Racjonalista - Strona głównaDo treści


Fundusz Racjonalisty

Wesprzyj nas..
Zarejestrowaliśmy
204.866.175 wizyt
Ponad 1065 autorów napisało dla nas 7364 tekstów. Zajęłyby one 29017 stron A4

Wyszukaj na stronach:

Kryteria szczegółowe

Najnowsze strony..
Archiwum streszczeń..

 Czy konflikt w Gazie skończy się w 2024?
Raczej tak
Chyba tak
Nie wiem
Chyba nie
Raczej nie
  

Oddano 730 głosów.
Chcesz wiedzieć więcej?
Zamów dobrą książkę.
Propozycje Racjonalisty:
Sklepik "Racjonalisty"

Złota myśl Racjonalisty:
"Religia jest jak robaczek świętojański, potrzebuje ciemności, żeby błyszczeć"
 Czytelnia i książki » Recenzje i krytyki

USA według Baracka Obamy [2]
Autor tekstu:

Następnie Obama zauważa niekonsekwencję u wyborców, która często gromi polityków, jako całą grupę społeczną, choć rzadko głosuje tak by zmienić skład ciał ustawodawczych. Obama uważa polityków za w większości ludzi szczerych i porządnych, natomiast ich zły image przypisuje strachowi przed upokorzeniem i porażką (s. 127), co pcha ich ku lobbystom i oddala od problemów zwykłych ludzi (s. 136). Tak samo odpiera Obama zarzuty wobec dziennikarzy, podkreślając, że bardziej obiektywny rodzaj dziennikarstwa pojawił się w USA dopiero po II wojnie światowej (s. 143), choć daje przykład jak jego słowa pochwały dla Lincolna - ubogiego samouka wypowiedziane w wywiadzie dla „Time", zostały przekręcone przez „Wall Street Journal" tak, by sugerować iż Obama uważa się za drugiego Lincolna (s. 147). Ostatecznie Obama daje znać, że odczuwa brak obiektywnych dziennikarzy typu Waltera Cronkite czy Edwarda R. Murrowa i narzeka, że dziennikarze nie zacytują cię jeśli powiesz: „rozumiem punkt widzenia mojego adwersarza", ale „jeśli ruszysz do ataku nie opędzisz się od kamer" (s. 148). Dalej pisze Obama o ustawach tak pisanych przez ekipę Busha, by zawsze znajdował się w nich szczegół drogi sercu Demokratów, tak by przepchnąć je z większym sukcesem (s. 153) i utrudnić krytykę poczynań rządu. To wszytko nie sprzyja uczciwemu wyrażaniu swojego zdania.

