|
Chcesz wiedzieć więcej? Zamów dobrą książkę. Propozycje Racjonalisty: | | |
|
|
|
|
« Czytelnia i książki Oium ludu rzymskiego [2] Autor tekstu: Jarosław Błotny
Kiedy
dotarliśmy do wsi, zamieszkałej przez rodzinę Ildy, było już prawie południe.
Powitało nas żałobne zawodzenie kobiet, które rozpuściły włosy i poczerniły
twarze popiołem. Przed chatą, gdzie na wielkich, drewnianych marach spoczywały,
przybrane w biel zwłoki ojca Ildy, siwowłosego Rapta, zebrał się kilkusetosobowy
tłum. Przewodził mu Rag, młodszy brat zmarłego, uznawany przez Asdingów za
rejksa — króla całego ludu. W ubiegłym roku zaproponowałem mu, aby reprezentował
wszystkich Wandalów, żyjących po tej stronie Karpat, w utworzonej przeze mnie
kilka lat wcześniej radzie prowincji. Po uzyskaniu zgody starszyzny Asdingów i zasięgnięciu opinii Wiktofalów i Lakringów, pobratymczych, niewielkich,
wandalskich plemion, żyjących na pograniczu z Dacją, Rag przyjął moją
propozycję. Może i nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie to, że przed laty
spaliłem jego wieś i osobiście uśmierciłem jego synów. Ryzykowałem więc życiem i powagą urzędu, zapraszając go do współpracy. Z decyzji Raga wynikało jednak, że
potraktował on moją propozycję po prostu jako spłatę części wergeldu, który
nałożył na mnie najwyższy sędzia Asdingów, jego brat — Rapt. — Witaj,
namiestniku — pozdrowił mnie Rag.
— Witaj -
odpowiedziałem, zeskakując na ziemię.
Ilda stanęła u mojego boku, cicha i spięta, zupełnie jakby za chwilę miało wydarzyć się coś
złego. Tłum żałobników wokół nas zgęstniał, żeby lepiej nam się przyjrzeć.
Zabrano nam konie. Poczułem zapach niemytych ciał, wygarbowanych zwierzęcych
skór i dymu z ogniska. Ktoś podał mi dzban ze zmętniałym, jęczmiennym alkoholem.
Pociągnąłem kilka łyków. Prawie się zakrztusiłem, taki był mocny.
Rag dał znak
mężczyznom, by unieśli mary ze zmarłym. Uformował się pochód, na czele którego
podążały zawodzące kobiety, a za nimi bezładny tłum żałobników. Szedłem z czujną
Ildą u boku, zaraz za trzema owdowiałymi żonami Rapta — żadna nie była matką
Ildy, a wszystkie wyglądały na dużo od niej młodsze. Za nami podążał ponury Rag i starszyzna plemienna, otoczona przez przekrzykujących się Wandalów. „Wracaj,
bracie, skąd przybyłeś!" — tak brzmiały najczęściej powtarzane przez nich słowa.
Dotarliśmy
do drewnianego mostu na rzece, który co roku trzeszczał pod naporem wiosennego
przyboru wód i który co roku Wandalowie naprawiali, korzystając z umiejętności
swoich synów służących w kohortach rzymskich wojsk pomocniczych. Po drugiej
stronie rzeki, w miejscu oddzielonym od łąk bagnistym starorzeczem, na
ogołoconym z drzew wzniesieniu, Asdingowie przed laty założyli cmentarzysko. O jego istnieniu świadczyły kamienie oznaczające groby, jakieś rozpadające się
drewniane konstrukcje oraz ślady spalenizny w miejscach odbytych kremacji.
Mary z Raptem złożono na chybotliwej tratwie, która posłużyła jako środek transportu na
drugi brzeg martwego zakola rzeki. Na tej samej tratwie na cmentarzysko
przeprawili się: rejks, mężczyźni z rodziny zmarłego oraz starszyzna plemienna.
Kiedy tratwa
sklecona byle jak ze świerkowych pni powróciła, Ilda pchnęła mnie w jej
kierunku. Wskoczyłem na śliskie bale, które zakołysały się niebezpiecznie. Po
drugiej stronie czarnej jak noc wody czekał na mnie Rag. Obejrzałem się za
siebie.
— Nie -
stanowczo zaoponował. — Ona dziś nie może zaglądać do Nifelhajmu.
