Racjonalista - Strona głównaDo treści


Fundusz Racjonalisty

Wesprzyj nas..
Zarejestrowaliśmy
200.067.865 wizyt
Ponad 1065 autorów napisało dla nas 7364 tekstów. Zajęłyby one 29017 stron A4

Wyszukaj na stronach:

Kryteria szczegółowe

Najnowsze strony..
Archiwum streszczeń..

 Czy konflikt w Gazie skończy się w 2024?
Raczej tak
Chyba tak
Nie wiem
Chyba nie
Raczej nie
  

Oddano 293 głosów.
Chcesz wiedzieć więcej?
Zamów dobrą książkę.
Propozycje Racjonalisty:
Sklepik "Racjonalisty"

Złota myśl Racjonalisty:
"Zło ukrywane rośnie."
 Kościół i Katolicyzm » Organizacja i władza » Kler

Od kapłaństwa do ateizmu [1]
Autor tekstu:

Najwięcej kleryków wydala się z seminarium po pierwszym roku studiów. Przed wyjazdem na ferie letnie alumni zgłaszają się indywidualnie do rektora na tak zwane skrutynium, w czasie którego omawiane są wyniki nauki za miniony okres. Niektórzy alumni nie osiągnęli zadowalających wyników. Właśnie tym rektor oświadcza, że są mało zdolni, nie dają sobie rady w nauce, mają więcej niż jeden stopień niedostateczny i dlatego muszą seminarium opuścić.


Tekst jest fragmentem książki Zygmunta Pinkowskiego Od kapłaństwa do ateizmu wydanej przez wydawnictwo Branta pod patronatem medialnym portalu Racjonalista.pl.

Alumni ci próbują się bronić. Mówią, że zawód księdza im się bardzo podoba, że poza kapłaństwem nie wyobrażają sobie życia i że są wewnętrznie przekonani o swoim powołaniu.

Rektor jest nieustępliwy. Po jego stronie stoi prawo kanoniczne. Nikt nie może zmienić jego decyzji, bo jedną z zewnętrznych oznak powołania do zawodu księdza jest przecież zdolność do opanowania wiedzy, niezbędnej kapłanowi do wykonywania misji. Wydaleni klerycy wyjeżdżają do domu smutni i przeważnie rozgoryczeni. Rozgoryczenie to różnie się objawia, czasem zamienia się w bunt i prowadzi do zerwania z Kościołem.

Przypominam sobie kolegę bardzo uczciwego i pobożnego, który w 1951 roku otrzymał informację, że powołania nie ma, ponieważ z dwóch przedmiotów wystawiono mu niedostateczne stopnie.

Kolega ten tak się żalił:

– Siedziałem w kaplicy tuż za kolegami J.G. i J.D. i widziałem, jak się zachowywali. Ja w czasie modlitw i mszy świętej starałem się być skupiony i uważnie rozmawiać z Bogiem, a ci dwaj w najlepsze sobie chrapali. Ja przychodziłem do swojego pokoju zmęczony i nie byłem w stanie efektywnie się uczyć. Oni zaś wracali wypoczęci, wyspani, zdolni do intensywnej nauki. Dzięki temu osiągali dobre wyniki. I oto, jaki jest skutek mojej pobożności i uczciwości. Mnie z seminarium wylano, a oni zostali, bo rektor uznał, że mieli powołanie. Ocena zdolności intelektualnych drugiego człowieka jest bardzo trudna, rzadko obiektywna. Dlatego łatwo można kogoś skrzywdzić.

Pamiętam kolegów, którzy byli inteligentni i mądrzy, w szkole średniej uzyskiwali dobre wyniki, a w seminarium duchownym im się nie powiodło. Uznano, że do kapłaństwa się nie nadają, choć byli religijni i bardzo pobożni. Pamiętam również i takich, którym – nie wiem dlaczego – pozwolono niezaliczony rok powtarzać i do seminarium duchownego przyjęto bez matury. Wśród kandydatów do zawodu księdza byli młodzieńcy, umiejący niedoskonałości w wierze sprytnie ukrywać i przypadki przekraczania zasad moralnych trzymać w tajemnicy. Mimo to zostawali kapłanami, a niekiedy nawet biskupami.

 

 

*

W październiku 1950 roku znalazłem się w Arcybiskupim Seminarium Duchownym w Gnieźnie. Gdy przekraczałem jego mury, przypomniały mi się słowa położnej, która asystowała w czasie moich narodzin oraz uświadomiłem sobie, że właśnie w tym momencie słowa te zaczynają się realizować. Zostałem olśniony jakimś blaskiem, uświadamiającym mnie o podjęciu dobrej decyzji. Poczułem się umocniony w wierze, dzięki czemu łatwiej było mi przystosować się do nowych warunków życia. Życie w seminarium duchownym nie było łatwe. Toczyło się w odosobnieniu, z dala od znajomych, krewnych, a także rodziców. Kandydaci do stanu duchownego na ogół nie mieli kontaktów ze światem zewnętrznym. Co prawda, dwa razy w tygodniu wychodzili na dwugodzinne spacery, musieli jednak chodzić wyłącznie za miasto i w grupach wyznaczonych przez rektora. Od grupy nie wolno było się odłączyć. Kto tego nie przestrzegał, spotykały go przykrości.

