły, prażony słońcem
ugór — pustynię. Przed dziesiątkami wieków, Sahara nie była pustynią. Magowie,
artyści, przywódcy półnagich myśliwskich grup utrwalili na ścianach jaskiń
wizerunki stad zwierząt, słoni, bawołów, antylop przebiegające ocean traw -
Saharę. Ogień, ogień rozniecany ręką ludzką go zniszczył. Rolnik epoki kamiennej
był równie groźny dla otaczającej go przyrody jak cywilizowany barbarzyńca wieku
XX, rozsiewający nad tropikalną dżunglą zabójcze trucizny czy wypalający
napalmem dziesiątki hektarów uprawnych pól. Zatrzymać lawinę nawyków,
przyzwyczajeń, tradycji jest trudno, jest niemożliwością. W Nigerii należałoby
pobudować dziesiątki kombinatów wyrabiających nawozy sztuczne, setki tysięcy
kilometrów dróg dojazdowych, wyprodukować ogromną ilość maszyn i sprzętu
pomocniczego i nauczyć ludzi, czarnych ludzi, jak się nim posługiwać. No i przekonać ich przedtem, że taką właśnie metodą, a nie tak, jak to czynili ich
ojcowie i dziadowie, winni użyźniać swoje poletka. Zadanie gigantyczne i niewykonalne. Przynajmniej dla jednego pokolenia, bo przecież wystarczy tylko,
gdy wiatr już się ustali, gdy harmatan wypełni powietrze czerwonawym saharyjskim
pyłem, zapalić przygotowane wcześniej wysuszone na pieprz kępy traw i chrustu.
Tylko zapalić, resztę pozostawiając naturze. Samemu stanąć na znanych
przesmykach z łukiem lub pałką. Przerażone, osmalone ogniem czop-czop
samo na pewno nadbiegnie, przypełznie lub nadleci. Dobra to pora, radosna dla rolników, pora pożarów
buszu. Nienawidzą jej tylko te przybłędy ze wschodu. Dumne i wyniosłe
pastuchy,
Fulani. Niech ich piekło pochłonie, i tak zabrali
najlepsze ziemie na pastwiska i palić ogień zabraniają. Wszędzie mają swoich.
Emir Kano i sułtan Sokoto są
Fulani. Wielcy. Wielcy, groźni i potężni. Białych
wyrzucili. Wojnę z Ibo wygrali. Z pastuchami lepiej
nie zaczynać. Okolica
jest coraz gęściej zaludniona. Na dźwięk motoru wybiegają gromady dzieci.
Podnoszą głowy piorące w strumykach odzież kobiety. Majaczą w oddali, skupione
jak stada przepiórek, przylepione jeden do drugiego, kryte jednakowymi
stożkowymi strzechami domy wioski. Droga montażowa rurociągu zmienia się w ruchliwą arterię komunikacyjną. Dużo japońskich motocykli yamaha i suzuki. Dosiadający je
gentlemeni, wioskowa złota młodzież, uważają, że
najelegantsze są lakierowane półbuty na bardzo wysokim koturnie. Ubrania noszą o kroju mniej lub bardziej europejskim. Zawsze czyste i z gustem dopasowane.
Nakrycia głowy stanowią cylindryczne kepi bez daszków, pokryte wzorzystymi
deseniami, lub zwykłe wełniane berety robione z grubo tkanej wełny. Wełna zawsze
była doskonałym materiałem izolacyjnym. Przeszło pół wieku temu pewien doktor
dowodził w rozprawie „Strój górali karpackich pod względem higienicznym", że,
darujcie panie czytelniczki, temperatura w cyfrowanych portkach juhasa, uszytych z grubo foluszowanego białego sukna, nawet w największe upały jest niższa niż w sztuczkowych spodniach urzędnika c.k. kolei. Ci na
suzuki rozprawy zapewne nie znali. Doświadczenia mają własne. Zupełnie
wystarczające. W miarę
zbliżania się do rzeki Dynya ruch malał. Wszystkie
wydeptane pokoleniami ludzkich stóp ścieżki odchodziły w bok i ginęły w buszu.
Ostatnią towarowo-osobową ciężarówkę z drewnianą szoferką i wymalowaną na tylnej
klapie krzyczącymi barwami kompozycją kowbojsko-indiańską minąłem przecinając
drogę Kafia-Neguru. Z daleka dostrzegam sterczące z ziemi znajome pokrętło zasuwy — znak, że rzeka jest tuż, tuż. Ostrożnie zjeżdżam z wysokiego brzegu na prowizoryczny most. Stawiano, a raczej usypywano go przy mnie. Dwa spychacze, jeden należący do tych
największych D-9, o potężnej mocy, a drugi nieco mniejszy, ścięły fragment
nadrzecznej skarpy i zgarnęły go do wody. Ubita wielokrotnymi przejazdami dwóch
par gąsienic ziemia umożliwiła wjazd koparki trzymającej ujętą w pół i dociskaną
do hydraulicznego wysięgnika rurę o średnicy rzędu półtora metra. Niepewny
kaczkowaty balans maszyny, głośny plusk wody i koparka wrzuca ładunek w nurty
rzeki. Ważne jest tylko, aby oś rury była w miarę równoległa do prądu. Jak
niezgrabny mastodont koparka gramoli się do góry. Zębami łyżki chwyta krawędź
następnej rury, unosi ją. Podjeżdża mniejszy spychacz, podpiera rurę, łyżką
chwyta dalej, wyważa. Dwie tony żelastwa zsuwają się z chrobotem, spadają na
ziemię. Wszystko od początku i jeszcze raz to samo, jazda w dół i plusk.
Trzech
ludzi, trzy maszyny, rzeka i upał. Łomot gąsienic, stękanie zagarniętej ziemi,
uderzenie ton metalu o wodę. Zatopione rury zasypują spychacze. Ten mniejszy
pomaga większemu nagarniać urobek. Rzeka ustępuje, brzeg przyrasta do brzegu.
Zepnie je ziemny pomost. Woda płynie dołem we wnętrzu zatopionych rur. Ostatnie
metry. Te najtrudniejsze. Bystry, silny nurt porywa całe góry ziemi. Spychacz ma
coraz dłuższą drogę z drugiego brzegu do przepchania przed sobą mas gliniastego
urobku. Nie nadąża. Woda wyrywa, wymywa, wypłukuje więcej, niż on dotaszczy. No,
może starczy. Ustępuje miejsca koparce. Powinna wysięgnikiem dostać już drugiego
brzegu i stamtąd zgarnąć urobek do rzeki. Zatapia jeszcze jedną rurę. Mało.
