Racjonalista - Strona głównaDo treści


Fundusz Racjonalisty

Wesprzyj nas..
Zarejestrowaliśmy
204.038.380 wizyt
Ponad 1065 autorów napisało dla nas 7364 tekstów. Zajęłyby one 29017 stron A4

Wyszukaj na stronach:

Kryteria szczegółowe

Najnowsze strony..
Archiwum streszczeń..

 Czy konflikt w Gazie skończy się w 2024?
Raczej tak
Chyba tak
Nie wiem
Chyba nie
Raczej nie
  

Oddano 654 głosów.
Chcesz wiedzieć więcej?
Zamów dobrą książkę.
Propozycje Racjonalisty:
Sklepik "Racjonalisty"

Złota myśl Racjonalisty:
"Wolnej myśli nie da się wsadzić w kamasze".
 Czytelnia i książki » Powiastki fantastyczno-teolog.

Nawet diabeł zapłacze… [3]
Autor tekstu:

Rozwidlony język gwałtownie wysunął się, badając powietrze.
— Ojciec był w błędzie. To nie są istoty wyższe. Co ja mówię, to nie są nawet myślące zwierzęta, oni są gorsi od zwierząt! Jeżeli zostawić ich samych, bez dania wskazówek, założą sobie niewolnicze kajdany. Albo rozpieprzą wszystko wokół. Wasze baranki boże to mięso na odstrzał!
— Więc zapewne twoje „wilki" to opus magnum ludzkości? — warknął anioł, ze wzbierającą złością.

Zapadła nagła cisza. A później śmiech, szczery, jazgotliwy śmiech.
— Tu mnie masz, braciszku, tu mnie masz — wstrząsana rechotem, trójkątna głowa kiwała się na boki — No dobrze, spójrzmy więc na moje wilki!

Z pyska wysunął się obłok gęstej pary, przybierając w powietrzu kształt kwadratu o kilkumetrowych bokach. Powietrze wewnątrz niego zgęstniało, tworząc obraz wielkiego budynku, wyglądającego jak kiczowata parodia katolickiego kościoła: spadzisty dach z przytwierdzonym do niego odwróconym krzyżem, witraże, na których zamiast świętych można było rozpoznać kopulujące pary, smoliste ściany.

Obraz zamigotał i nagle ukazało się wnętrze.

Dziesiątki ubranych w czarne habity mężczyzn i kobiet, leżących plackiem, walących pokornie głowami o posadzkę. Z przodu ołtarz, na nim zaś — nagi kapłan, naga wyznawczyni i kozioł.

Kapłan chwyta rozżarzony do czerwoności pręt do znakowania bydła z przymocowanym do niego pentagramem i...
Anioł wzdrygnął się i złapał za żołądek, chcąc z całych sił utrzymać śniadanie tam, gdzie jego miejsce.
Na szczęście obraz, zamigotawszy, znowu zaczął przedstawiać budynek z zewnątrz.
— Widzisz, braciszku — wydzierał się Lucyfer — Oto mój lud, moi nadludzie, moi Übermensche. I co powiesz?

Pewnie, gdyby miał teraz ludzką postać, rozłożyłby charakterystycznie ręce na boki, czekając na odpowiedź. Ale on jedynie zastygł w bezruchu.
Gabriel z kolei, skupiony na galopadzie w trzewiach, nie mógł sklecić nawet jednego zdania.
— Święte słowa, braciszku, święte słowa! Sam tak zareagowałem za pierwszym razem. Ale wiesz co? Można się przyzwyczaić. Po paruset latach można nawet ujrzeć coś pięknego w tym dwunogim, całującym kozła w dupę bydlęciu. Tylko po co?!

Diabeł zaczął chichotać, obłąkańczo, piskliwie.

