Racjonalista - Strona głównaDo treści


Fundusz Racjonalisty

Wesprzyj nas..
Zarejestrowaliśmy
200.049.470 wizyt
Ponad 1065 autorów napisało dla nas 7364 tekstów. Zajęłyby one 29017 stron A4

Wyszukaj na stronach:

Kryteria szczegółowe

Najnowsze strony..
Archiwum streszczeń..

 Czy konflikt w Gazie skończy się w 2024?
Raczej tak
Chyba tak
Nie wiem
Chyba nie
Raczej nie
  

Oddano 291 głosów.
Chcesz wiedzieć więcej?
Zamów dobrą książkę.
Propozycje Racjonalisty:
John Brockman (red.) - Nowy Renesans

Znajdź książkę..
Sklepik "Racjonalisty"

Złota myśl Racjonalisty:
"Chcę przedłożyć czytelnikowi do życzliwego rozważenia doktrynę, która, jak się obawiam, może się wydać niesłychanie paradoksalna i wywrotowa. Według tej doktryny jest rzeczą niepożądaną wierzyć jakiemuś twierdzeniu, gdy nie ma żadnej podstawy do przypuszczenia, że jest ono prawdziwe."
« Tematy różnorodne  
Kto się boi oceanu [3]
Autor tekstu:

Wisiałem tak, wsparty plecami o linki, zaczepiony pazurami o zrąb falszburty. Wiedziałem, że nikt mi nie pomoże, sam nie zdołam wdrapać się na pokład. W życiu i śmierci nie zdołam.

Spojrzałem w górę, ku pokładowi. Jacht nie miał bezanmasztu. Raczej miał kawałek. Reszta wisiała jak ja, na stalówkach, na olinowaniu, nieco poniżej. Kikut ułożył się wzdłuż burty, huśtał się jak taran. Pomyślałem, że gdy jacht się pochyli i przyjdzie fala od rufy, ten taran mnie zabije. Nic więcej nie pomyślałem, bo rufa zaczęła się wznosić.

Jacht zatoczył się pijacko, ruszył do przodu stęknąwszy ze zgrozy. Ujrzałem zdumiony, że ściana załamała się przed kasztelem, wślizgnęła pod kadłub i tylko wielkie jęzory wylizały pokład. Przechył był dostateczny, by złapać rękami kabestan, położyć się wzdłuż kokpitu. Niewiarygodne, jak szybko owinąłem końcówkę pasa wokół liny asekuracyjnej. Jakim cudem zmieniłem karabińczyk na solidną szeklę? Kiedy nadeszła kolejna twarda, kamienna fala, kolumna bezanmasztu znalazła się na poziomie pokładu. Topiąc się, łykając wodę, zacząłem rozpaczliwie mocować ten kikut linami do knag i kabestanów. Pozostawić go za burtą nie było można, rozbiłby jacht. Nie miałem pojęcia, gdzie są nożyce do stalówek.

Po apslu nie został żaden ślad. Po bezanmaszcie nędzny strzępiaty ułomek. Resztka topsztagu wiewała na grotmaszcie. Jacht zdawał się dziwnie pusty.

Znacznie się uspokoił bez apsla i bezanmasztu. Zdecydowanie zwolnił i choć grzywacze dopędzały go częściej, nie każdy się nad nim załamywał. Uznałem za możliwe, że zwiększona wyporność rufy i dziobu wpływała na zmniejszenie oporów kadłuba, dlatego fale łatwiej wchodziły pod stępkę. Później doszedłem do wniosku, że grube maszty w połączeniu z wysoką wolną burtą same z siebie zapewniały „Cinderelli" sterowność. Kliwer na dziobie stabilizował kurs i położenie wobec fal — apsel był nieszczęściem.

Pracując na deku, w ogóle nie myślałem. Bałagan olinowania, rozbryzgów, poświaty i ciemności to niezły tłumik umysłu. Kiedy skończyłem z bezanmasztem, chciałem zwinąć się w kącie i umrzeć. Mimo otwartych oczu niewiele widziałem, bolało mnie całe ciało, wszędzie, każdy strzępek pulsował bólem. Przez nogi, ręce przechodziły kurcze, bolesne, paraliżujące. Miałem szczęście, że nie dopędził nas jakiś groźny „dziad", w rodzaju tego, który złamał maszt.