Drugą. Poszła w głąb, nawet jej nie widać. Następną. Następną. Szósta czy siódma
zostaje tuż pod powierzchnią wody. No, można zaczynać ostatnią operację. Ładunek
dynamitu wywala na wierzch korzenie opornego drzewa. Wali się jak podcięta
maczetą trzcina. Odbędzie tę samą drogę co rury przygarnięte żelaznym uściskiem
wysięgnika koparki. Zatopione w rzece nie pozwoli wypłukać
narzuconej ziemi. Ramię koparki pracuje jak w transie. Za każdym razem pół metra
sześciennego gliny przybywa na nasypie mostu. Rzeka została ujarzmiona. Koparka
przebędzie ją pierwsza. Pierwsza wpełznie na przeciwległe zbocze. Minął
dzień. Jeden dzień na budowie stalowej magistrali. Most przetrwa do najbliższej
pory deszczowej. Powódź zmyje most, wypłucze ziemię, rozrzuci stalowe rury po
dnie głównego nurtu, brzegi zarośnie trawa, busz. Za pół roku nawet nie będzie
śladu, że tędy przejeżdżał ciężki sprzęt, przewieziono dziesiątki kilometrów rur i że przegnano kilkadziesiąt stad garbatego bydła Fulanich. Pozostanie w rozrytym wybuchami dynamitu
kamienistym dnie, troskliwie otulony cementową okładziną rurociąg. Będzie nim
płynęła dzień i noc, dzień i noc, tygodnie, miesiące, lata brunatna ciecz, krew
naszej cywilizacji — ropa naftowa. Odcinka
pomiędzy rzeką Dynya i Sarkin Pawa prawie nie znałem.
Przejechałem go dotąd tylko raz, zapamiętałem ogrodzone niskim bambusowym płotem
niewielkie poletko gadziagi.
Niepozorna roślinka budzi największe emocje. Niejaki Emmanuel Edukugho na łamach Lagos Weekend
(10 X 1978) zapewnia, że Indian Hemp good cure for cancer, powołując się na decyzję gubernatora
jednego z amerykańskich stanów, zezwalających lekarzom przepisywać Indian Hemp — indyjskie
konopie pacjentom
chorym na odmianę raka zwaną glaucomą. Delegalizacja
gadziagi,
zdaniem autora, jest dziedzictwem epoki kolonialnej. Tak na marginesie to
indyjskie konopie, czyli marihuana, w północnych Indiach i Nepalu nazywane są
bardzo podobnie jak w Nigerii, bo gandzia.
Widać, że razem z bydłem garbatym odbyła drogę na zachód przez pół świata. Po
dalszej godzinie jazdy Sarkin Pawa. Szeroki, parokilometrowy objazd w dół rzeki w kierunku
jej mniej stromych brzegów. Tam ułożono następny rurowo-ziemny most. Na drugiej
stronie z dala dostrzegam czerwone przewoźne budyneczki stacji prób i umieszczony w kontenerze warsztat. Zamknięte na głucho. Pompy jeszcze nie
dojechały, ale do odsłoniętego końca odcinka rurociągu wspawano już komorę wysyłki czyszczaka wraz z zaworami.
Tylko patrzeć, jak rozpocznie się tłoczenie wody. Słońce
już powoli zaczyna zachodzić. Słysząc motor, błyskawicznie stają na nogi dwaj
ciemnoskórzy strażnicy chrapiący dotąd smacznie. Starszy i widać ważniejszy
godnie przyjmuje postawę zasadniczą, trzymając na ramieniu cięciwę łuku. Na gołe
ciało włożył elegancką kiedyś marynarkę z oberwanym rękawem i połową
kołnierzyka. Tłumaczy, że powinienem tu z nimi zostać, bo dalej zła droga. Stary
zwariował. Przecież, właśnie ód strony Kaduny
dowieziono sprzęt do prób. Nie mogę go przekonać. Zostało tylko niecałe półtorej
godziny jazdy. Pospiesznie sprawdzam światła. Mam tylko jedno, i to krótkie.
Musi wystarczyć. Ale lepiej nie ryzykować. Kilofem, stanowiącym wraz z łopatką i linką żelazne wyposażenie każdej campagnoli, wywalam
kłódkę od magazynku. Mieści się w stalowym kontenerze. Stary patrzy
przerażony, ale nie reaguje. Pamiętam, że jeszcze w Izom wrzucono do tego
magazynku parę opakowań kompletnych reflektorów. Jeśli
je znajdę, mogę jechać dalej. Są. Jest też prawie nowa kłódka z kompletem
kluczyków. Zakładam ją. Jakoś załatwię to włamanie. Nie tracąc czasu na wymianę i sprawdzanie kolejnych żarówek, zakładam całą nową lampę. Świeci OK. Równiarka
musiała jechać tędy niezbyt dawno. Leci się jak po stole.
Przede
mną morze płomieni. Ciężka opona
ciemnego, gęstego, prawie czarnego dymu zajmuje prawie cały horyzont. Na tle
ciemniejszego nieba widać wyskakujące ponad wierzchołki drzew języki ognia,
krwistoczerwone bariery
żywiołu zżerającego busz. W górze, rozpaczliwie bijąc skrzydłami, krążą ptaki
tracące w płomieniach młode w gniazdach. Czuć swąd i spaleniznę. Z prawej i lewej strony bieleje popiół. Sterczą ku niebu
sczerniałe i osmalone kikuty drzew. Zwalone kłody zachowały żar. Każdy podmuch
wiatru przywraca je do życia. Zakwitają małymi, wiotkimi płomykami. Pożar nie
przeszedł bokiem. Objął setki, tysiące hektarów buszu. Kaduna jest za nawałą ognia. Trzaskający płomieniami i swądem huczący wąwóz płomieni zieje grozą przede mną. Lecą w górę unoszone
ciepłym prądem powietrza niedopalone źdźbła trawy, tlące się liście. Świateł,
choć słońce już zaszło, nie trzeba włączać. Po zasięg horyzontu trasa rurociągu
odcina czarną krechę na gorącym, rozżarzonym dywanie płonących traw. Muszę go
przebyć. Zdejmuję z dachu zapasowy kanister wypełniony benzyną. Przelewam ją do
baku. Pusty wrzucam do wnętrza.. Na wszelki wypadek sprawdzam, czy przy gaźniku
nie ma wycieku paliwa. Zakręcam szyby i wio. Aby do przodu. Przerażony, zamarły
ze strachu Kazio chowa głowę pod moją pachę. Po paru minutach w środku wozu
zaczyna być nieźle gorąco. W duchu modlę się, aby tylko jakiemuś większemu
drzewu nie przyszło na myśl dokonać żywota w poprzek mojej drogi. Płonąca kula
jak szalona przelatuje z jednej strony trasy na drugą. Duży prawie jak kot oku, stepowy
szczur, kończy życie pod kołami. Los jego był i tak przesądzony. Nagle
wypadam w ciemność. Włączam światła. Buszowe inferno już poza mną. Jestem na piaszczystej grobli
przecinającej błyszczące czarnymi lustrami wody rozlewisko jakiegoś strumienia
czy rzeki. W pędzie przelatuję obok uśpionych, baśniowych w świetle księżyca,
słomianych, stożkowatych strzech pojedynczych zagród. Przed nią parkuje potężna,
rozkraczona jak krab równiarka. Operator widać korzysta z gościny gospodarza i uprzejmości którejś z jego żon. Patrzę na licznik. Tylko trzydzieści parę
kilometrów. To już betka. Nie zdejmując nogi z gazu, sięgam po termos. Pusty.