Niemal wszyscy klerycy byli uświadomieni, że kablowanie jeden na drugiego jest pożądane i przez Boga mile widziane. Gdy raz zaledwie na pięć minut wstąpiłem do domu, bo zabrakło mi chusteczek, dowiedział się ksiądz rektor. Z tego powodu miałem nieprzyjemności i poddano mnie uważniejszej obserwacji. Prawie w każdą niedzielę i święta były odwiedziny. Mogli do nas przychodzić rodzice i rodzeństwo. Inne osoby były niemile widziane.

Grzechem zaś było przyjmowanie rówieśników, zwłaszcza płci żeńskiej. Mnie przeważnie odwiedzała mama. Ojciec i siostra przez sześć lat nie byli u mnie ani razu, brat kilka razy. Ze znajomych nikt do mnie nie przychodził. Wiedziałem, że to się nie podoba rektorowi, dlatego nikogo nie zapraszałem.

 

 

*

Do końca 1953 roku naszym ojcem duchownym był ksiądz S.Sz., człowiek sprytny, na pozór uduchowiony; bardzo gruby. Miał ulaną twarz z obwisłą skórą. Wyglądał, jakby w ogóle nie miał szyi. Nie pasował mi na ojca duchownego, raczej przypominał polskiego obżartucha z czasów demokracji szlacheckiej. Nie miałem więc do niego zaufania. Nie chodziłem do niego na żadne duchowe rozmowy, bojąc się, że niektóre fakty, które mu wyznam, wyolbrzymi, doniesie rektorowi, który na tej podstawie stwierdzi brak powołania i wyrzuci z seminarium. Niejeden, który mu zaufał i opowiedział szczerze o swoich sprawach, później tego żałował. Poruszone u niego tematy trafiały do rektora, który – jako odpowiedzialny przed Bogiem za życie moralne przyszłych księży – podejmował czasem pochopne decyzje, łamiąc niejednemu karierę.

W tym miejscu muszę podziękować moim starszym kolegom T.G. i J.K., którzy mnie ostrzegli przed tym otyłym ascetą. Powiedzieli: – Jeśli będziesz miał jakieś problemy ascetyczne, moralne lub inne związane z twoim powołaniem, nie chodź na rozmowę do S.Sz., bo cię zakabluje. Wtedy idź do niego raczej do spowiedzi. Wówczas możesz się wygadać, posłuchać, co ci powie, a on i tak nie będzie mógł tego powiedzieć rektorowi, bo obowiązuje go tajemnica spowiedzi.

Mimo to przez długi czas spowiadałem się u księdza S.Sz. Robiłem tak dlatego, bo tak wypadało. Wszyscy przodujący klerycy chodzili do niego spowiadać się. Ponieważ zaliczałem się do kleryków przodujących, też to robiłem. Jednak przyszedł moment, że ojca S.Sz. musiałem pożegnać. Byłem wtedy na czwartym roku. Według mojej oceny wpędził mnie w chorobę psychiczną, polegającą na ciągłym lęku przed Bogiem, piekłem i szatanem. Ustawicznie mi się wydawało, że mam jakieś grzechy, których nie wyznałem lub niedostatecznie je opisałem.

Bolała mnie psychika, chodziłem smutny.

Wreszcie zdobyłem się na odwagę i z nim zerwałem. Poszedłem do niego się spowiadać i sprawę załatwiłem po męsku, mówiąc:

– Ojcze duchowny, rujnujesz mi zdrowie psychiczne. Ciągle mnie straszysz i niepokoisz swoimi uwagami. Muszę z Tobą zerwać, przestać się u Ciebie spowiadać, bo inaczej chyba wyląduję w domu wariatów.

Ojciec S.Sz. zdenerwował się i zaczął mnie pouczać:

– Zygmuncie, ty wiesz, że jestem ci życzliwy. Nie chcę dla ciebie źle. Zawsze dobrze ci radziłem. Pamiętaj o miłości Chrystusa i Jego nieograniczonej dobroci. Może rzeczywiście nie masz powołania kapłańskiego i z uwagi na dobro swej duszy powinieneś z seminarium duchownego zrezygnować.

To mnie okropnie zdenerwowało i powiedziałem stanowczo:

– Dosyć mam kontaktów z Ojcem! Do widzenia! Szczęść Boże! Ja od dzisiaj wybieram innego spowiednika i duchowego opiekuna.

Został nim ksiądz dr Z., późniejszy biskup i ordynariusz diecezji włocławskiej. Z księdza Z. byłem zadowolony. Zniknął we mnie lęk i niepokój. Pozbyłem się skrupułów, stałem się normalnym człowiekiem. Pod jego duchową opieką – zdrowy psychicznie – doszedłem do kapłaństwa. Ksiądz S.Sz. nie mógł się na mnie zemścić, bo zabrakło mu na to czasu. Zaledwie kilka dni po tym zdarzeniu, ksiądz kardynał Wyszyński został uwięziony, a rządy w archidiecezji gnieźnieńskiej przejął jego wikariusz generalny, ksiądz infułat S.Br. Krnąbrny ojciec duchowny S.Sz. szybko popadł z nim w konflikt, ponieważ pozwolił sobie na jego krytykę. Infułat długo się nie zastanawiał, wyrzucił go z seminarium.

