|
Chcesz wiedzieć więcej? Zamów dobrą książkę. Propozycje Racjonalisty: | | |
|
|
|
|
« Państwo i polityka E-wolucja zamiast (r)ewolucji [2] Autor tekstu: Anna Salman
Nie raz i nie dwa w ciągu naszej długiej historii daliśmy dowód, że
bodaj ostatnią rzeczą, do jakiej jesteśmy zdolni jako naród, jest współpraca.
To, co w mitologii narodowej, określane jest jako wybujały indywidualizm, to
gruncie rzeczy mieszanka egoizmu, zawiści podbudowanej kompleksami oraz niski
poziom kompetencji komunikacyjnych.
Paradoksalnie ja w tym właśnie dostrzegam ogromny potencjał. Nie mamy już
czasu, aby budować kapitał społeczny (to trwa pokolenia), więc należy
pracować na tym, co dostępne. Po prostu potraktujmy te właśnie nasze
najgorsze cechy, jako kapitał wyjściowy — czyniąc siłę z własnych słabości.
Tym bardziej, że tej naszej narodowej ułomności w sukurs przychodzą
najnowsze odkrycia z zakresu nauk społecznych. „Tłum ujawnić może swoją mądrość,
twierdzi Surowiecki, jeśli spełnione są trzy zasadnicze warunki — musi być
możliwie różnorodny, poszczególni tworzący go osobnicy działać muszą
niezależnie, a ich działanie musi być w pewien szczególny sposób
zdecentralizowane." [ 3 ]
Takie właśnie warunki spełnia
dobór losowy, dokonywany spośród wszystkich obywateli naszego kraju w celu
stworzenia czegoś na kształt obywatelskiego — wirtualnego parlamentu. Czyli — zamiast bawić się w kosztowne rewolucje lub zdać się na (zbyt powolną)
ewolucję, powinniśmy rozważyć metodę e-wolucji.
Pomysły z wykorzystaniem Internetu do głosowania pojawiają się od dość
dawna, jednak te rozwiązania, z którymi się spotkałam miały co najmniej
jeden z dwóch poważnych mankamentów. Pierwszy — nadmierne dopracowanie
projektu, co w zasadzie z góry wyklucza poddanie go pod dalszą dyskusję. Z doświadczenia
wiem, że autorzy, którzy dużo czasu i energii włożyli w swoją pracę, niechętnie reagują na sugestie jakichkolwiek zmian.
Drugim błędem było wskazywanie, do jakiej grupy społecznej jest kierowany
pomysł (z reguły — młodzi, wykształceni). Takie założenie jest wykluczające,
gdy tymczasem demokracja nie może
wykluczać nikogo.
Pomysł
Tofflera, na stworzenie mieszanego, poselsko — obywatelskiego parlamentu można
połączyć z pojawiającymi się coraz częściej postulatami w sprawie
likwidacji senatu — izbę wyższą docelowo zastąpiłaby grupa losowana spośród
wszystkich pełnoletnich obywateli, reprezentatywna dla struktury naszego społeczeństwa. Z czasem można by było zmniejszyć również liczbę posłów, co raczej nie
przełożyłoby się na znaczne oszczędności (realnie nie są zbyt wysokie),
ale pomogłoby obniżyć poziom społecznej irytacji. Przewagą doboru losowego
byłaby, oprócz faktycznej reprezentatywności grupy, redukcja możliwości
korupcji politycznej z uwagi na anonimowość i rozproszenie geograficzne
wirtualnych parlamentarzystów.
Tu oczywiście powstaje pytanie — jakie kwalifikacje do podejmowania decyzji w istotnych dla kraju kwestiach
ma przeciętny Iksiński? Myślę, że wcale nie niższe pani profesor, która
podbiła niedawno serca prawdziwych Polaków, brawurowo rozszerzając zakres pojęcia
"wyrażać się parlamentarnie".
Nie mówiąc już o znanym polityku, którego CV sprzed wejścia do parlamentu
zajęłoby może trzy linijki, a i to z uwagi na długą nazwę „wysokiego"
stanowiska jakie piastował.
Ogólne zasady pełnienia funkcji e-posła
Kadencja
wirtualnego parlamentu trwałaby kilka miesięcy (np. 3 lub 6), a funkcja
parlamentarzysty byłaby bezpłatna i pozbawiona przywilejów. Każdy z wylosowanych otrzymywałby zawiadomienie z wyprzedzeniem np. miesięcznym przed
rozpoczęciem „kadencji". Musiałby to być czas wystarczający, aby dana
osoba zdążyła potwierdzić otrzymanie zawiadomienia.