Wysączam z niego tylko parę kropel ciepłej, paskudnej cieczy. Został tylko
banan. Ostatni. Kazio nawet nie protestuje. Nie
zdążyłem do końca obedrzeć skórki, gdy zamajaczył mi w światłach zarys dużej
ciężarówki dziwnie przechylonej na bok, i jak gdyby w czymś zatopionej. Hamuję w ostatnim momencie z poślizgiem i w strumieniach gęstego, momentalnie
przysychającego do szyb błota. Ciężarówka, to wóz sprzętowy ekipy
Chiki, wyposażony w dwie spalinowe spawarki, zestaw butli z tlenem i acetylenem oraz urządzenie do cięcia rur, tkwi w błocie, zepchnięta na
bok traktu. Bajoro z tej niższej strony sięga do drzwi szoferki. Tak, teraz
wiem, dlaczego strażnik przy Sarkin Pawa odradzał jechać do Kaduny.
Niespodziewany wypływ podskórnych wód zamienił przejezdny nawet dla normalnych
samochodów odcinek trasy w nieprzebyte grzęzawisko. No to
nocujemy, trudno. Komary tną niemiłosiernie. Nie pomaga fajkowy dym i rozcierana
na skórze mieszanina ropy naftowej z octem — wynalazek któregoś z Włochów.
Dojrzewa postanowienie. Jak nocować, to w komforcie i po kąpieli. Zapalam
silnik. Nie zaskakuje od razu. Trzeba go będzie oddać jutro do przeglądu. Wracam
do najbliższego pagórka. Aby tylko nie przypakować w wóz sprzętowy, bo będzie krewa. Uszy do góry, pierś do przodu. Najważniejsze to
chcieć, jak mawiała w krytycznych momentach dziewiczego żywota pewna moja znajoma. Dwójka.
Trójka. Czwórka. Wyciągam dźwignię przełożenia terenowego. Wóz traci zdolność do
manewrów. Jak rozpędzony bawół wpada w bagno. Kurczowo trzymam oburącz
kierownicę. Aby tylko nie zarzuciło na ciężarówkę. Aby tylko. Nie widzę nic.
Błoto oblepia szyby. Tańczę. Czuję, że przednimi kołami załapuję już twardy
grunt, gdy zalany silnik gaśnie. Z bulgotem opadam nieco niżej. Cholera, żeby go
nie zalało, to może bym przeskoczył. Wyciągam ze schowka w desce rozdzielczej
latarkę i otwieram drzwi. Dosłownie parę metrów dalej bagno się kończy.
Wysunąwszy jednak nogi na zewnątrz od razu wpadam prawie po uda. Kazio, elegant
psiakrew, pokonuje je skokiem, startuje z maski. Pal diabli landrower, jutro go wyciągną, a ja nocą chyba przejdę te
dwadzieścia parę kilometrów, bo tyle już tylko mi zostało do
Kaduny. Nocą można spróbować. Wyżąwszy
skarpety i otrzepawszy się jako tako z błota, zaczynam iść. Kazio radośnie
podskakuje przede mną. Jemu też obrzydła motoryzacja. Trakt łagodnym zakrętem
bierze nieduży pagórek. Na nim stoi kanciasty, ciemny bryłowaty kształt.
Caterpillar D-9. Kazio już zajął miejsce operatora. Pokazuje
mi bestia drogę. No, nie zostawię campagnoli. Nigdy
jednak przedtem nie kierowałem tym typem kilkusetkonnego spychacza, i to
wyposażonego w zestaw dźwigni sterujących zamocowanym z tyłu na hydraulicznych
siłownikach zrywakiem. Spróbujmy go najpierw uruchomić. Kluczyka nie ma, ale
wyciągnięty zza cholewy butów nóż łączy obwód startera. Za którymś podejściem
silnik zagrał. Teraz nauka sterowania dźwigniami. Jest ich dużo. Dużo za dużo.
Wycinam parę zabójczych piruetów na jednej gąsienicy, łamiąc, niejako przy
okazji, dość poważnych rozmiarów drzewo, zanim opanuję jako tako sterowanie
kolosem. Tyłem podjeżdżam do bagniska. Reszta to bajka. Nieco problemów tylko z zamocowaniem, a raczej przeciągnięciem pod przednią osią campagnoli stalowej liny znalezionej obok
caterpillara. Musiałem prawie położyć się w bagnie, ale,
mówiąc szczerze, i tak już mi było wszystko jedno. Zaczepiwszy drugi koniec o stalowy pazur zrywaka i wrzuciwszy na luz biegi
campagnoli wracam na stanowisko operatora. Teraz
najważniejsze nie urwać nagłym szarpnięciem liny, bo landrower, siedząc całym podwoziem w bagnie, będzie stawiał
duży opór. Z napięciem, czując, jak pot występuje mi na skronie, delikatnie,
jakbym naprawiał skomplikowany mechanizm, milimetr po milimetrze odpuszczam
dźwignie sprzęgieł obu gąsienic. Nogą naciskam pedał gazu. Naprężyła się lina,
zagdakał na wyższych obrotach silnik i… powoli, bokiem, bo nie miał kto trzymać
kierownicy, moja campagnola zaczęła dryfować za
ciągnikiem. Kilka minut i po wszystkim. Do Kaduny
dojeżdżam bladym świtem. Z twardego snu obudzono mnie na kolację. Spałem dobę w butach. Prysznica wziąć zapomniałem. ********* Nie jest w pełni wyjaśnione, jaką rolę odgrywały brązowe i mosiężne głowy władców,
Beninu. Figurki węży, lampartów, baranów, kogutów i metalowe
plakiety z pełnymi ekspresji płaskorzeźbami przedstawiającymi kolejnych oba
w towarzystwie dostojników dworu i sceny z życia pałacowego. Stanowiły
prawdopodobnie rekwizyty kultu przodków, bo znajdywano je głównie na ołtarzach!