 

*

Zupełnie innym profesorem niż ksiądz L.D. był ksiądz rektor J.P. Już go wspominałem, gdy opisywałem moje pierwsze z tym człowiekiem spotkanie. Wówczas nie zrobił na mnie dobrego wrażenia. Swym zachowaniem wywołał wątpliwości, czy powinien piastować stanowisko rektora uczelni kształcącej księży. Dzisiaj takich wątpliwości już nie mam, bo wiem, kim był i jak skończył swoją karierę. Ksiądz J.P. wykładał katolickie nauki społeczne i teologię moralną.

W przeciwieństwie do księdza L.D. nie dyktował swoich wykładów. Mówił z głowy. Czynił to jednak mętnie, zawile i niezrozumiale. Powtarzał kilkakrotnie to samo przy pomocy różnych słów i zwrotów. W ten sposób zmuszał kleryków do interesowania się literaturą przedmiotu i szukania we własnym zakresie wiedzy. Na ogół dobrze wypełniał obowiązki rektora i profesora. Miał jednak – o czym w seminarium było głośno – jedną poważną wadę, która go dyskwalifikowała jako wychowawcę młodzieży. Był homoseksualistą, czyli człowiekiem – jak to się dzisiaj mówi – o innej orientacji seksualnej. Na jego nieszczęście nie umiał sobie znaleźć partnerów do tego procederu spoza seminarium duchownego. Szukał ich wśród kleryków, a nawet wśród swoich pracowników fizycznych. W tym działaniu jednak starał się zachowywać pewną ostrożność. Gdy natrafiał na sprzeciw, natychmiast się wycofywał i zachowywał się tak, jakby nic się nie stało.

W stosunku do mnie – tak to dziś oceniam – raz tylko podjął próbę molestowania. Miało to miejsce na początku 1951 roku w czasie skrutinium po pierwszym semestrze. Wtedy na tym skrutynium byłem prawie godzinę. Gadał o wszystkim, opowiadał różne rzeczy. Wreszcie odważył się zaatakować. Próbował mnie objąć rękami i pocałować. Moja reakcja była natychmiastowa. Wyrwałem się i nawet nie zabrawszy kartki ze stopniami, wyszedłem. Koledzy, którzy czekali na swoją kolejkę, rzucali pytania:

– Co się stało? Dlaczego jesteś czerwony?

Nie zatrzymałem się nawet na chwilę. W biegu odpowiedziałem:

– Wszystko w porządku.

Poszedłem zaraz do kaplicy. Sam nie wiem, jak się w niej znalazłem. Byłem jakby nieprzytomny. Wydawało mi się, że zapadłem w głęboki sen. Dopiero, gdy usiadł obok mnie kolega J.D., ocknąłem się. Spostrzegłem, że jestem na chórku seminaryjnej kaplicy.


1 2 3 4 5 6 Dalej..

 Po przeczytaniu tego tekstu, czytelnicy często wybierają też:
How High
Opowieść niepokornego kapłana

 Zobacz komentarze (21)..   


« Kler   (Publikacja: 17-02-2009 )

 Wyślij mailem..   
Wersja do druku    PDF    MS Word

Zygmunt Pinkowski
Autor ukończył studia w Wyższym Arcybiskupim Seminarium Duchownym w Gnieźnie. Przez dwa i pół roku był księdzem w kilku parafiach, m.in. w Bydgoszczy. W latach młodzieńczych, w szkole średniej, przez kilka lat działał w Sodalicji Mariańskiej. W grudniu 1958 r. zrezygnował z kapłaństwa. Założył rodzinę. Po długiej wędrówce zamieszkał na Śląsku. W roku 1971 ukończył studia ekonomiczne. W późniejszych latach pracował na stanowiskach dyrektora w przedsiębiorstwach związanych z budownictwem drogowym na Śląsku.

 Liczba tekstów na portalu: 2  Pokaż inne teksty autora
 Poprzedni tekst autora: Znałem Kardynała
Wszelkie prawa zastrzeżone. Prawa autorskie tego tekstu należą do autora i/lub serwisu Racjonalista.pl. Żadna część tego tekstu nie może być przedrukowywana, reprodukowana ani wykorzystywana w jakiejkolwiek formie, bez zgody właściciela praw autorskich. Wszelkie naruszenia praw autorskich podlegają sankcjom przewidzianym w kodeksie karnym i ustawie o prawie autorskim i prawach pokrewnych.
str. 6362 
   Chcesz mieć więcej? Załóż konto czytelnika
[ Regulamin publikacji ] [ Bannery ] [ Mapa portalu ] [ Reklama ] [ Sklep ] [ Zarejestruj się ] [ Kontakt ]
Racjonalista © Copyright 2000-2018 (e-mail: redakcja | administrator)
Fundacja Wolnej Myśli, konto bankowe 101140 2017 0000 4002 1048 6365