Tkwiłem w kokpicie pod osłoną kasztelu, niezdolny do mrugnięcia powieką. Pas bezpieczeństwa skróciłem wcześniej, owinąłem wokół asekuracyjnej stalówki, pod którą wcisnąłem kolana. W tej pozycji zalewające jacht grzywacze mogły mnie wprawdzie utopić, ale nie mogły stamtąd wypłukać, chyba nieżywego.

Wtedy wymyśliłem, żeby koniecznie nosić w piance metalową piersiówkę z brandy albo rumem. Bo w tej ciepłej wodzie, mimo grubej pianki, zacząłem trząść się z zimna. Długo się zastanawiałem, czy zdołam przesunąć tyłek pół metra do włazu. Cholernie daleki wydawał się ten właz.

Tkwiąc głęboko w kokpicie jak lis zapędzony do jamy, robiłem to samo co lis, trząsłem się i bałem. Gdy rufa pędziła w górę, widziałem przed sobą pulsujące plecy odchodzącej fali, z czarnymi plamami niby worki węgla. Dolinę skupiającą wszystkie ryki i grzmoty, wygiętą w łuk, o którym wiedziałem, że za moment wystrzeli. Po każdym strzale wzbijały się w powietrze te dzikie ptaki-piany, rozszarpywane przez wiatr. Powtarzałem sobie, że jeśli się tak boję, to po cholerę tu jestem, czy ktoś mnie zmuszał do rejsu? Wódka tak samo szkodzi, ale kto jej nie pije.

Jacht szedł już równiej, zaprzestał myszkowania, wielkie fale wynosiły go w górę, mniejsze rozbijały się u burt, okrywając kadłub wściekłą bielą. Porywy wiatru wpychały oddech z powrotem do gardła, chwilami zamiast płuc miałem balon. Każdy haust powietrza napełniał usta wodą.

Sir Henry musiał mnie obserwować przez bulaj, ponieważ właz otworzył się we właściwej chwili. Zwaliłem się w korytarzyk z łomotem podciętej sosny, dopiero leżąc odkryłem, że jęczę przy każdym wydechu.

Wybiegła Laura, krzyknęła. Rzuciło nią o ściankę i też zajęczała, jakby mi wtórując. Oczy miała jak ziemniaczane placki, dobre, choć przypalone.

- Prawa noga — chrypiałem. — Kurcz. Wal pięściami, wal z całych sił.

Waliła kantami dłoni o wiele za słabo, to była pieszczota, nie walenie. Kurcz łamał mi łydki i uda, zgrzytał moimi zębami. Przyglądałem się dłoniom, szczególnie prawej. Marnie wyglądały obie, pomarszczone, porozcinane, ale krew ledwie się sączyła. Słona woda działa jak jodyna, za to bardziej boli. Bolało piekielnie, rwało i szczypało. To był znak, że żyję. Wolałbym inne znaki.

- Bezanmaszt — bełkotałem. — Poszedł za burtę. Fala. Przywiązałem liną.

Przecież było słychać, jak tłucze o kasztel, o pokład. Rzucał się niby rekin tłuczony bosakami. Może źle zrobiłem? Nie istniała możliwość, by go unieruchomić. Pomyślałem leniwie, że trzeba tam wyjść jeszcze raz, z nożycami do cięcia stalówek. Złamany bezanmaszt trzeba wywalić za burtę, utopić w oceanie. Albo oplątać linami, wybrać na kabestanach. To drugie trudniejsze i mniej skuteczne, nawet ryzykowne. Zgadnijcie, na kogo padnie?

- Widziałem — sir Henry zmagał się ze sterem. — Widziałem, jak on się łamał. Myślałem, że już po tobie, leciał dokładnie na twoją głowę.

Powinien był dolecieć, jeśli mam znów tam iść. Sir Henry wrzeszczał, by go słyszano. I ja chciałem wrzeszczeć, lecz z bólu. Coś gadałem, robiąc przerwy na oddech, za mną Laura powtarzała głośniej. Chciałem powiedzieć, że nie ma sensu pilnowanie steru. Tam na górze wybrałem kliwer oboma szotami do osi symetrii, jacht zachowuje sterowność i robi te kilka węzłów, nie trzeba mu przeszkadzać. Pozostawało tylko polegać na apelacji — do Boga, który rządzi oceanem.