Są też takie, które przedstawiają białych żołnierzy odzianych w pancerze. Miedź, niezbędna do wykonania
stopu z cyną lub cynkiem, była w tej części Afryki artykułem deficytowym tak
dalece, że obok muszelek kauri miedziany drut i bransolety z brązu zwane manila, w czasach handlu z Portugalczykami były używane jako powszechnie uznany środek
płatniczy. Trwają ciągle jeszcze spory, w jaki sposób i kiedy skomplikowana
technologia wykonawstwa precyzyjnych odlewów metodą „traconego wosku" dotarła do
Beninu. Lokalna, tradycja podaje, że już za pierwszych oba z obecnie
panującej dynastii wezwano z Ife biegłych w tej
sztuce rzemieślników. Zorganizowani w na pół religijne bractwa, korzystając z mecenatu królewskiego dworu,
przekazywali umiejętności z ojca na syna. W XVI i XVII wieku Portugalczycy zamawiali u benińskich mistrzów rzeźby z kości
słoniowej. W zamian dostarczali miedź. Niewykluczone, że pochodziła ze śląskich kopalń. Przed wiekami to
Europa dostarczała surowce do Afryki, w zamian za dzieła sztuki. Do naszych
czasów zachowało się około 7000 egzemplarzy benińskich brązów, powstałych na
przestrzeni minionych pięciu wieków. Jedynie znikomy procent można znaleźć tam, gdzie być powinny, to jest w benińskim
muzeum. Większość jego eksponatów to jedynie kopie. Niewykluczone, że niektóre z nich są w Polsce. W jednym z zamków na ziemiach zachodnich znajdowała się całkiem przyzwoita kolekcja
sztuki ludów Afryki i drogocennych odlewów. Po zajęciu zamku przez Armię Sowiecką
kolekcja uległa rozproszeniu. DESA nie odnotowała pochodzących z niej obiektów.
Najprawdopodobniej wyspecjalizowane w łemkowskich ikonach i rodzinnych srebrach
paniusie nie chcą przyjmować dziwacznych metalowych skorup i odsyłają ich posiadaczy
do składnic złomu? Parę lat
temu, gdy telewizja pokazała film „Testament Barona", zgłosił się do mnie
jegomość, niejaki pan B., zamieszkały, w Wałczu. Złożył propozycję sprzedaży za
jakąś zupełnie astronomiczną sumę przedmiotów pochodzących rzekomo ze skarbu
ostatniego mongolskiego chana Ungerna. Nie
skorzystałem. Zachowałem tylko zdjęcie plakiety z brązu wyobrażającej dziwne
zwierzę podobne do konia z długą szyją i spiczastym pyskiem oraz bardzo duży
dzban z przytwierdzonymi doń na stałe drobnymi kółeczkami. Właściciel sugerował,
że napis wyskrobany po drugiej stronie plakiety wykonany został w Mandżurii.
Biegły sinolog, któremu to pokazałem, popatrzył na mnie tylko z politowaniem.
Napis tam był, rzeczywiście, ale najprawdopodobniej w nsibidi,
piśmie znanym od dawna wśród członków tajnych religijnych stowarzyszeń plemienia
Ibo w południowo-wschodniej Nigerii. Proporcje i ornamenty naczynia do złudzenia przypominały znajdujące się na dzbanach z Igbo-Ukwu w stanie Anambra. Swego
czasu odkopali je brytyjscy archeolodzy. ********* Głucho,
jednostajnie wyją pompy. Wibrują zbrojone stalowym pancerzem gumowe węże. Na dnie wykopu tkwi zasypana do
połowy komora czyszczaka. Na niej bateria zaworów i króćców dla aparatury
pomiarowej. Reszta rurociągu ginie w ziemi. Gdzieniegdzie zaczynają już
kiełkować nad nią źdźbła trawy. Wiele dni trwało pompowanie wody na
kilkudziesięciokilometrowym odcinku do Sarkin Pawy. Próbę powtarzano już po raz trzeci. Za pierwszym razem
zapomniano o inhibitorze, środku zapobiegającym korozji wnętrza rur napełnionych wodą.
Za
drugim, przy ciśnieniu stu trzydziestu czterech atmosfer, gdy brakowało zaledwie
trzech do osiągnięcia pułapu ciśnienia próbnego, o drugiej dziesięć nad ranem,
na kołowym rejestratorze wskazań manometru, zanurzony w tuszu rysik gwałtownie
skoczył w dół. Awaria. Zatrzymano pompy. Z Chicą i Bartolim popędziliśmy dwoma campagnolami wzdłuż trasy, aby jak najprędzej ją
zlokalizować. Rejon, przez który przebiegała droga, od widocznego na północ
od
Izom łańcucha wzgórz aż po rzekę Dynya obfitował w bagienka, małe strumyczki i ławice grząskich piasków. Jeśli rura pękła w takim
właśnie miejscu, może upłynąć dużo czasu, zanim uda się ją odnaleźć, odkopać,
wyciąć, wpasować i wspawać nową. Amerykanie szukali
miejsca awarii parę tygodni. Mieliśmy szczęście, a raczej Bartoli miał doskonałe oko. W szarych mgłach świtu,
intensywnie przez cały czas jazdy przepatrywał biegnący z prawej strony o kilkanaście metrów nasyp, niedawno zniwelowany lemieszem spychacza. Gdy zmieniając
biegi zamierzałem przejechać kolejny strumyk, stwierdził: To tu. Woda płynąca
strumykiem niosła na powierzchni tłuste plamy inhibitora, nieco dalej bulgotał
nieduży lej, z którego ciągle jeszcze coś wyciekało i wydostawało się cuchnące
metanem powietrze. Najbliższe drzewa i krzewy pokryte były grubą warstwą
błota. Sprowadzone
przez radio ściągnęły pod wieczór: koparka, pompy, dźwigi boczne i wóz czołówki
ze spawalniczymi agregatami. Wycięty półtorametrowej długości odcinek rozprutej
rury odwiozłem do Kaduny. Dołączył do podobnych
ustawionych na sztorc w biurze szefa ILF. Odnalazłem na jego powierzchni
wgniecenie i zarysowania. Rdzę pokrywały resztki izolacji. Wniosek prosty. Rura
została uszkodzona w transporcie lub już na trasie budowy i przez przeoczenie
wbudowana do rurociągu. Szef był innego zdania. Winę ponosił według niego
japoński producent i dostawca: koncern „Sumitomo".
Uszkodzenia powierzchni mogły powstać przecież równie dobrze w trakcie wycinania i transportu po awarii. Na wszelki wypadek polecił stalowymi szczotkami zedrzeć
najdrobniejsze pozostałości izolacji. Stanowiły dowód, że moja wersja jest
prawidłowa i winą obciążały wykonawcę. W przeciwnym wypadku koszty naprawy
rurociągu i powtórzenia próby musiał pokryć dostawca. Były niemałe, biorąc pod
uwagę, że za dzień pracy dźwigu bocznego zagraniczne firmy w Nigerii kazały
sobie płacić i do tysiąca dolarów. Inhibitor sprowadzano specjalnym samolotem.
