Racjonalista - Strona głównaDo treści


Fundusz Racjonalisty

Wesprzyj nas..
Zarejestrowaliśmy
204.903.029 wizyt
Ponad 1065 autorów napisało dla nas 7364 tekstów. Zajęłyby one 29017 stron A4

Wyszukaj na stronach:

Kryteria szczegółowe

Najnowsze strony..
Archiwum streszczeń..

 Czy konflikt w Gazie skończy się w 2024?
Raczej tak
Chyba tak
Nie wiem
Chyba nie
Raczej nie
  

Oddano 734 głosów.
Chcesz wiedzieć więcej?
Zamów dobrą książkę.
Propozycje Racjonalisty:
Sklepik "Racjonalisty"

Złota myśl Racjonalisty:
Tak jak to uczyniono w Irlandii, na całym świecie powinno się zakazać pracownikom Kościoła prowadzenia ośrodków wychowawczych, ponieważ człowiek, który nie chce być ojcem własnych dzieci, nie może być ojcem innych.
 Państwo i polityka » Stosunki międzynarodowe

Kaukaz w płomieniach [5]
Autor tekstu:

Obroną kieruje 33 letni gen. Ajdamir Abałajew ‑ minister spraw wewnętrznych, który tu się urodził i wychował. Mianowano go komendantem wschodniego frontu rejonu Nazajurt. Auł przylepiony jest do stromego zbocza góry, sterczącej wysoko ponad dnem Jaryk Su. Ubogie siedziby górali skrywa gęstwina orzechowych drzew i otaczają poletka kukurydzy. Za władzy radzieckiej uprawiano jeszcze tytoń. Wtedy można było jako tako wyżyć, chociaż cały rejon miał opinię najbiedniejszego i najbardziej zacofanego w republice. Nawet prąd elektryczny doprowadzono zaledwie kilkanaście lat temu. Mieszkańcy szukali pracy i chleba na całym ogromnym terytorium Związku Radzieckiego. Wszyscy mężczyźni mówią po rosyjsku płynnie, bez akcentu. Ostrzał artyleryjski i bombardowanie najcięższymi bombami znoszą ze spokojem. Tylko ci, których dom znika w parometrowej głębokości leju, lub ci, których strzępy ciał najbliższych trzeba zebrać z ziemi, zaciskają mocniej zęby. Jeśli nie mają pieniędzy na kałasza, to długo ostrzą zabytkowe kindżały. Wierzą, że nowoczesną broń będą mieli wkrótce już wszyscy. Generał Abałajew jest tego pewny. Niech tylko Iwan spróbuje przekroczyć Jaryk Su. Zdobycie i spacyfikowanie aułu Zandak będzie agresora kosztowało życie co najmniej 10 000 żołnierzy i dużo, bardzo dużo bronietiochniki. Były pułkownik wojsk desantowych Armii Czerwonej, który tu się urodził, a obecnie mieszka w Groznym, nie miał co do tego najmniejszej wątpliwości. W nim też płynie krew tejpu Engenoj.

Wieczorem dochodzimy do niewielkiego aułu Bejtarki. Wojska federalne są rozlokowane za najbliższym zboczem. Parę dni wcześniej miejscowy mułła i bakajnachi — najbardziej szanowani starcy — poszli z białą flagą. Chcieli rozmawiać. Ostrzelano ich. Zbombardowano też centrum aułu. Popękały ściany meczetu. Zginęły 2 osoby. Federały musieli mieć we wsi swego informatora. Na wieść o pojawieniu się zagranicznych dziennikarzy przekazano wiadomość, że jeśli natychmiast nie odejdą, to auł zostanie obrócony w perzynę kowrowym, czyli dywanowym bombardowaniem. Zagranicznych dziennikarzy dowódcy rosyjscy tępili bardziej niż terrorystów. W towarzystwie braci Hamazata i Abdulraszidowa głęboką nocą przekradamy się do zagubionego w górach aułu Ciecieljuch. Nikt się nie odzywa, nie pali papierosów. Wpław przechodzimy płytką Jaryk Su. Na płask padamy wzdłuż ogrodzenia jakiegoś pola, gdy pojawi się samolot. Przestajemy oddychać. Dostrzegł leżące cele, czy nie dostrzegł. Nie dostrzegł.