- Wódy — chrypnąłem po polsku. — Gorzoły. Albo utnijcie mi łeb. Bez łba można żyć, bez gorzoły nie można.

Laura popychała mnie w kierunku mesy. Gdy jacht zanurkował, gwałtownie przegłębiając dziób, sam do mesy wleciałem jak do wilczego dołu. Ryczałem niby ranny karaluch. Spadłem z trapiku, walnąłem głową o stołową nogę i dobrze mi się zrobiło. Zapadałem w sen, bezczucie, kręciła się karuzela, z której mnie coś wypychało. Nie opierałem się, leciałem. Karuzela kręciła się, kołysała, nie potrafiłem odróżnić, czy to jacht się kołysze, czy to rozkołys mózgu. Zupełnie bez powodu zachciało mi się śmiać, na co też siły nie miałem, ani odrobiny. Nogi, ręce i głowa, plecy, piersi, czort wie co, pulsowały piekłem ognistego bólu. Wierzganie, machanie, wrzaski przynosiły ulgę.

Wiedziałem, że to Laura zdejmuje ze mnie piankę, ostrożnie, z trudem. Słyszałem, wzdychanie — oddychanie, było mi przyjemnie. Nigdy mi tak nie było, gdy dotykały mnie kobiece dłonie. Kto wie, czy nie byłem w niebie. Skrzydełka nad głową Laury nie były jakoś widoczne.

- Aniołku, archaniołku, wal mnie po tej nodze. Wal mocno, mocno.

- Jezu, Rich, jak ty wyglądasz. Masz takie sińce, że krwawią. Cały brzuch, piersi. Plecy też, o Boże. Dłonie pocięte chyba do kości. Rich!

- Zostaw go w spokoju, Lauro. Załóż duże plastry na otwarte rany, przykryj go kocem, niechaj śpi. Na razie nic nie można zrobić. Spróbuj, może zechce napić się czegoś mocniejszego.

- Ale co on tam przeszedł na pokładzie!

Co przeszedłem? Gdzie przeszedłem? Wiedziałem, nim zasnąłem, potem zapomniałem.

VI.

Oglądałam kiedyś pewien obraz — nie pamiętam, gdzie i kiedy. Możliwe, że sama go w wyobraźni namalowałam. Wiele razy, śniąc, odtwarzałam go sobie.

Nieokreślona przestrzeń w wieczornej mgle, panorama rozległych wzgórz, niby gromada najeżonych jeży, kępy scherlałych zarośli, pęki traw, podtrzymujące się wzajemnie wątłe drzewka, sączące soki z ran. Martwi żołnierze w barwnych poszarpanych mundurach. Złamany karabin, rozbite działo, kulawe na jedno koło. Pochyloną armatnią szyję krwawym bandażem spowija poległy sztandar. Z boku gdzieś, tak jakby bez znaczenia, najważniejsze: oficer z twarzą ukrytą w dłoniach, siedzący przy zabitym koniu. Wszystko w niewyraźnej dymnej szarości, przetarte brudną ścierką. Gdy sobie to odtwarzałam, prawie czułam okropny smród śmierci, umęczonej pracą i zadowoleniem.

Nie wiem, czy obraz tak właśnie się nazywał, czy może sama wymyśliłam tę nazwę lub tylko skojarzyłam — „Zmęczenie po bitwie". Wiele razy przypominałam go sobie, z sensem i bez sensu.

Po sztormie, huraganie, znów mi to przyszło na myśl. Zmęczenie po bitwie. Taka sama brudna szarość, smród, pobojowisko. Z obrazu nie wynikało, że bitwa została przegrana. Oficer płakał nad tymi, którym nakazał umierać.

My, po naszej bitwie, nie musieliśmy płakać. Udało nam się przeżyć za cenę przyzwoitą. Za maszt z przyległościami. Za okropne rany Richa. „Cinderella" tak naprawdę ucierpiała niewiele. Starczyło sprzątnąć, usiąść, zwyczajnie wypoczywać.

No i właśnie usiadłam.