W pewnym momencie gwałtownie urwał, a wężowe ciało szarpnęło do się do tyłu, by już ułamek sekundy później wyrzucić przed siebie trójkątną głowę. Z szeroko otwartej paszy wyleciała wielka kula ognia i przebiwszy falujący obraz z głośnym plaśnięciem, poszybowała niczym meteoryt prosto do celu.

Obraz wypełniły płomienie. Gabriel schował głowę pomiędzy kolana, chroniąc uszy przed hukiem.
— Dwie setki smażonych satanistów, raz !- ryknął Lucyfer.
Kolejny błysk i sekundę później rozciągał się w ludzkiej postaci na zielonej trawie.
Anioł wiedział, że powinien coś zrobić. Powstrzymać brata, pouczyć, zakazać kolejnych aktów okrucieństwa.
Nie zrobił jednak nic.

Siedzieli więc obok siebie, wpatrzeni w płonące zgliszcza kościoła, w astralną transmisję z akcji ratunkowej. Karetki wywoziły jedno zwęglone ciało za drugim. Robota szła nadzwyczaj opornie, gruz był ciężki, ogień jeszcze całkowicie nie wygasł. Dookoła zebrała się grupka gapiów, oddzielona od ekipy ratunkowej cienką taśmą, a ich podniecone głosy brzmiały niczym bzyczenie rozwścieczonych owadów.

W pewnym momencie podjechały dwie spore furgonetki, rozpychając na boki zgromadzonych ludzi. Ktoś głośno zaprotestował, ale zobaczywszy widniejący na ścianie samochodu symbol zamilkł, a następnie wmieszał się w tłum.

Gabriel z odrazą przyglądał się wizerunkowi czarnego miecza, namalowanego tak, aby przypominał chrześcijański krzyż. Lavetanie — Zakon Braci Zbrojnych, wierni kontynuatorzy tradycji krzyżackich, czasów ognia i miecza. Tolerowani przez większość państw europejskich, a przez niektóre wręcz ubóstwiani.

Przyglądając się uzbrojonym w karabiny maszynowe mnichom, anioł pomyślał, że być może jego brat ma jednak rację. Być może ludźmi należy sterować, niczym bezrozumnymi maszynami. Szybko jednak odegnał tę myśl.

Widok czarnego oręża przywołał jednak serie wspomnień, wciskając na usta zaskakujące dla niego samego pytanie.
— Lucyferze...
— Hę?
— Co się stało z mieczem?

Zapytany zamrugał szybko oczami, na jego twarzy odbiło się zdziwienie.
— Z jakim mieczem? — strząsnął gwałtownie ze spodni niewielkiego żuczka.
— Z tym, który zabrałeś mi tuż po wypędzeniu ludzi.

Diabeł bezwiednie przeciągnął palcem po znaczącej policzek bliźnie i wyszczerzył radośnie zęby.
— Aaaa, tym ognisty? Mam go do dzisiaj, wisi w sypialni. Dorobiłem włącznik i służy za lampkę nocną.
Anioł zasłonił usta.
— Przecież to świętość, symbol kary i sprawiedliwości… — jęknął.
— Możesz go sobie wziąć, strasznie kopci.
— Miałbym zejść w czeluści...
— Nie zapomnij tylko o kilku zgrzewkach browaru, to zrobimy imprezkę. Załatwię takie laski, że nawet twoja anielska bezpłciowość wstanie z martwych i zasalutuje...

Gabriel, urażony, skubnął nerwowo kilka źdźbeł trawy. W pewnym momencie, wyrwawszy całą garść, sukcesywnie zaczął odrzucać po jednym.
Pójdę, nie pójdę, pójdę, nie pójdę…

Archaniołem targały sprzeczne emocję. Miał wielką ochotę, chociaż raz w życiu, zobaczyć słynne Księstwo Piekielne, o którym tutaj, na górze, mówiło się tylko szeptem. Za nic w świecie nie był jednak w stanie podjąć samodzielnie decyzji, czuł się jak małe dziecko, pozostawione samotnie w nieznanym mieście.