W Grozny tego dnia uderzyła śmierć. Przyleciała na spadochronach. Cztery rakiety ziemia-ziemia. Wożą je burany. Najcięższe artyleryjskie ciągniki. Uderzyły w centrum miasta. Każda rakieta ważyła po pół tony. I każda wypełniona była sześciennymi kostkami twardego metalu i stalowymi igłami. Komputerowo zaprogramowane zasilanie w paliwo odrzutowego silnika rakiety zostało przerwane w odpowiedniej chwili. Już blisko ziemi otworzyły się spadochrony. Głowica rozpada się na cztery segmenty. Każdy ma 12 kasetowych pojemników i w każdym pojemniku jest śmierć. Dużo śmierci. Bardzo dużo śmierci. Rakiety są przeznaczone do niszczenia zgrupowań siły żywej. W promieniu do stu metrów. W krwawym deszczu ginie wszelkie życie. Metalowe sześciany urywają głowy, ręce, miażdżą kręgosłupy, wywlekają kiszki. Przyleciały parami. Ze wschodu i z zachodu. Miały zasięg około 150 km, więc najprawdopodobniej odpalono je w rejonie Machaczkały nad Morzem Kaspijskim i gdzieś w Kraju Stawropolskim na Nogajskim Stepie. Ognistymi biczami przeorały niebo. Słońce już prawie zachodziło. Była godzina za dziesięć piąta. Uderzyły prawie równocześnie. Precyzyjnie. Synchronicznie. W bazary przepełnione tłumami robiących codzienne zakupy kobiet i w szpital położniczy. Jeszcze następnego dnia strzelano do psów włóczących pomiędzy rozbitymi straganami ochłapy mięsa i kości. Taczkami wywożono fragmenty ludzkich kadłubów, ręce, nogi, głowy. Fotograf zagranicznej agencji nie mógł robić zdjęć. Cały czas wymiotował. Ominęła go pewna nagroda na konkursie World Press Foto.

Już na samym początku II wojny czeczeńskiej Rosjanie radykalnie zmienili taktykę. Zaczęli bombardować również rafinerie i instalacje naftowe. Na wizję lokalną zniszczeń stacji pomp rurociągu Baku-Grozny-Tichoreck wziąłem ze sobą francuską dziennikarkę. Razem, w tym samym dniu odbieraliśmy akredytację. Budziła uczucie tkliwości. Wydawała się taka delikatna, wrażliwa, wiotka. Jak źdźbło trawy, jak promień słońca, jak ważka. Wyruszyliśmy wcześnie rano. Po obu stronach szosy towarzyszył nam łagodny, z lekka pofałdowany step w jesiennej szacie. Stada bydła. Chmary różnorakiego ptactwa szykowały się do lotu na południe. Mijaliśmy jedną miejscowość. Drugą. W oddali rysowały się granie Kaukazu. Dumne. Wspaniałe. Na parę samolotów nie zwróciliśmy uwagi. Wznosiły się do góry pozostawiając za sobą smugi kondensacyjne. Nie miały chyba agresywnych zamiarów. Za którymś zakrętem grzęźniemy wśród owiec. Pastuch odziany w brunatną burkę siedzi na pięknym kabardyńskim rumaku. Na widok skierowanej w jego kierunku kamery uśmiecha się przyjaźnie i macha ręką. Rosyjskiego prawie nie zna. Do wnętrza samochodu przenika zapach końskiego potu, wilgotnej wełny, zwierzęcego łajna. Swojsko. Bezpiecznie. Jak na Podhalu.

Niespodziewanie szosę tarasuje płonący autobus. Czarny gęsty dym i dziwny tłusto mdlący zapach. Pozostali przy życiu pasażerowie układają na poboczu rannych. Na niektórych jeszcze tli się odzież. Okutana dużą jaskrawą wełnianą chustą cicho jęczy stara kobieta. Siedzi na zboczu rowu. Struga moczu spływa po odarniowanej skarpie spomiędzy szeroko rozłożonych nóg. Niespodziewanie wstaje. Na plecach ma głęboką ranę. Widać kości żeber i jasnoróżowe pulsujące płuca. Idzie parę kroków. Nagle prostuje się i pada na twarz. Koniec. Jeszcze tylko przez pewien czas drgają w agonalnych skurczach jejstopy. Nikt nie zwraca na tąśmierć uwagi. W środku autobusu są żywi ludzie, jacyś mężczyźni usiłują ich ratować, wynoszą na zewnątrz. Stopnie pojazdu pokrywa spieniona bura plama. Krew. Dużo jej. Ratującym ślizgają się podeszwy butów. Struga spływa na szosę. Pilot przyłożył się. Starannie ulokował serię. Rozpruł wiele ludzkich korpusów. Stąd tyle krwi. Człowiek to przecież sama wilgoć. Trochę mięsa i kości. Mdły, słodkawy odór palącego się tłuszczu. Ludzkiego. To był ten nieokreślony zapach.