Nie wierzyłem, gdy o podobnym epizodzie opowiadał mi Darek. Teraz miałem
jasność. Szefowie firmy MONTUBI znaleźli płaszczyznę pełnego porozumienia z naszym naczalstwem. Po trzech
tygodniach byliśmy znów z próbą w tym samym miejscu. Osiągnięto wymagane
ciśnienie stu trzydziestu siedmiu atmosfer. Należało wytrzymać je przez godzinę,
obniżyć do połowy i powoli zwiększając do poprzedniej wartości odczytywać
wskazania manometru, co jedną dziesiątą część atmosfery zapisując je do
protokołu.. Mały,
pomalowany na czerwono metalowy sześcian-kontener mieścił w środku pulpit
pomiarowy z manometrem hydrostatycznym, dwa krzesła i szafkę ustawiono nad
brzegiem Gurary, tuż obok pomp. Przesycony kurzem,
upałem i wilgocią hałas rezonuje, rozszczepia na drobne włókna ludzkie nerwy.
Otępia, zamyka się nad głową. Próba
trwała bez przerwy, przez prawie dwa tygodnie. Należało w tym czasie
obserwować wskazania przyrządów,
obsługiwać. maszyny i urządzenia, trwać na stanowisku. Najważniejsze były
ostatnie trzy doby, gdy włączono wysokociśnieniowe pompy. Chica przywiózł nowy kubełek kostek lodu. Siedzą w nim butelki whisky i puszki piwa.
Na pełny regulator pracuje klimatyzator. Co z tego, kiedy drzwi kabiny muszą być
otwarte. Wraz z ciśnieniem trzeba co osiem-dziesięć minut odczytywać ilość
metrów sześciennych wody, jaką wpompowano do rurociągu. Sprawdza się w ten
sposób dopuszczalną zawartość powietrza w poddawanym próbie odcinku podziemnej
magistrali. Zalane potem twarz i koszulę pokrywają drgające, obrzydliwie lepkie
odnóża owadów. Włażą do nosa, uszu, w kąciki ust. Koszmar trwa. Jakże wolno, jak
piekielnie wolno sunie po tarczy rysik. Jak wolno unosi się w górę wirujący
wokół osi stalowy trzpień talerzowego superdokładnego
manometru 136,7… 136,8… 136,9… 137… 137… 137… 137… 137… 137… 137… 137… 137… 137
atmosfer. Zamknięcie zaworów i zatrzymanie pomp. Cisza. No, teraz już tylko
jedna pełna próba. Co godzina trzeba tylko sprawdzać, czy nie nastąpiły jakieś
wahania ciśnienia. Przez pełne pięćdziesiąt pięć minut między odczytami wskazań
przyrządów, przez pełne pięćdziesiąt pięć minut można spać. Zaraz, przecież
wczoraj gdzieś na świecie była Wigilia. Dziś jest pierwszy dzień świąt? Nie.
Dziś jest ostatni dzień starego roku? Nikt nie wie. Z Kaduną znów się nie można połączyć. Nawaliła radiostacja
albo tamci są już zupełnie pijani. Skurwysyny. Zapomnieli o nas. Jeszcze tylko
dwadzieścia dwie godziny, osiemnaście, siedem i ta najdłuższa. Koniec. Podpisuję
protokół. Idziemy
spać. Prysznic i spać. Długo, jak najdłużej, przez całą resztę życia. U Darka,
mieszkającego teraz w Dżos, bo nadzorowana przez niego
identyczna z moją stacja pomp była niezbyt daleko od miasta, któryś od „Halcora" wypisał na gołym biuście przypiętej nad łóżkiem
dziwki z Playboya
deklarację: „I would spend the whole of my life constructing pipelines
if I could anywhere borrow another life to spend at home". W wolnym tłumaczeniu sentencja brzmi:
"Chciałbym
przez całe moje życie budować rurociągi, jeśli mógłbym gdziekolwiek pożyczyć
drugie, aby spędzić je w domu". Ci z Kaduny nie zapomnieli. W czasie gdy spałem, przyleciał
helikopter z pocztą, życzeniami i dużym wiklinowym koszem pełnym butelek
różowego portugalskiego wina „Mateusz", whisky, najróżniejszego żarcia. Znalazła
się nawet flaszka Smirnoffa, Nowy Rok będzie dopiero jutro. Z powodu
niemożliwości porozumienia przez radio wysłali już raz wóz. Nie dojechał.
Zleciał do głębokiej rozpadliny jeszcze przed Sarkin Pawą. Leżącą czterema kołami do góry
campagnolę zauważył dopiero pilot helikoptera. Być może
czarny kierowca z plemienia Ibo, a więc
chrześcijanin zaczął degustację „Mateusza" zbyt wcześnie. Za
bardzo po kawaleryjsku trawersował stromo opadające w dół skaliste zbocze. Na
ostrym skręcie landrower wyskoczył. Tego, co nim
jechał, pochowano w pobliżu rurociągu. Głęboko, bo był bardzo lubiany, aby go
hieny nie wykopały. A więc urządzamy w Izom sylwestra
sami. Asibi obiecuje sprowadzić siostrę i dwie
przyjaciółki. Dziewczyny zostały zresztą już zaproszone. Przyszły z samego rana
pomóc Asibi przy przygotowaniach do uczty, okupowały
też sąsiedni kontener z umywalkami i prysznicami. Robiły się na bóstwa.
Najważniejszą częścią toalety było uczesanie. Nie na żadne tam afro. Głupawy
wymysł paryskich fryzjerów,
zmałpowany przez piękności Nowego Świata i Europy. Na klepisku salonu piękności
przy izomskim placu targowym, na pokrytej liszajami brudu
spękanej ścianie, obok strzaskanego fragmentu lustra wisiała przywieziona z Lagos plansza prezentująca główki
czarnych pań. Katalog propozycji. Dwadzieścia cztery
fryzury, Takie jakie nigeryjscy mistrzowie grzebienia i nożyczek polecali
klientkom. Każda miała własną nazwę. Niektóre były
romantyczne: „Noc poślubna", „Skok
lamparta", „Most w Lagos", „Jama lwa". Zapamiętałem Uton eku etine — propozycja
dla panny młodej. Mkpuk eba dla nieco starszej matrony, Eba nxainferi dla panienki, dziewicy prawie. Pierwsza
to była ogromna ilość warkoczyków, ale tak zmyślnie zaplecionych, że tworzyły
równoległe rzędy schodzące się z tyłu głowy i tam dopiero dawały jeden duży kok.
Druga, warkoczyki jak wyżej, ale wyrastające wprost, każdy w innym kierunku, i po połączeniu podobne do hełmu kosmonauty. Ta trzecia to mnóstwo strasznie
śmiesznych małych supełków i koczków, niezwykle twarzowych dla nastolatek. Płeć
piękna każdego plemienia ma swój ulubiony styl uczesania. Plansza popularyzowała
modę Joruba, ale przy takim etine iso inang była uwaga,
że to styl Fulanich, a przy innym znowu, że Kanurich. Nazwy i kompozycje damskich fryzur były
najrozmaitsze. Podstawowym elementem konstrukcyjnym każdej z nich pozostawał zawsze… warkoczyk. Długi, średni, krótki, cienki, niezwykle
ściśle upleciony, że nie można było w niego wbić nawet szpilki. Obok
warkoczyków przeświecała odsłonięta skóra. Starsze kobiety, te, które musiały
miejsca na mężowskiej macie coraz częściej ustępować młodszym żonom, w kieracie
codziennej harówki nie miały czasu na dbanie o wygląd własnej głowy. Po prostu
je goliły. Nosicielka fryzury typu afro, przebywając w wilgotnym, upalnym,
pełnym pyłu i legionów insektów afrykańskim interiorze, bardzo szybko zmieniłaby
uczesanie albo sprawiła sobie gustowny młoteczek, jak któryś z francuskich
Ludwików, do wybijania co bardziej dokuczliwych jego lokatorów. Eleganckie
Nigeryjki nie musiały tego robić. Warkoczykowate
fryzury trzymały się bardzo długo. Z czasem można się było z nimi oswoić.
