|
Chcesz wiedzieć więcej? Zamów dobrą książkę. Propozycje Racjonalisty: | | |
|
|
|
|
« Felietony i eseje Roślina Autor tekstu: Lucjan Ferus
Motto:
"Przy drodze stał niepotrzebnej
niepotrzebny
tymianku kwiat".
Bajki
różne, Leszek Kołakowski
Między ścianą domu, a betonowym chodnikiem była szczelina wypełniona
ziemią. Nie była duża, ot na szerokość palca, pozostałość po drewnianej
listwie służącej robotnikom do wyrównania gładzi chodnika. Z czasem drewno
zgniło, a miejsce po nim wypełniła ziemia naniesiona wiatrem.
Pewnego razu, także zapewne wiatr przywiał tu małe nasionko, które
pod wpływem wilgoci zawartej w tym maleńkim skrawku gleby, zaczęło kiełkować i zapuszczać w głąb swe delikatne korzonki. Po jakimś czasie na cienkiej łodyżce
pojawiły się dwa pierwsze listki, drżące jakby od wiosennego zimna, a może
od wiatru, którego czasem gwałtowne podmuchy zatrzymywały się na ścianie
budynku. Ponieważ była to ściana wschodnia, słońce świeciło tu krótko.
Jego życiodajne promienie oświetlały i ogrzewały roślinkę zaledwie do południa.
Nie przejmowała się ona tym specjalnie; rosła coraz większa, a jej łodyżka — choć jeszcze cienka i wiotka — zapełniała się coraz to nowymi
listkami, chciwie pochłaniając słoneczną energię. Aż pewnego razu zwrócił
na nią uwagę Ogrodnik, który szedł jak zwykle do drugiej części ogrodu, położonej
po wschodniej stronie domu. Przystanął, pochylił się i przyjrzał się z uwagą malej roślince.
— A to skąd się tu wzięło? — mruknął pod nosem, przyglądając się wąziutkiemu
skrawkowi ziemi, w którym się zdołała ukorzenić, pośród litego betonu.
Pokręcił w zadumie głową i machnął ręką.
-
Niech sobie rośnie! To i tak nie ma szans na przyszłość! — dodał w myślach,
zastanawiając się nad bezsensowną czasami witalnością przyrody. Postanowił
oszczędzić roślinę i zobaczyć jak sobie poradzi w tak ekstremalnych
warunkach.
Ona tymczasem rosła dalej, nie zdając sobie zupełnie sprawy z zagrożenia
jakie zawisło nad jej istnieniem. Wkrótce stało się to, co stać się musiało,
co było nieuniknione: korzonki rośliny dotarły do dna szczeliny i napotkały
beton. Przez jakiś czas walczyły jeszcze rozpaczliwie o życie, penetrując
dno szczeliny we wszystkich kierunkach. Lecz na nic się to nie zdało,
przeszkoda zdawała się być nie do pokonania. Nie mając skąd czerpać życiodajnych
soków, roślinka zaczęła więdnąć i powoli usychać.
Kiedy w takim właśnie stanie zobaczył ją Ogrodnik, nie zdziwił się
wcale. Mruknął do siebie:
— A nie mówiłem? Nie miała żadnych szans na przyszłość! — i nie zatrzymując
się nawet, poszedł do swojej pracy. Miał jej dzisiaj sporo; dwa wspaniałe
klomby róż, którym poświęcał większość swego wolnego czasu. Kochał je
wręcz i uwielbiał, a zabiegi pielęgnacyjne wymagały naprawdę dużo wysiłku i poświęcenia z jego strony.
Roślinka tymczasem umierała. Jej delikatne jasno-zielone listki zaczęły
zwijać się i żółknąć, a łodyżka pochylać się ku ziemi. Lecz kiedy już
wydawało się, że jej los jest przesądzony i nic nie uchroni jej od nieubłaganego
końca, zaszły na raz dwa wydarzenia: spadł pierwszy wiosenny deszcz, a w dnie
szczeliny korzonki rośliny natrafiły na szerokie pęknięcie, które umożliwiło
dostęp do głębszych pokładów życiodajnej gleby. Te dwa niewiarygodnie szczęśliwe
wydarzenia sprawiły, iż wypadki potoczyły się nowym torem.