Nikt nie płakał. Czeczeni nie płaczą. Patrzą i zapamiętują. Zapamiętują na zawsze. To byli uciekinierzy. Jechali do Inguszetii. Większość pasażerów stanowiły kobiety i dzieci. Po drugiej stronie szosy siedział w rowie człowiek w średnim wieku. Rzadkie, zlepione blond włosy pokrywały czaszkę. Ubrany był w skórzany płaszcz. Elegancki, brązowy. Taki najmodniejszy. Do brzucha przyciskał obiema rękami futrzaną czapkę. Z soboli. Kosztowała co najmniej pensję. Pierwszym uczuciem była niechęć. Zamiast pomagać wynosić rannych, ten tu pilnuje czapki. Żeby mu nie ukradli. Od strony siedzenia kierowcy autobusu w kierunku tego w skórzanym płaszczuciągnął się widoczny na asfalcie ślad. Co go pozostawiło? To coś zostało jeszcze na skraju szosy. Zielonkawo-popielate, oślizgłe, oblepione miejscami piaskiem, obrzydliwe. Trzymał je kurczowo, mocno własną drogą czapką przyciskając do brzucha. Własne jelita trzyma się kurczowo. Tak długo jak się ma świadomość, że są własne. Gdy podszedłem bliżej, odwrócił w moim kierunku poszarzałą z bólu i strachu twarz. Błysnęły w grymasie warg złote zęby. Wyszeptał błagalnie: Dobij. W kącikach ust pojawiła się różowa piana. Dobij. Ulituj się. Dobij. Ja przecież mam za żonę Czeczenkę. Dobij. Job twoju mat. Dobij. Claudia robiła zdjęcia, zmieniała filmy, obiektywy, aparaty, filtry. Spokojnie, metodycznie, profesjonalnie. Bez emocji, z chłodnym dystansem, z zaangażowaniem. Emocje pozostawiała tym, którzy będą je oglądali w kolorowych magazynach. Promyk słońca zgasł, zwiędło źdźbło trawy. Delikatna ważka przeistoczyła się w hienę. Hienę żywiącą się ludzką padliną, ludzkim nieszczęściem, makabrą. Nie została dziewczyną z mojej bajki.

Wino kindzmarauli ma cierpki smak. Jest drogie. Kosztuje 6 lari butelka. Warte swojej ceny. Z chaczapuri smakuje wyśmienicie. Przez okna kawiarni przy ulicy Barataszwili widać było przechadzające się pary, piękne dziewczyny, samochody, życie, ruch. Czeczeński koszmar minął. Zapomnieć go będzie trudno. Psy gończe szły tropem. Granaty w kieszeniach kamizelki i kałasze ochrony mogły być niewystarczające. Udało się. Z Duba Jurtu do granicy odwoził mnie Hamzat Saraliev. Był kiedyś w ochronie Dudajewa. Ma piękną kartę z tamtej wojny. Trzy doby leżał w wodzie pod mostem, na którym stały rosyjskie straże, zanim udało się je zlikwidować. Epizod okupił ciężką chorobą nerek. Mogłem mu później nieco pomóc. Przez pół roku mieszkał w moim domu pod Warszawą. Potem, wraz z obu żonami, wyemigrował do Norwegii. Na drodze do granicy samoloty ostrzeliwały nas tylko dwa razy. Celowano niestarannie, piloci źle się przykładali. Droga do Szatili w Gruzji została niedawno przebita przez góry. Prowadziła wzdłuż koryta rzeki Arguń. Codziennie ginęli na niej ludzie. Operatorzy ciężkiego sprzętu, podróżni, dzieci. Pozostali przy życiu zabierali z sobą ofiary nalotów. Ciężko byłoby kopać groby w kamienistych wąwozach, na skalnych półkach.