Najtrudniej szło tym, co zapragnęli bardziej dokładnie poznać duszę i intelekt
ciemnoskórych pań. Głucho
bijąc się w piersi i zakładając, że nie będą tego czytać moje córki i ich mamy
przyznaję bez bicia, że należałem do nich. Tak. Miałem czarną kobietą. Kupiłem
jej miłość za butelkę miejscowej whisky. Nie, chyba
za 20 naira.
To były dwie butelki. Szanowała się. W czarną parną noc beznadziei i oszołomienia przywiozłem ją do kampu. Dumnie siedziała w szoferce. Była naprawdę piękna. Wyrzeźbiona w hebanie głowa. Szlachetne
chamickie rysy plemienia Fulanich. Wydawała się
faraonówną z rodu. Nosiła się dumnie. Wyprostowana.
Pachnąca. Powiewna jedwabna szata idealnie przylegała do bioder, długich nóg,
piersi. Wyraźnie zyskałem w oczach dozorców.
Tych z takobami w dłoniach. Podobała się jej muzyka z Europy. Najbardziej piosenki MAZOWSZA. Nagranie miałem na magnetofonowej
kasecie. Wspólnie wzięliśmy prysznic. Wypiliśmy "Mateusza". Potem drugiego. I...
Nie stało się to, co stać się powinno. Zawinił fryzjer!!! Dziewczyna wylądowała już na moim materacu. Zgasiłem światło. Zapanował prawie
zupełny zmrok. Na przeciwległej od okna ścianie majaczyły odległe cienie lamp
zawieszonych na ogrodzeniu Nawet nie wiem jak to się stało, że moja ręka
zabłądziła w rejon warkoczyków. Cofam ją w popłochu. Odnóża jakiegoś wielkiego
owada? Kable elektryczne? Gniazdo małych żmij? Erotyczne emocje opadły. Dość
radykalnie. Śmiejemy się oboje. Była jeszcze trzecia butelka
"Mateusza". Cholernie
dobre wino. Dziewczyna nabrała po niej tkliwości. Czułości. Kociej miękkości. We
mnie obudził się tygrys. Zsunęła szatę. Miała na
sobie tylko ją. Podniosła ciało do góry. Oparła na łokciu. Nie widziałem jej
twarzy, tylko zarys piersi. Tygrys wyje. Nie
jeden. Cale stado. Zjawisko unosi się
jeszcze wyżej. Mam jej uda tuż przy twarzy.. Niech tak będzie. Tygrysy szaleją.
Pieści moje nogi. Załamania pod kolanami. Stopy. Delikatnie. Aksamitnie.
Puszyście. Czekam. Czekam na to najważniejsze. Cierpliwie. Długo. Strasznie długo. Tygrysy
dochodzą do kresu. I nagle dzieje się coś czego się nie spodziewałem. Dziewczę
zaczyna ssać. Mój duży palec u nogi. Ten największy.
Zgłupiałem zupełnie. Tygrysy też. Z podkulonymi pod siebie ogonami uciekły w busz. Na
całą resztę nocy. ******** Ucztę
zaczęliśmy o zmierzchu. Z kaset przygrywały najlepsze orkiestry świata.
Partnerki były zachwycające i zachwycone ilością czop-czop. O przestrzeganiu przykazań diet nigdy
nie słyszały. Czop-czop
pochłaniały z radością i entuzjazmem. Nareszcie mogły to robić legalnie. Nikt z nas nie lubił, gdy niedojedzone resztki spaghetti czy kawałek befsztyka niejako
automatycznie dokańczała Asibi lub któraś z jej
pomocnic. Prośby i groźby nie pomagały. Polecenia, aby sama jadła do syta i do
woli przed nami, też nie dawały rezultatu. Nawyk. Czop-czop nie
może się zmarnować. Damy piły tylko herbatę i coca-colę. Kapsle od butelek
zdejmowały zębami, te od naszych piw również. Wymknąłem
się na dwór. Nikt nie zauważył. Nie mogłem odnaleźć w górze Wielkiej
Niedźwiedzicy. Może już odeszła z tego nieba. Potrąciłem puste puszki, butelki,
tarzającą się na ziemi parę, omijałem rozkraczony sprzęt. Zapragnąłem nagle
uciec, uciec stąd raz na zawsze. Nie wiem, nie pamiętam, jak długo szedłem. Nie
czułem uderzeń nocnych chrząszczy, ukąszeń komarów, mdłego smaku wzbijanego
butami pyłu. Byłem pijany. Pochłonęła mnie ciemność, wilgotny chlebowy upał i upał afrykańskiej nocy. Gdzieś niedaleko szumiała Gurara, a trochę dalej, chyba na drugim brzegu, za mostem,
słyszałem tam-tam. Coś mówił, coś przekazywał, kogoś nawoływał. Prosty, czysty,
klarowny, wytłumiony zielonością dźwięk. Zostawiłem za sobą tamtych. Odległość
wyciszyła zupełnie warkot generatora, wzgórze skryło łunę jodowej lampy
oświetlającej camp. Tam-tam przyciągał, wabił, kusił. W końcu dotarłem do niego. Do dużej glinianej szopy. Przez niedomknięte, obite falistą, cynkowaną blachą drzwi sączyło się niemrawo migocące
światło. Wnętrze wypełniał głos. Jego głos. Drzwi skrzypiały, uchylając raz po
raz kaprawe skrzydło przed postaciami, które wchodziły do środka. Było ich coraz
więcej, niektóre wydawało mi się, że poznaję. Że widziałem je na placu budowy,
na drodze, na targu. Dołączyłem do nich. Stanąłem tuż przy wejściu pod ścianą.