Obama dużo uwagi i miejsca poświęca gospodarczej innowacyjności. Pisze na przykład o programistach Google i o tym dlaczego nie ma wśród nich Latynosów i czarnych, za to jest pełno Azjatów i mieszkańców Europy Wschodniej (s. 164), pisze o odstraszających dla młodych programistów utrudnieniach wizowych po 11 września. Obama ciekawie streszcza podejście RP i DP do problemów związanych z globalizacją i outsourcingiem. Clinton i jego skrzydło DP proponowało wolny handel, szkolenia, dyscyplinę fiskalną i inwestowanie w edukację, co nie satysfakcjonowało „robotniczej" mniejszości w partii. W GOP też zdania są podzielone, anty-imigranckie skrzydło pod ideowa wodzą Pata Buchanana (ten konserwatywny komentator i tak napsuł już krwi ekipie Busha (np. krytykuje dominującą wśród Republikanów linię neokonserwatyzmu i wpływy lobby proizraelskiego w USA. Oświadczył sarkastycznie, że „Waszyngton to terytorium znajdujące się pod okupacją Izraela") przeszkadza Bushowi w obronie wolnego rynku tzw. „Ownership Society" — prywatyzacja, ulgi dla przedsiębiorców itd. (s. 170). Według Obamy bezczynność rządu na dłuższą metę doprowadzi do zubożenie narodu i do dalszej polaryzacji politycznej. Zdaje sobie sprawę z niechęci Amerykanów do interwencjonizmu, i z ich biznesowego, a nie roszczeniowego nastawienia, lecz przypomina, iż już kiedyś Alexander Hamilton dostrzegł potencjał we współpracy rządu i przedsiębiorców i podjął kluczowe działania umożliwiające amerykańskiemu rynkowi finansowemu start, co kolidowało z agrarnymi wizjami Jeffersona, a jednak przydało się tworząc atmosferę społecznej mobilności, która do dziś wyzwala energię narodu amerykańskiego (s. 175). Obama mógłby równie dobrze cytować samego Adama Smitha, który wcale nie był przeciwny interwencjonizmowi rządowemu, ale przykład Hamiltona czy Lincolna też jest dobry. Lincoln, jak przypomina Obama, budował kolej transkontynentalną, przyjął ustawę o osadnictwie (1862) i założył Akademię Nauk. Te działania, tak samo jak ustawy antytrustowe Th. Roosevelta, czy Rezerwa Federalna Wilsona pobudziły ekonomię (s. 177). Obama jest zdania, że działania F.D. Roosevelta zapobiegły dalszemu kurczeniu się rynku w czasie Wielkiego Kryzysu (s. 179). Ustawy opiekuńcze z 1935 roku Roosevelta odzwierciedlały jego zdanie, że ludzie głodni i pozbawieni pracy to najlepszy zaczyn dla dyktatury. Tak samo myśleli Johnson i Nixon, i warto o tym pamiętać dziś kiedy New Deal bezsensownie kojarzy się z jakimś fatalnym socjalizmem. Obama słusznie krytykuje Reagana, który straszył rozdęciem biurokracji w USA, w okresie, w którym socjalne wydatki USA, a nawet sam budżet federalny był zaledwie cząstką tego co oferowały obywatelom państwa Zachodniej Europy (s. 181). Jednak pewna chęć uporządkowania gospodarki przez państwo doprowadziła do wyboru Clintona. Obama odpiera argumenty GOP, iż nakłady na edukację nie prowadzą do sukcesu pracowniczego jednostek (s. 189), choć nie uważa, że pieniądze załatwią wszystko. Obama jest wielkim zwolennikiem lepszego kształcenia nauczycieli, i innej rzeczy niechętnie widzianej przez GOP — inwestycji w alternatywne paliwa (s. 195), co może w końcu pozbawić terrorystów narzędzi energetycznego szantażu. Przypomina mi to uwagę Billa Mahera by nie kupować diamentów, ponieważ zyski z ich sprzedaży często finansują terroryzm. Podziwia Obama brazylijskie eksperymenty z biopaliwami, i postuluje pewne uprzywilejowanie pracowników produkujących auta hybrydowe. Eksponuje negatywny przykład Ukrainy — przykład zależności energetycznej. W 1993 roku Clinton bezskutecznie próbował stworzyć w USA powszechny system opieki zdrowotnej w oparciu o wzorce europejskie i kanadyjskie, zamiast tego nastała era Busha z charakterystycznym podniesieniem budżetu wojskowego o 74% i obniżeniem podatków spadkowych oraz w ogóle podatków dla najbogatszych, co zdaniem przytaczanego przez Obamę, Warrena Buffeta ma demoralizujący a nie stymulujący wpływ na takich jak on bogaczy (s. 221). Buffet godzi jakoby dyskurs lewicy i liberałów, gdy mówi, że zniesienie podatku spadkowego przekazuje pieniądze do rąk często nieudolnych biznesowo dziedziców.