Drogą sunęły ludzkie cienie. Taszczące toboły, torby, dzieci, rannych. Dzień i noc. Bez przerwy? Przerwy były. Gdy tylko przylatywali tamci. Nieosiągalni. Bezwzględni. Bezlitośni. Rozdzielali śmierć równo i sprawiedliwie. Tylko bojowiki wiedzieli, jak się ukryć wysoko w górach. Blisko granicy. Miasto. Umarło wiele wieków temu. Na stromym, niedostępnym grzbiecie pozostały kamienne wieże. Nie wiadomo, kto je wzniósł i kiedy. W 1944 roku, przed deportacją wszystkich mieszkańców Czeczenii w stepy Kazachstanu, NKWD starannie niszczyło wszelkie dokumenty i zapiski dotyczące historii tego narodu. Uczonych, duchowieństwo, ludzi bardziej wykształconych rozstrzeliwano. Z własnych dziejów znamy rosyjskie know-how na postępowanie z elitami podbitych narodów. Kamienny gród ocalał. Nie było w nim nic i nie było nikogo, kto by go bronił, nikogo, kogo można by rozstrzelać. Pozostał tylko na starych mapach. Jako relikt historyczny, do którego nie dobrali się radzieccy archeologowie. Nie mieli tu zresztą czego szukać. Wykopaliska nie stanowiłyby dowodu na zasięg wpływów kulturowych wielkiego narodu rosyjskiego. Nazwa Umarłego Miasta trafiła jednak na czołówki gazet całego świata. Jako miejsce desantu federalnych spadochroniarzy. Mieli określone zadanie. Odcięcie ostatniej drogi łączącej Czeczenię z południowym sąsiadem. Mogły po niej napływać posiłki dla terrorystów. Kazano im wytrwać trzy dni. Aby zdążyła się do nich przebić pancerna kolumna rosyjskich wojsk, podchodząca od północy przez Szatoj i Itum Kale. Nie zdążyła. Górale otoczyli spadochroniarzy wilczym kręgiem. Nie atakowali. Nie chcieli ponosić strat. Nocami podpełzali na odległość rzutu granatem, celowali w żarzące płomienie ognisk. Rzucali celnie. Czeczeni pozwolili przez radio na wylądowanie helikopterów, które miały zabrać trupy. Rosjanie usiłowali oszukać. Jak zwykle. Podesłali wsparcie. Helikoptery zestrzelono. Więcej prób przyjścia desantowi z pomocą nikt już nie podejmował. Czeczeni w dalszym ciągu nie atakowali. Po co. Po tygodniu desant przestał istnieć. Tej zimy lisy i wilki nie musiały zbyt daleko wędrować za zdobyczą.


1 2 3 4 5 6 7 Dalej..
 Zobacz komentarze (2)..   


« Stosunki międzynarodowe   (Publikacja: 16-01-2017 )

 Wyślij mailem..   
Wersja do druku    PDF    MS Word

Witold Stanisław Michałowski
Pisarz, podróżnik, niezależny publicysta, inżynier pracujący przez wiele lat w Kanadzie przy budowie rurociągów, b. doradca Sejmowej Komisji Gospodarki, b. Pełnomocnik Ministra Ochrony Środowiska ZNiL ds. Międzynarodowego Rezerwatu Biosfery Karpat Wschodnich; p.o. Prezes Polskiego Stowarzyszenia Budowniczych Rurociągów; członek Polskiego Komitetu FSNT NOT ds.Gospodarki Energetycznej; Redaktor Naczelny Kwartalnika "Rurociągi". Globtrotter wyróżniony (wraz z P. Malczewskim) w "Kolosach 2000" za dotarcie do kraju Urianchajskiego w środkowej Azji i powtórzenie trasy wyprawy Ossendowskiego. Warto też odnotować, że W.S.M. w roku 1959 na Politechnice Warszawskiej założył Koło Stowarzyszenia Ateistów i Wolnomyślicieli.   Więcej informacji o autorze

 Liczba tekstów na portalu: 49  Pokaż inne teksty autora
 Poprzedni tekst autora: Hej ty ojcze atamanie
Wszelkie prawa zastrzeżone. Prawa autorskie tego tekstu należą do autora i/lub serwisu Racjonalista.pl. Żadna część tego tekstu nie może być przedrukowywana, reprodukowana ani wykorzystywana w jakiejkolwiek formie, bez zgody właściciela praw autorskich. Wszelkie naruszenia praw autorskich podlegają sankcjom przewidzianym w kodeksie karnym i ustawie o prawie autorskim i prawach pokrewnych.
str. 10081 
   Chcesz mieć więcej? Załóż konto czytelnika
[ Regulamin publikacji ] [ Bannery ] [ Mapa portalu ] [ Reklama ] [ Sklep ] [ Zarejestruj się ] [ Kontakt ]
Racjonalista © Copyright 2000-2018 (e-mail: redakcja | administrator)
Fundacja Wolnej Myśli, konto bankowe 101140 2017 0000 4002 1048 6365