Napięty, rozdygotany, Bałem się nie wiadomo czego. Szczęki ściskał skurcz. Z trudem przełykałem ślinę. Chciałem być niewidoczny. Wniknąć w ścianę. Roztopić
się w tłumie. Nikt mnie nie widział. Nikt nie zwracał na mnie uwagi. Oddani
swoim myślom i swoim sprawom ludzie skupili się pod ścianami. Siadali lub kładli
się na koślawych rozrzuconych po całym wnętrzu ławach, kucali. Na podłodze,
zwykłej glinianej polepie, spały dzieci. Jedna, przechylona na bok, kapiąca
stearyną świeczka stała na futrynie bocznych, prowadzących nie wiadomo dokąd
drzwi. Tam-tam ucichł. Nikogo już nie przywoływał. Gromada ludzi trwała, jakby
na coś czekając. Mijały minuty. Bardzo długie minuty. Może kwadranse. Nagle
cicho, prawie bezszelestnie uchyliły się drzwi, powiew powietrza zachybotał
płomieniem świecy. Schylając głowę, wszedł przez nie ktoś wysoki, ubrany w białą, przepasaną sznurem szatę. Stanął tyłem do nas i podniósł do góry obie
ręce. Odezwał się tam-tam. Teraz wtórowały mu dwa mniejsze. Tłum zafalował,
drgnął, zakołysał się, zatupał zgodnie wybijanym bosymi stopami rytmem. Tłum
tańczył w miejscu. Tańczył z kimś czy z czymś, co było przed nim. I to jak
tańczył, płynnie, z genialnym wyczuciem rytmu i każdej najdelikatniejszej frazy
bębnów. Na czyjś znak nagle ucichły, urwały w połowie, zdławiły swój głos.
Człowiek odwrócił się twarzą do reszty. W ekstazie, w uniesieniu krzyczał:
Alleluja, Alleluja, Alleluja! Teraz dostrzegłem za nim na tle otynkowanej
ściany krzyż. Jedno ramię miał na wpół odłamane. Do campu z Pasterki wróciłem bladym świtem. Mała dziewczynka o delikatnej twarzyczce, z przywiązanym do pleców noworodkiem siostry
Asibi, czekała siedząc na schodkach kontenera, gdzie
mieszkali Włosi, aż matka da mu pokarm. Ze strachu na widok bature z drżących łapiąt wypadły jej resztki czop-czop,
zgarnięte z nie sprzątniętego stołu. W ropiejącym, spuchniętym oku żył robak,
gruby, tłusty, dochodził już do źrenicy. Za pół roku, za parę miesięcy dziecko
oślepnie. Na całą resztę życia. Z loa-loa
potrafił wyleczyć tylko stary czarownik Koro pod Zumą.
Policja go zabrała. Hinduscy lekarze szpitalika w Abudżi nie chcieli jej leczyć. Może po prostu matka dziecka nie chciała sprzedać obu
czarnych kóz. Nie wiadomo zresztą, czy 40 naira
pokryłoby koszty leczenia. Niedługo przez Izom przejdzie wielka asfaltowa droga,
będzie duży ruch. Będą czasem przejeżdżali biali. Ślepej dziewczynce może któryś
czasem rzuci 20 kobo? Najbliższe
dwa dni „Montubi" leczył kaca, próba skończona. Postanowiłem zrealizować powzięty już dawno zamysł,
odszukania doliny Tarugi. Jest podobno 55 kilometrów na południowy wschód od
Abudżi, więc gdzieś pod Nasarawą,
którą mijamy, ilekroć z Campo Bravo jedziemy do Kaduny. Taką
informację znalazłem w książce Thurstana Shawa Nigeria. It's archeology and early
history. Kupiłem ją kiedyś i nie mając po którymś
już miesiącu spędzonym w Izom nic do czytania, wziąłem do ręki. Rozważne dzieło. W bibliografii, obejmującej pozycje przeszło trzystu autorów, parę polskich
nazwisk — wśród nich profesora T. Lewickiego, piszącego o arabskich źródłach do
poznania historii Afryki na południe od Sahary i arabskim handlu niewolnikami.
Mnie zelektryzowało co innego. W pobliżu opuszczonej kopalni cyny i tantalitu
koło wsi Takuszara leżącej we wspomnianej dolinie,
przypadkowo znaleziono w 1960 roku dwie figurki z terakoty. Obie, prawie tej
samej ćwierćmetrowej wysokości, przedstawiały półnagie
bezgłowe, odziane wyłącznie w przepaski na biodrach i podtrzymujące rękami
piersi postacie kobiece. Były
niezwykle podobne do człekokształtnych figurek, głów ludzkich i masek, odkrytych w aluwialnych osadach poniżej wyrobisk starych kopalń cyny w rejonie Dżos. Pierwszą odkupił od kopacza, który używał jej jako
stracha na ptaki, inżynier górniczy i przekazał do muzeum. Po
bliższym zbadaniu okazało się, że pochodzi z V wieku przed naszą erą.
Archeologowie kulturze grup ludzkich lepiących z gliny i wypalających
niewiadomego przeznaczenia kruche przedmioty, nadali nazwę kultury Nok.
Znalezisko w dolinie Tarugi zachęciło do dalszych
poszukiwań. I tu wybuchła bomba. Przekopując płaską terasę pomiędzy dwoma
wysychającymi w porze suchej strumieniami odkryto… hutniczy żużel powstały przy
wytopie żelaza. Badania przy zastosowaniu protonowego magnetometru wykazały
dokładnie dwadzieścia stanowisk, gdzie występował. Kontynuując prace, odkopano
trzynaście pieców hutniczych… najbardziej prostych i prymitywnych, jakie sobie
można wyobrazić, ale w których można było wytapiać rudę żelaza; zagłębie
hutnicze działało w połowie… piątego wieku przed naszą erą. Ludzie kultury Nok,
przodkowie plemion mieszkających dziś w Nigerii na północ od Nigru i Benue, mieli w powszechnym użyciu żelazne miecze, ostrza do
strzał, narzędzia i kobiece bransolety. Przed dwudziestu pięciu wiekami! Uczeni
spierają się, w jaki sposób wynaleziona w połowie drugiego milenium przed
Chrystusem gdzieś na południowych stokach Kaukazu technologia wytopu żelaza
dotarła aż prawie nad Niger, i to mniej więcej w tym samym czasie, gdy żelazo
zaczęło być w powszechnym użyciu w Egipcie faraonów. Piece koło
Takuszary są najstarsze z odkrytych dotychczas w Afryce.
Kartaginę od Takuszary w prostej linii, prawie wzdłuż
południka, dzieli dystans około 3100 kilometrów. Know-how,
jak wytapiać i obrabiać żelazo, rozprzestrzeniające się przed dwudziestu pięciu
wiekami w głąb afrykańskiego kontynentu, musiało przeniknąć przez Saharę i dotrzeć do dobrze zorganizowanych i sprawnie administrowanych plemion.