Patrzyłam w nieokreśloną przestrzeń rozchwianego wciąż oceanu, zamgloną zgagę wieczoru. W panoramę rozległych nastroszonych wzgórz. Jeże maszerujące. Słońce w aerozolu. Reszta to tylko plamy, piany i kolory. Wszystkiego można się dopatrzyć. Tyle, że wzgórza ruchome, w ruchomości wciąż groźne. Ja nie chowam twarzy w dłoniach. Nie mam poczucia ani zwycięstwa, ani klęski. Mój koń nie został zabity. Lecz moja wina była taka sama, jak wina oficera.

Ocean nie uspokoił się jeszcze. Od rufy nadchodzą te czarne pagóry, bełtają się, pienią, załamują ręce pod jachtem, wyprzedzają go, nikną w półślepej oddali. Lecz po nich przychodzą następne, następne, bez końca, rytmu, nadziei. Kiedyś tak samo bez końca umiałam na to patrzeć, zachwycać się, podziwiać. Dziś patrzę z niepokojem. Jacht syczy i szumi, jakby mruczał przekleństwa pod nosem, zwalnia i przyspiesza, raz zadziera dziób, raz rufę. Przyspiesza z rufą w górze, zwalnia z dziobem wzniesionym. Czasem zapada się w falę, miękko ląduje, jak narciarz sypiąc bielą z boków i za sobą. Ocean szybko marszczy się cieniem, mamrocze narastającym rykiem rodzącej się gniewnej ściany — wyczuwa się w tym rezygnację, propozycję ugody: no dobrze, udało wam się, udało.

Wiadomo, ugoda krótka, do następnego razu.

Siedzę tak swoim zwyczajem, słucham oceanu. Więcej słucham, niż patrzę. Nie wiem, jak to powiedzieć — boję się, lecz nie odczuwam strachu. Od wielu godzin mężczyźni śpią umęczeni w kabinach. Rich pojękuje tam głośno, stęka, czasem niezrozumiale krzyczy. Można by rzec, że trzymam wachtę za nich. Najsłabsza, najmniej zmęczona. Nie byłam wojownikiem. Wciąż jestem przywiązana, wciąż w pasie bezpieczeństwa. Ocean może wyciągnąć po mnie mokrą łapę, dmuchnąć szatańskim szkwałem. Głupio byłoby dawać mu okazję bez żadnego powodu.


1 2 3 4 5 Dalej..

 Po przeczytaniu tego tekstu, czytelnicy często wybierają też:
Kłamstwa w imię Boże
Quiz Racjonalisty - 40 pytań

 Zobacz komentarze (4)..   


« Tematy różnorodne   (Publikacja: 27-08-2007 )

 Wyślij mailem..   
Wersja do druku    PDF    MS Word

Zbysław Śmigielski
Powieściopisarz, nowelista, aforysta, najrzadziej poeta. Laureat konkursów i nagród literackich. Uznany za marynistę. Był kapitanem jachtowym, instruktorem żeglarstwa, nieco powłóczył się po morzach, co ma wpływ na twórczość. Zajmuje się propagowaniem spraw morza na spotkaniach autorskich, szczególnie z młodzieżą. Interesują go także inne sprawy: historia współczesna, problemy społeczne, konflikty moralne - to, czym żyjemy na codzień. Ostatnia książka: Sarmaty i scyty (2007). Zmarł w 2014.
 Strona www autora
 Numer GG: 3401579

 Liczba tekstów na portalu: 22  Pokaż inne teksty autora
 Najnowszy tekst autora: Nostalgia
Wszelkie prawa zastrzeżone. Prawa autorskie tego tekstu należą do autora i/lub serwisu Racjonalista.pl. Żadna część tego tekstu nie może być przedrukowywana, reprodukowana ani wykorzystywana w jakiejkolwiek formie, bez zgody właściciela praw autorskich. Wszelkie naruszenia praw autorskich podlegają sankcjom przewidzianym w kodeksie karnym i ustawie o prawie autorskim i prawach pokrewnych.
str. 5529 
   Chcesz mieć więcej? Załóż konto czytelnika
[ Regulamin publikacji ] [ Bannery ] [ Mapa portalu ] [ Reklama ] [ Sklep ] [ Zarejestruj się ] [ Kontakt ]
Racjonalista © Copyright 2000-2018 (e-mail: redakcja | administrator)
Fundacja Wolnej Myśli, konto bankowe 101140 2017 0000 4002 1048 6365