Z dnia na dzień roślinka odzyskiwała siły i prostowała się. Zieleń
jej listków stawała się coraz intensywniejsza, powrócił też ich utracony
połysk… i dalej rosła, rosła. Po jakimś czasie jej górne listki sięgały
już chropowatego muru, który zaczynał się jakieś pół metra nad ziemią i wystawał nieco nad gładkim fundamentem budynku. Na łodyżce rośliny pojawiły
się czepne wąsiki, które wykorzystując każdą szczelinę w murze, każdą
jego nierówność, przytwierdzały wiotką łodyżkę i utrzymywały w pozycji
pionowej. W ten sposób pięła się ona do góry wytrwale, obrastając coraz większą
ilością liści, które już w niczym nie przypominały tych dwóch pierwszych
maleństw.
Kiedy Ogrodnik przechodząc obok następnym razem, rzucił na nią okiem,
zdziwił się nieco i przystanął. Zapomniał już o niej i nie zwracał uwagi
na to miejsce. A tu tymczasem taka zmiana.
-Kto
by to pomyślał?! No, no! — dziwił
się w duchu. Od razu zauważył, iż jest to powój, ale jakaś inna odmiana,
dziwna nieco. Nadal był przekonany, iż nie ma ona żadnych szans na przeżycie,
na przyszłość. Lecz ciekaw był — jak to ogrodnik — jak poradzi sobie ona w tak niesprzyjających okolicznościach. Wiedział coś na ten temat, gdyż
zdawał sobie doskonale sprawę ile poświęcenia, ile pielęgnacji wymagają
kwiaty. Szczególnie te piękne okazy. Dlatego nie wróżył jej zbyt długiego
życia.
-
To i tak nie ma szans na przyszłość! — powtórzył w myślach raz jeszcze i poszedł do swoich zajęć.
Tymczasem roślina — nieświadoma
zagrożenia — rosła i stawała się coraz okazalsza. Myliłby się jednak
ten, kto przypuszczałby, iż jej walka o przetrwanie skończy się wraz z owym
pamiętnym wydarzeniem. O nie! Nie raz, nie dziesięć wiatr odrywał ją od
muru i w dzikich podrywach tłukł o betonowy chodnik. Ale za każdym razem
podnosiła się uporczywie i ponownie wczepiała się w szczeliny w murze,
starając się to robić jeszcze solidniej i mocniej. Kiedy słońce zaczynało
ją opromieniać, znów była w pozycji pionowej, kurczowo trzymając się muru,
rozpościerając swe okazałe ciemno-zielone liście, wystawione na jego działanie.
Niektóre odłamywały się w czasie tych zmagań, niektóre były
uszkodzone, lecz reszta wykorzystywała każdy promień, każdą okazję aby wchłonąć
jak najwięcej życiodajnej energii. A miała ona bardzo mało czasu na te słoneczne
pieszczoty, gdyż około południa chowało się ono za ścianę budynku i tylko
promieniowanie cieplne rozgrzanej ściany przypominało o jego istnieniu. Zatem
musiała wykorzystywać każdy moment nasłonecznienia, każda kroplę wilgoci
jaka dostawała się do tego wąskiego skrawka gleby, każda kalorię energii
cieplnej aby przeżyć, aby rozwijać się, aby istnieć.
Teraz to nie było trudne, gdyż lato było już w pełni. Roślina pławiła
się w słońcu, rozkoszowała wręcz jego promieniami, czuła w sobie tę jego
życiodajną energię, każdą komórką , każdym włoskiem, każdym porem liści.
Niebawem zaczęły pojawiać się pierwsze pączki, a potem upragnione kwiaty.
Na razie było ich zaledwie parę, ale za to jakże pięknych; szkarłatna
czerwień okazałych kielichów mieniła się w słońcu różnymi odcieniami, a ich zapach był oszałamiający. Prócz kwiatów było jeszcze wiele pąków,
mniej lub bardziej rozwiniętych, ale dopełniających piękna formy. Można było
sobie wyobrazić jak będzie ona wyglądała, gdy one wszystkie zamienią się w kwiaty.
Kiedy w takim stanie ujrzał ją Ogrodnik, stanął oniemiały i aż
otworzył usta ze zdziwienia. Drapał się po głowie i myślał: — Jak to się
mogło stać? Przecież nie miała ona żadnych szans przeżycia! W takich
warunkach?! No, no! — kręcił głowa z niedowierzaniem, jakby nie wierząc własnym
oczom. — Nie powinna nawet wyrosnąć, a co dopiero rozkwitnąć! — perorował w myślach, podziwiając jej urokliwe piękno.