Nie
odnalazłem doliny Tarugi. Ugrzązłem na długo pod prysznicem w bungalowie Roberta,
znajomego geodety od „Dumeza" mieszkającego w pięknym
campie tuż za Abadżi. Myłem
się długo, wielokrotnie, do krwi. Szorowałem obie ręce,
oblałem benzyną i spaliłem koszulę, zdarłem pokrycie siedzeń mojej
campanioli, zdarłbym skórę z samego siebie. Trąd. Niedaleko
za Izom zabrałem dwie młode autostopowiczki. Szykownie, świątecznie ubrane w długie, ciasno opięte na zgrabnych figurach suknie. Jedna, miała oryginalne rysy i bardzo ładną buzię zamyślonej bogini. Nie należały chyba do żadnego ze znanych
mi w okolicy plemion, natomiast zupełnie przyzwoicie można się było z nimi
porozumieć po angielsku. Ładniejsza puściła przodem towarzyszkę, taką jakby
trochę nadętą czy spuchniętą na twarzy, sama siadła przy drzwiach. Pomyślałem:
trudno. Trochę było ciasno, mimo dość szerokiego przedniego siedzenia, bo
dziewczyny były w biodrach wcale wcale. Chcąc wciągnąć
do rozmowy i tę milczącą, zacząłem targować noszony przez nią śmieszny rożek
antylopy, bardzo spiczasty, którego koniec, ten szerszy, obszyty był skórą i zakończony pętelką, aby można go było, włożywszy w środek dłoń, nosić jak
breloczek czy bransoletkę z wisiorkiem. Poprzednio widziałem go już u fulańskich kobiet. Dowiedziałem się od nich tylko tyle, że
nazywa się kahu marili. Niech będzie kahu marili, ale do czego służy i w ogóle po co się go
nosi? Odpowiedź z lekka mnie zaszokowała. Do obrony cnoty. Dosłownie. Nie, nie
pokręciłem. Do obrony cnoty. Rożek ujęty w dłoń wystawał mniej więcej na jedną
trzecią, no może nawet połowę długości. Nie wyglądał zbyt groźnie. Tylko na
pozór. Panna, jeśli nie były jej miłe zaloty podrywacza, dźgała go nim w dolne
partie podbrzusza. Otrzewną i pęcherz przebijał swobodnie. A wtedy żadne
dżu-dżu nie pomagało. Nawet jeśli niefortunny Casanova dotarł
na czworakach do szpitala. Ongiś nosili go też mężczyźni, gdy obawiali się, że
może ich na prowadzącej przez busz ścieżce zaatakować lampart. Lamparty
wytępiono prawie doszczętnie, pozostała tylko dziewczęca cnota. Rożek
kahu marili zamieniłem na słoneczne okulary. Włożyłem
go sobie od razu na rękę. Dziewczyny poprosiły, aby je wysadzić tuż przed
miastem. Może wstydziły się jechać z białym, bo zwykłe powoduje to jednoznaczne
komentarze. Drzwi się zacięły. Musiałem pomóc im wysiąść. Gdy otwierałem je z drugiej strony, mojej sąsiadce zsunęła się z ramion chustka. Na szyi i karku
miała straszną, żywą, gnijącą ranę. Sięgała prawie twarzy. Oh, sorry we
are from village for lepra peoples. Wiedziałem, że wioska trędowatych jest
gdzieś w okolicy. W Kadunie na Kachia Road tuż przed przejazdem torów kolejowych też było
ich osiedle. Autostopu jednak nie uprawiali. Znajomy Francuz, kontynuując
sylwestrowy nastrój, zbagatelizował wydarzenie.- Cóż się martwisz? Pierwsze
objawy i tak będą dopiero za dwa lub trzy lata, do tego czasu można dużo jeszcze
wypić. Miał rację, jeśli nie całkowitą, to na pewno w części dotyczącej czasu, kiedy sprawa się wyjaśni. Poszliśmy w tango. Sami, we
dwójkę. W którejś tam godzinie wróciłem do campagnoli.
Szukałem „Mateusza". Wziąłem ze sobą parę butelek, na wszelki wypadek. Głośnik
radiotelefonu chrypiał, zapomniałem go wyłączyć. Usłyszałem jak gdyby moje
zniekształcone przez Włochów na amerykańską modłę nazwisko:
Majk, Majk. Wywoływał mnie Chica. Dostroiłem mikrofon. Kaduna
nadała godzinę temu, że zginął Darek. Na szosie pomiędzy
Dżos a stacją pomp. Miał awarię w układzie kierowniczym
swego wozu. A może jako inspektor nadzoru komuś się zbytnio uprzykrzył?
Niespodziewanie przekraczając linię ciągłą szosy zderzył się czołowo z wielką
ciężarówką. Z płonącego samochodu wypełzł na szosę. Poparzony, konał na poboczu.
Tamten kierowca uciekł w busz. Przez parę godzin nie zatrzymał się żaden pojazd.
Policja też nie była powiadomiona. W końcu któryś stanął, zauważono czop-czop -
małpę. Przekazałem mieszkającemu samotnie Darkowi swojego Kazia, gdy mi ją
zabroniono trzymać na campie. Był jeszcze przytomny
gdy nareszcie trafił do szpitala. Tam jego los już się rozstrzygnął. Samolot „Marco Polo", którym wracałem do Europy,
lądował na lotnisku Carthage pod Tunisem. Tu wejdzie
do morza 4 rurociąg Hassi R'Mel. Z afrykańskich pól naftowych ropa popłynie rurą o średnicy 48" do Bolonii. Proponują podpisanie następnego kontraktu. Może jednak będzie
gdzieś można pożyczyć drugie życie?
1 2
« Społeczeństwo (Publikacja: 02-03-2007 Ostatnia zmiana: 30-01-2011)
Witold Stanisław MichałowskiPisarz, podróżnik, niezależny publicysta, inżynier pracujący przez wiele lat w Kanadzie przy budowie rurociągów, b. doradca Sejmowej Komisji Gospodarki, b. Pełnomocnik Ministra Ochrony Środowiska ZNiL ds. Międzynarodowego Rezerwatu Biosfery Karpat Wschodnich; p.o. Prezes Polskiego Stowarzyszenia Budowniczych Rurociągów; członek Polskiego Komitetu FSNT NOT ds.Gospodarki Energetycznej; Redaktor Naczelny Kwartalnika "Rurociągi". Globtrotter wyróżniony (wraz z P. Malczewskim) w "Kolosach 2000" za dotarcie do kraju Urianchajskiego w środkowej Azji i powtórzenie trasy wyprawy Ossendowskiego. Warto też odnotować, że W.S.M. w roku 1959 na Politechnice Warszawskiej założył Koło Stowarzyszenia Ateistów i Wolnomyślicieli. Więcej informacji o autorze Liczba tekstów na portalu: 49 Pokaż inne teksty autora Najnowszy tekst autora: Kaukaz w płomieniach | Wszelkie prawa zastrzeżone. Prawa autorskie tego tekstu należą do autora i/lub serwisu Racjonalista.pl.
Żadna część tego tekstu nie może być przedrukowywana, reprodukowana ani wykorzystywana w jakiejkolwiek formie,
bez zgody właściciela praw autorskich. Wszelkie naruszenia praw autorskich podlegają sankcjom przewidzianym w
kodeksie karnym i ustawie o prawie autorskim i prawach pokrewnych.str. 5283 |
|