W rozdziale VI, poświęconym relacjom wiara-polityka, Obama daje wyraz swemu zakłopotaniu, gdy chrześcijańscy fundamentaliści atakują jego wysiłki mające na celu godzić chrystianizm z pluralizmem i liberalizmem. Obama ma dość wyważony stosunek do religii, przypisując jej rolę podłoża zarówno postępowego abolicjonizmu, jak i destrukcyjnych populizmów (np. Williama Jenningsa Bryana). Pisze Obama o duchu lat 50. i 60. Kiedy uważano, ze religia wymrze, i o Carterze, który na fali sporów społecznych lat 60 i upolitycznienia religii (do sporów o prawa obywatelskie większość duchownych w USA stała twardo na stanowisku by oddać cesarzowi co cesarskie), jako pierwszy wprowadził język ewangelicyzmu do współczesnej polityki, choć szybko rolę tą podjęli politycy GOP (s. 232). I odtąd nastała era gdy prawicowość ocenia się na podstawie frekwencji w kościele, a lewicowość wg natężenia świeckości, a obie na podstawie podejścia do sprawy Terri Schiavo. Opisując własne religijne doświadczenia, Obama pisze wprost, że jego liberalna i ateistyczna matka nauczyła go patrzeć na religię oczami antropologa, ale jego potrzeba zakotwiczenia (w końcu dorastał w różnych miejscach m.in. w Indonezji), w końcu skłoniła go do zostania chrześcijaninem (s. 241), uznając, że religia ta nie wymaga (sic!) od niego zaprzestania krytycznego myślenia. Można odnieść wrażenie, że Obama chciałby być żarliwszy religijnie, i nieco wstydzi się swojego sekularyzmu, lecz jednocześnie uważa, że strach sekularnego rdzenia DP przed dyskusjami o religii i moralności, działa na korzyść GOP i do nikąd nie prowadzi. Ciekawie pisze o tym, jak wyprowadzał go z równowagi fanatyzm jego rywala w wyborach Alana Keysa, który uważał się za prawdziwszego chrześcijanina od Obamy (s. 245). Obama uznał więc za stosowne, ze kiedy Jefferson i Madison wbrew Patrickowi Henry’emu i Johnowi Adamsowi (s. 252) przeforsowali w konstytucji, wzorowany na Wirginii rozdział kościołów i państwa, np. baptyści potrafili docenić tą zasadę i dostrzec w niej wiele zalet. A więc w domyśle mogliby uczynić to znów.

Jeśli chodzi o kwestie rasowe, Obama, podobnie jak choćby Morgan Freeman, nie wyróżnia czarnej historii od historii Ameryki (s. 267). Ta część książki Obamy jest szczególnie interesująca, ale mnogość szczegółów czyni ją trudną do streszczenia. Pisze np. o tym, że czasem przed restauracją kierowcy rzucają mu kluczyki, o „liberałach w białych rękawiczkach" — czyli jeżdżących Volvo i pijących białe wino i cafe latte, programowych antyrasistach, gotowych, jak mawiają ci z GOP: „poprzeć każdą przegraną sprawę" (s. 270-271), o akcji afirmatywnej jako złu koniecznym, i o zaniku tendencji do zakładania rodzin wśród młodych czarnych mężczyzn, co wynika po części z tego, że duży ich procent pracuje w fabrykach, którym zagrażają outsourcingi (s. 283-285), o tym, że los czarnej biedoty już nie wywołuje współczucia białych, którzy nie czują już poczucia winy za niewolnictwo, i o czarnych, którzy w większości przestają narzekać na skutki niewolnictwa, ale czasem jeszcze z nawyku każdą niepopularną decyzję nazywają rasistowską (s. 294). Pisze też o Latynosach, którzy nie stanowią już wspólnego frontu z czarnymi, bo ci zaczynają się bać ich konkurencji równie silnie jak biali. Wielki przypływ Latynosów postrzega jednak Obama jako szansę dla USA (s. 302), które wejdą pod względem demograficznym i produkcyjnym w XXI wieku na warunkach korzystniejszych niż kraje UE czy Japonia.

W kolejnym rozdziale poświęconym polityce zagranicznej USA, Obama ciekawie pisze o Indonezji, jej komunistycznym wybiciu się na niepodległość, potem o sojuszu Suharto z USA, i o krachu 1997 roku, który wzmocniony pogłoskami o spekulacjach finansistów Zachodu przeciw Indonezji (s. 319-320), wywołał epidemię skrajnego islamizmu, w tym dość umiarkowanym dotąd kraju. Następnie Obama rozpisuje się o tradycji polityki zagranicznej USA, izolacjonizmu Johna Q. Adamsa, oraz podejściu Trumana, który uważał, ze sama siła USA wszystkich problemów świata nie rozwiąże (s. 328). Za wiarę, iż rozwiąże, i że liczy się tylko twarda siła, a nie perswazja, Obama krytykuje Reagana, choć chwali jego zaangażowanie dla próby niesienia wolności Europie Wschodniej (jak pisze wielokrotnie kłócił się o to z kolegami Demokratami, uważając, że ofiary ZSRR są tak samo godne współczucia i pomocy, jak ofiary Pinocheta). Pisze o sympatii Francuzów dla USA po zamachu 2001 roku (s. 337) i o pułapce jaką okazał się Irak, gdzie pomysłowi Amerykanie współdziałają z rozmaitymi marionetkowymi szyickimi politykami, by uczynić życie mieszkańców Bagdadu i okolic znośniejszym (s. 344). Obama radzi naśladować Trumana, rozwijać miękką siłę i nauczyć się doceniać ONZ, ponieważ na rozsądnej działalności w ramach ciał międzynarodowych, nikt nie ma tyle do zyskania co USA.