— I to bez żadnych starań z mojej strony, bez żadnej pielęgnacji! To
niesprawiedliwe! — nadąsał się znienacka nie wiedzieć czemu.
Po chwili jednak uspokoił się i powiódłszy zamyślonym wzrokiem po
otoczeniu rośliny, mruknął do siebie: — To i tak nie ma przyszłości.. — i nieco przygarbiony poszedł pielęgnować swoje ulubione rabaty kwiatowe. Były
one o wiele ważniejsze dla niego i o wiele bliższe jego sercu, niż ten
niewydarzony dziwoląg przy schodach. Był trochę niesprawiedliwy w tym
momencie, lecz trudno mu się dziwić; miał naturę ogrodnika, który nie
akceptuje dzikiego piękna, wg niego; niepotrzebnego i nie chcianego. Miał on
zresztą rację mówiąc, iż ta roślina nie ma przed sobą przyszłości.
Następnej bowiem wiosny nie było po niej nawet śladu. Jedynie
trawa znów zarastała szczelinę, zieleniąc się radośnie w promieniach słońca.
Ogrodnik stał i wpatrywał się w to miejsce gdzie w ubiegłym roku czerwieniły
się przepiękne kwiaty i zieleniły liście na tle białej ściany. Zastanawiał
się nad dziwnymi prawami natury. Potem wzruszył ramionami i mrucząc pod
nosem:
-
Mówiłem przecież, że to nie ma szans na przyszłość — poszedł do
siebie.
-
To na pewno nie miało przyszłości! — myślał po drodze. — Jak i całe
nasze życie,.. jak życie w ogóle. A jednak wbrew temu ono istnieje,.. i trwa — dokończył z goryczą. Zrobiło mu się nagle jakoś nieswojo i smutno.
Gdzie jest jednak powiedziane, że tylko to ma wartość, co ma szanse długiego
istnienia? Czy kwiat jest przez to mniej piękny, iż jest krótkotrwały? Czy
motyl mniej podoba się nam, iż jego piękno jest efemeryczne? Jeśli się mówi,
że małe jest piękne, to dlaczego również pięknym i wartościowym nie miałoby
być to, co krótkotrwałe i ulotne? Dlaczego?
A sama roślina? Czy prócz tego, że mogła żyć i kwitnąć, miała
dla niej znaczenie kwestia przyszłości? Czy prócz przeżywania chwili
obecnej, było dla niej ważne co będzie potem? Czy powinno rezygnować się z tego, co niesie teraźniejszość,
w imię braku perspektyw na przyszłość? Tak, to są dobre pytania dla
Ogrodnika,.. lecz nie dla rośliny. Ona po prostu żyje lub nie. I tylko to ma
dla niej znaczenie.
Teraźniejszość bez przyszłości też jest warta przeżycia. Może właśnie
dlatego. Każda mucha jednodniówka zapewne zgodzi się z tym poglądem.
---
"Mówisz kochanie, że miłości nie ma — chyba, że wiecznie trwa.
Ech, mój głuptasie! Są krótkie arietki lepsze niż cała gra".
(autor
tego dwuwiersza jest mi nieznany)
« Felietony i eseje (Publikacja: 17-04-2013 )
Lucjan Ferus Autor opowiadań fantastyczno-teologicznych. Na stałe mieszka w małej podłódzkiej miejscowości. Zawód: artysta rękodzielnik w zakresie rzeźbiarstwa w drewnie (snycerstwo). Liczba tekstów na portalu: 130 Pokaż inne teksty autora Najnowszy tekst autora: Słabość ateizmu | Wszelkie prawa zastrzeżone. Prawa autorskie tego tekstu należą do autora i/lub serwisu Racjonalista.pl.
Żadna część tego tekstu nie może być przedrukowywana, reprodukowana ani wykorzystywana w jakiejkolwiek formie,
bez zgody właściciela praw autorskich. Wszelkie naruszenia praw autorskich podlegają sankcjom przewidzianym w
kodeksie karnym i ustawie o prawie autorskim i prawach pokrewnych.str. 8905 |
|