Zresztą nie on jeden. Wiedział, że ten problem dotyczył wszystkich niebiańskich braci. Przez wieki przeszkalani do służby, pokory i współpracy, byli najlepszymi wykonawcami woli Ojca, nieomylnymi i niezawodnymi. Ale kiedy zabrakło Boga, nie było już komu wydawać rozkazów.

„Wszyscy jesteśmy skazani na zagładę", pomyślał po raz kolejny już od kilku dni.
Potrząsnął głową, aby odgonić ponure myśli i spojrzał podejrzliwie na Lucyfera. Czyżby to on ponosił odpowiedzialność za tę falę zwątpienia? Narzucał swą wolę, tak samo jak w sali...

Diabeł nie wydawał się jednak zainteresowany przemyśleniami brata. Podniósł leżący na trawie kamyczek i cisnął w nim obraz. Kawałek skały odbił się z głośnym brzękiem od wozu strażackiego.
Chwycił następny i zamarł w pół ruchu.
— Na co właściwie umarł?
Brzdęk. Kolejne trafienie.

Gabriel uniósł rękę do góry.
Obraz zamigotał i rozszczepił się w sześć bliźniaczych kwadratów, ustawionych w rzędzie.
Z każdego z nich spoglądała odmienna twarz: czterdziestoletni, łysy facet o czerwonej twarzy i przekrwionych oczach. Grubas z wąsami, o obwisłych policzkach, z kurzajką na nosie. Rudowłosa piękność, o równiutkich, przypominających perełki zębach, z krzyżykiem na szyi. Siwa staruszka. Długowłosy dwudziestolatek, trzymający w ręku Biblię. Mała, kilkuletnia dziewczynka, o niezwykłych, szafirowych oczach.
— Kto to?
— Jego wyznawcy - Gabriel wpatrywał się we wszystkich kolejno, z wyrazem boleści — Ostatni którzy naprawdę wierzyli.
— ?
— Vladimir Jagodny — wskazał palcami łysego pijaczka — Kiedy jego żona zginęła w wypadku, wolał oddawać cześć butelce z denaturatem. Użył połamanego krucyfiksu jako podpałki do pieca. Jacek Koralewicz, ten z długimi włosami. Syn znanego biznesmena, porwany dla okupu. Ojciec nie zapłacił, porywacze żywcem obdarli go ze skóry i przesłali rodzicom. Frida Cortez — siedmioletnia ofiara zbiorowego gwałtu. Czterech pedofilów...
— Dość — Lucyfer przerwał mu ruchem ręki, wyglądał na wstrząśniętego — I… Ojciec na to pozwolił? Dlaczego?
— Za słabo wierzyli, nie miał już sił, żeby ich bronić. A kiedy zgasł ostatni promyk wiary, zgasł i On.

Zawiał silny wiatr, unosząc w górę pojedyncze liście. Sześć kwadratowych obrazów wzdymało się niczym żagle, by w pewnym momencie pęknąć na kształt baniek mydlanych i pod postacią setek błyszczących fragmentów, poszybować w górę.
Lucyfer opuścił głowę na pierś i zaczął nucić cichą, monotonną melodię.

Dopiero po chwili Gabriel rozpoznał w niej kołysankę, śpiewaną przed wielu laty przez Ojca, podczas letnich wypraw na ryby. Siedzieli wtedy pod drzewem podobnym do tego, na brzegu strumienia, z najprostszymi wędkami świata, zrobionymi z kija, kawałka sznurka i niewielkiej przynęty.
Każdą odłowioną rybę całowali na znak przyjaźni i puszczali dalej.
Strawa nie była im potrzebna.

Anioł obrysował palcem kształt, wewnątrz którego powietrze momentalnie zaczęło gęstnieć. Po chwili zmaterializował się w nim okrągły, złoty przedmiot.
— Masz — wręczył go bratu, nie podnosząc wzroku.