Każdy obywatel mógłby
zablokować swój PESEL (rezygnując z udziału w losowaniu), z możliwością
odblokowania w dowolnym czasie. Po zakończeniu wirtualnej kadencji obywatel
traciłby „bierne prawo wyborcze" (w rozumieniu bycia wylosowanym) na okres,
powiedzmy 10 lat. Zawodowy poseł / prezydent RP miałby automatycznie blokowany
PESEL od chwili wejścia do parlamentu / objęcia urzędu do końca piastowania
swojej funkcji.
Dostępność sprzętu / systemu
Dostęp do
komputera / Internetu dla osób, które nie mają go w domu musiałaby zapewnić
gmina. W każdym urzędzie miasta lub gminy powinno być wydzielone jedno
stanowisko, w miejscu odosobnionym, przystosowanym dla osób niepełnosprawnych.
Do skorzystania uprawniałoby zawiadomienie o uczestnictwie w głosowaniach
parlamentu w okresie od — do. Każdy, zwłaszcza osoba niepełnosprawna, czy
nie czująca się pewnie w obsłudze komputera / systemu, miałby prawo przyjść z wybranym przez siebie asystentem, a w braku takiej możliwości powinien mieć
zapewnione wsparcie techniczne ze strony osoby delegowanej przez urząd. Zważywszy
nikły zapewne procent takich sytuacji, ta usługa nie byłaby czasowym, ani też
finansowym obciążeniem dla urzędu.
Argument przeciw, czyli możliwość
wykorzystywania głosu np. osoby niepełnosprawnej
dla własnej korzyści jest nieistotny o tyle, że w trakcie wyborów też można
korzystać z pomocy i jakoś nie dochodzi do nadużyć.
Frekwencja
Jest
oczywistym, że część wylosowanych osób w ogóle nie weźmie udziału w głosowaniu z różnych względów. Jednak przy tej formule głosowania oraz doborze
odpowiednio dużej grupy (powiedzmy 2 lub trzy tysiące) frekwencja jest mniej
istotna. Obecnie też zdarza się, że sala sejmowa świeci pustkami, a w
przypadku sejmu wirtualnego nawet 30% (najczęściej wymagany minimalny próg w badaniach marketingowych) daje lepszy wynik liczbowy.
W trakcie testów systemu dobrze
było wprowadzić, na tych samych zasadach, opiniowanie aktualnie opracowywanych
ustaw. Byłoby może interesujące dla posłów, gdyby dowiedzieli się, że
projekt odrzucony w sejmie przewagą 60% głosów, znalazł w niezależnym ciele
opiniodawczym poparcie u 70% głosujących.
Zmiany w procedurach legislacyjnych
Zmiany w pracy realnego sejmu byłyby dla wielu posłów zapewne trudne do przełknięcia.
Po pierwsze — na stronach wirtualnego sejmu projekt musiałby się znaleźć z pewnym wyprzedzeniem. Musiałby zawierać: cel wdrażania ustawy, wstępnie
szacowany koszt wdrożenia / poziom przewidywanych oszczędności, przy czym
opracowania te musiałyby być konkretne, a nie ogólnikowe typu „dla poprawy
jakości…". Poza tym opis treści ustawy, w języku przystępnym dla przeciętnego
obywatela. Ustawa nie mogłaby zawierać odwołań do innych aktów równego rzędu,
czyli musiałaby wyczerpywać temat w całości. Bynajmniej nie doprowadziłoby
to do powielania przepisów, wręcz przeciwnie — uporządkowałby sytuację,
gdy przepisy rozproszone są w wielu miejscach. Projekty wprowadzane byłyby i uchylane całościowo, a za każdy imiennie odpowiedzialni byliby autor oraz
szef klubu parlamentarnego, przy czym docelowo liczba projektów powinna być
ograniczona do dwóch na miesiąc.
Dodatkowym
utrudnieniem dla zawodowych posłów byłaby konieczność rzeczywistego
przekonania jak największej liczby obywateli do własnych projektów, czyli
„praca w terenie" oraz prezentowanie (omawianie) projektów w mediach
publicznych. To drugie może być realizowane w formie dyskusji z ekspertami
zgromadzonymi w studio lub odpowiedzi na pytania zadawane telefonicznie przez
publiczność w programie „na żywo". Każdy z powyższych wariantów wymaga
zarówno znajomości projektu jak i stanowiska klubu.
Z czasem więc taki system pracy
wymusiłby wprowadzanie na listy wyborcze specjalistów w różnych dziedzinach,
zamiast osób, które dobrze się prezentują lub „są lubiane". Cechy pożądane u celebrytów przestają mieć znaczenie, gdy zachodzi konieczność
publicznej obrony swojego stanowiska w konkretnej sprawie.