Bardzo ciekawy jest rozdział IX dotyczący rodziny. Obama pisze, iż obecnie przeciętna rodzina, w której pracuje jedynie mąż-ojciec ma pułap dochodów (jak uwzględnić inflację i wzrost kosztów edukacji), równy 3/5 lub 4/5 dochodów sprzed 2-3 dekad. A więc matki nie tyle chcą, co muszą pracować, i to temu oraz coraz bardziej specjalistycznemu charakterowi pracy (długie szkolenie do zawodu), a nie ruchom gejów czy antyrodzinnej „propagandzie" z Hollywood — przypisuje Obama spadek popularności zakładania rodzin (s. 382). Odkryciem była dla mnie informacja, że konserwatywnie nastawieni czarni mężczyźni bardzo często nie zakładają rodzin, ponieważ wiedzą, że ich dochody nie pozwolą im na bycie super zaradnym ojcem na wzór lat 50, tak bardzo czują iż odstają od tego standardu (s. 399), że wolą nie czuć rozczarowań. Słusznie pisze Obama o zaporowych cenach opiekunek do dzieci i o pozostającymi daleko w tyle za Europą, amerykańskim systemem przedszkoli (chwali brytyjską "Kampanię na rzecz zrównoważenia pracy i życia — s. 395). Dobrze, że Amerykanie mają za prezydenta kogoś, kto w prostych słowach tłumaczy im takie sprawy. Sam dziwię się czemu tak łatwo oddaje się pola konserwatystom rzucającym gromy na permisywizm i gejów, skoro spadek dzietności to rezultat specjalizacji, komputeryzacji, globalizacji i urbanizacji...

Wygląda na to, że USA jest w dobrych rękach. Obama nie jest nawiedzonym socjalistą, lecz rozumiejącym globalną gospodarkę człowiekiem świadomym czekających go zadań. Myślę, że jego znajomość Kenii i Indonezji to nie wada lecz atut. Nic dziwnego, że wybrali go po raz drugi, mimo milionów włożonych w kampanię Romneya.


1 2 
 Dodaj komentarz do strony..   Zobacz komentarze (6)..   


« Recenzje i krytyki   (Publikacja: 21-03-2013 )

 Wyślij mailem..   
Wersja do druku    PDF    MS Word

Piotr Napierała
Urodzony w 1982r. w Poznaniu - historyk; zajmuje się myślą polityczną oświecenia i jego przeciwników i dyplomacją Francji i Anglii XVIII wieku, a także kwestiami związanymi z ustrojem państw (Niemcy, Szwecja, W. Brytania, Francja) w tej epoce.
 Strona www autora

 Liczba tekstów na portalu: 74  Pokaż inne teksty autora
 Najnowszy tekst autora: Bernard-Henri Lévy American Vertigo
Wszelkie prawa zastrzeżone. Prawa autorskie tego tekstu należą do autora i/lub serwisu Racjonalista.pl. Żadna część tego tekstu nie może być przedrukowywana, reprodukowana ani wykorzystywana w jakiejkolwiek formie, bez zgody właściciela praw autorskich. Wszelkie naruszenia praw autorskich podlegają sankcjom przewidzianym w kodeksie karnym i ustawie o prawie autorskim i prawach pokrewnych.
str. 8842 
   Chcesz mieć więcej? Załóż konto czytelnika
[ Regulamin publikacji ] [ Bannery ] [ Mapa portalu ] [ Reklama ] [ Sklep ] [ Zarejestruj się ] [ Kontakt ]
Racjonalista © Copyright 2000-2018 (e-mail: redakcja | administrator)
Fundacja Wolnej Myśli, konto bankowe 101140 2017 0000 4002 1048 6365