Była to niewielka, jakby wykrojona na dziecięcą głowę korona, płaska z jednej strony, a poznaczona trójkątnymi ząbkami z drugiej. Każdy z nich ozdobiono czerwono-krwistym rubinem, zaś na jej przedzie widniał wykonany niewielkimi, ułożonymi tuż koło siebie diamencikami symbol: olbrzymi wąż, w furii pożerający kulę ziemską.
— Moja korona - mruknął Lucyfer — Myślałem, że już dawno przepadła...
— Ojciec ją zachował. Trzymał ją w swojej sypialni, na tej samej półce, co kielich z Ostatniej Wieczerzy. Każdego siódmego dnia odpoczywał, pucując je i nabłyszczając. Uśmiechał się wtedy do nich i śpiewał.

Palce Lucyfera raz po raz przesuwały się po wykonanym z diamentów symbolu. Zauważywszy, że Gabriel się mu przygląda, zrobił komiczną minę.
— Popatrz, wążżżż - zasyczał znajomym głosem.

Anioł prychnął rozbawiony.
Dobra, komu w drogę… — Lucyfer wyprostował się tak gwałtownie, że nogi zatrzeszczały w stawach — Lepiej nie zostawiać moich chłopców bez nadzoru na tak długo, jeszcze przez przypadek spalą miasto...

***

Jak okiem sięgnąć, cały Plac Targowy — wszystkie ulice i dachy — zapchany był żegnającymi Stwórcę aniołami. Tymi bardziej upadłymi i tymi mniej.

Roiły się, szeptały, wzdychały i płakały. Niektórzy kopcili jak szaleni papierosa za papierosem — diabły otwarcie, skrzydlaci — cichaczem, niczym przerażone uczniaki. Zapach tytoniu mieszał się z wonią alkoholu i marihuany, pod nogami chrzęściły porozbijane butelki. Niebiańskie stworzenia próbowały zagłuszyć wszelkimi dostępnymi sposobami dudniący łomot przerażonych serc, obawę przed nieznanym. Patrząc wokół wzrokiem urodzonych w niewoli zwierząt, które dopiero teraz wypuszczono na wolność, wydzielały najintensywniejszy fetor świata — smród strachu. Niczym pszczoły — bezradne i zagubione, gdy odebrać im królową.


1 2 3 4 Dalej..

 Po przeczytaniu tego tekstu, czytelnicy często wybierają też:
Asceza średniowieczna
Wspomnienie o Tadeuszu Kotarbińskim (1886-1981)

 Zobacz komentarze (7)..   


« Powiastki fantastyczno-teolog.   (Publikacja: 06-11-2009 )

 Wyślij mailem..   
Wersja do druku    PDF    MS Word

Kamil Szpyt
Student prawa

 Liczba tekstów na portalu: 2  Pokaż inne teksty autora
 Poprzedni tekst autora: Między młotem a kowadłem
Wszelkie prawa zastrzeżone. Prawa autorskie tego tekstu należą do autora i/lub serwisu Racjonalista.pl. Żadna część tego tekstu nie może być przedrukowywana, reprodukowana ani wykorzystywana w jakiejkolwiek formie, bez zgody właściciela praw autorskich. Wszelkie naruszenia praw autorskich podlegają sankcjom przewidzianym w kodeksie karnym i ustawie o prawie autorskim i prawach pokrewnych.
str. 6918 
   Chcesz mieć więcej? Załóż konto czytelnika
[ Regulamin publikacji ] [ Bannery ] [ Mapa portalu ] [ Reklama ] [ Sklep ] [ Zarejestruj się ] [ Kontakt ]
Racjonalista © Copyright 2000-2018 (e-mail: redakcja | administrator)
Fundacja Wolnej Myśli, konto bankowe 101140 2017 0000 4002 1048 6365