Ustawa budżetowa
Z reguły,
gdy ktoś wysuwa propozycję kontroli obywatelskiej nad uchwalanymi przepisami,
głównym kontrargumentem jest ustawa budżetowa, jakoby tak skomplikowana, że
nawet posłowie jej nie rozumieją (w to akurat skłonna jestem uwierzyć). Dla
mnie oznacza to tyle, że powinna zostać uproszczona i skrócona, a opis
projektu powinien wskazywać strukturę i przewidywane kwoty przychodów i wydatków z opisem, na jakiej podstawie są tak skalkulowane. Również prawo do
zaciągania kredytów zagranicznych powinno wymagać akceptacji społecznej.
Oczywistym jest, że w kwestii
wydawania pieniędzy ostatnie słowo powinno należeć do tych, którzy je
zarobili, czyli podatników. Jeśli ktoś jest zdania, że nie mogą w równym
stopniu decydować o wydatkach osoby, które w różnym stopniu zasilają budżet
(sugestia „nie wprost" o stosowaniu cenzusu majątkowego), powinien wziąć
pod uwagę, że rzeczywisty poziom wpłat poszczególnych obywateli jest trudny
do oszacowania, z uwagi chociażby na podatki pośrednie. Po dokonaniu
rzeczywistych, szczegółowych podliczeń mogłoby się okazać, że grupy
wskazywane, jako przynoszące budżetowi największy dochód, są w gruncie
rzeczy największymi tegoż budżetu beneficjentami.
Kolejnym argumentem przeciw jest
zazwyczaj rzekoma roszczeniowość społeczeństwa, które dochody państwo
wykorzystałoby dla własnej korzyści. Oskarżenie wręcz kuriozalne, bo nie
znam nikogo, kto własne zarobki przeznacza dobrowolnie dla cudzej korzyści,
wyjąwszy rzecz jasna działalność charytatywną. Dochodzimy tu do kwestii
priorytetów, czyli ustalania hierarchii ważności dla różnych spraw. Większość
naszego społeczeństwa ma niewątpliwie chłopskie korzenie, co sprawia, że
jesteśmy bardzo pragmatyczni. Potwierdzają to również doniesienia o protestach w obronie zamykanych szkół oraz krytyczne uwagi na temat systemu oświaty i działania służby zdrowia. Dlatego jestem pewna, że akurat te dwa obszary — edukacja i służba zdrowia raczej by zyskały na takim powszechnym
uzgadnianiu wydatków. Inaczej zapewnie wyglądałoby to w przypadku armii, a zwłaszcza
naszych „misji zagranicznych".
Zresztą główny argument -
„obywatele są zbyt głupi, aby rozumieć ustawę budżetową" traci siłę
rażenia w świetle ostatnich badań. Jeżeli faktycznie nie rozumieją, to mogą
głosować intuicyjnie, jak w przypadkach opisanych przez Surowieckiego. Dla większej
pewności można podnieść (np. trzykrotnie) na potrzeby tej ustawy liczbę
wirtualnych parlamentarzystów.
Ponadto przypominam (nie tak
dawne przecież) głosowanie w Parlamencie Europejskim nad ACTA. Żaden z naszych eurodeputowanych nie zapoznał się z treścią ustawy,
do czego przyznawali się bez żenady. Nie
mogli nawet wykazać się ową „mądrością tłumu", bo nie spełnili
warunków określonych przez Surowieckiego — głosowali po prostu tak, jak
reszta.
Kontrola pracy parlamentu
Jestem zwolenniczką podawania do publicznej wiadomości danych na temat
frekwencji poselskiej w trakcie głosowań oraz imiennego wskazywania, kto jak głosował.
To jest normalna kontrola pracy, tak jak w każdej innej instytucji. Ponadto
powinna istnieć możliwość odwołania posła przez wyborców z jego okręgu,
oczywiście w sytuacjach uzasadnionych, np. wejścia w konflikt z prawem. W przypadkach skrajnych (korupcja polityczna) partia traciłaby możliwość
wprowadzenia innej osoby ze swojej listy — po prostu zmniejszyłoby to liczbę
posłów.
1 2 3 Dalej..
Przypisy: « Państwo i polityka (Publikacja: 13-04-2013 )
Wszelkie prawa zastrzeżone. Prawa autorskie tego tekstu należą do autora i/lub serwisu Racjonalista.pl.
Żadna część tego tekstu nie może być przedrukowywana, reprodukowana ani wykorzystywana w jakiejkolwiek formie,
bez zgody właściciela praw autorskich. Wszelkie naruszenia praw autorskich podlegają sankcjom przewidzianym w
kodeksie karnym i ustawie o prawie autorskim i prawach pokrewnych.str. 8897 |
|