Wziąłem
kilka kolejnych łyków z dzbana, który ciągle trzymałem w ręce. Alkohol palił mi
gardło i wyostrzał zmysły. Poszedłem w kierunku stosu, górującego nad
cmentarzyskiem. Mary stały już na jego szczycie, a obok podnieceni mężczyźni
uśmiercali konia i psa, oba należące do sędziego. Zwierzęta wyrywały się, jakby
przeczuwając swój koniec. W powietrzu unosił się zapach krwi. Po chwili koński
łeb wylądował na stosie, razem z martwym psem i osobistymi przedmiotami
zmarłego. Zobaczyłem wśród nich naczynia, narzędzia i pogiętą broń. Któryś z mężczyzn zanucił pieśń, brzmiącą jak melorecytacja, w której rozpoznałem znane
mi imiona oraz nazwy gór, rzek i strumieni. Prawdopodobnie przedstawiał życiową
drogę, którą przebył Rapt. Potem inni mężczyźni, pociągając z dzbanów i bukłaków, dołączyli się do tego dziwnego monologu, dorzucając fakty istotne z ich punktu widzenia. Wydawało mi się, że kilkakrotnie w gąszczu obco brzmiących
słów usłyszałem swoje imię.
Rag skrzesał
iskry i podpalił stos. Drewno zlane olejem zajęło się ogniem. Wszyscy cofnęli
się, oddalając się od rozprzestrzeniającego się żaru i duszącego dymu. Sędzia
Asdingów odchodził w zaświaty wśród burzy szalejących płomieni.
Byłeś
dziwnym człowiekiem, Rapt, czułem uderzający mi do głowy alkohol. Zalęknionym
barbarzyńcą, który uroił sobie, że uszczknie coś z prześwietnego Imperium. Ale
jednocześnie byłeś wielkim sędzią, dbającym o przyszłość swego ludu. Dobrym
ojcem dla dzieci, kochającym, lecz wymagającym. Byłeś najprawdziwszym Wandalem,
Rapt. Asdingiem, który po stokroć zasłużył, żeby nawet po śmierci nosić długie
włosy.
— Czy wiesz,
namiestniku, że nasze prawo nie umiera razem z naszymi sędziami? — usłyszałem
tuż przy swoim uchu szept Raga.
Z początku
nie zrozumiałem o co mu chodzi.
— Dla nas
Rapt umarł, ale nie umarł wergeld nałożony przez niego — objaśnił.
Spojrzałem w jego błyszczące oczy.
— Nie jestem
od osądzania waszego prawa.
— Był czas,
że go nie szanowałeś, namiestniku.
— Bo go nie
znałem.
Spojrzał na
mnie jeszcze przenikliwiej.
— Ilda może
przyjść tu jutro.
— To dobrze — odparłem. — Powinna wysypać ziarno na grobie ojca.
Ogień
płonął, a wraz z nim doczesne szczątki Rapta. Dym unosił się wysoko nad stosem,
kotłując się w nieruchomym powietrzu. Wandalowie obficie raczyli się alkoholem,
pokrzykując i głośno pośpiewując. Pewnie nie oczekiwali, że do nich dołączę, ale
od czasu do czasu poszturchiwali mnie, jakby zachęcając do udziału w uroczystości. Jednak to, czego byłem świadkiem, tak bardzo różniło się od moich
dotychczasowych pogrzebowych doświadczeń, że ograniczyłem się jedynie do udziału w umiarkowanym pijaństwie.
Późnym
popołudniem, gdy zawalony pod własnym ciężarem stos pogrzebowy zaczął dogasać,
Rag i jego ludzie zlali go obficie wodą przyniesioną w wiadrach. Potem gołymi
rękami zebrali w jednym miejscu prochy Rapta i wypełnili nimi duże, zdobione
naczynie z brązu. Początkowo przyglądałem się tym zabiegom z daleka, ale w końcu
zbliżyłem się i włączyłem się do penetrowania pogorzeliska. Znalazłem nadpalony
fragment czaszki Rapta, podniosłem go z ziemi i tknięty jakimś niewytłumaczalnym
przeczuciem dołożyłem do wypełnionej po brzegi urny. Wzbudziłem tym niekłamany
aplauz Asdingów.
Opróżniłem
dzban do dna i poczułem, że kręci mi się w głowie. Rag mówił coś do mnie, a ja
do niego, ale nic z tego nie zapamiętałem. Potykając się, udałem się za nim do
centralnej części cmentarzyska, gdzie w przygotowanej jamie grobowej umieszczono
urnę z prochami. Wolną przestrzeń w dole wypełniono potłuczonymi szklanymi i glinianymi naczyniami oraz pogiętym i połamanym złomem żelaznym, a całość
przysypano zwęglonymi szczątkami stosu.
Przez
następną godzinę wszyscy biorący udział w ceremonii dopijali nad grobem resztki
alkoholu, a potem żegnali się wylewnie ze mną i z Ragiem. Stałem tam, chwiejąc
się na miękkich nogach, a świat wokół mnie wirował. Niedużo brakowało, a bym
zwymiotował. Zostaliśmy sami. Zbliżał się wieczór. Poczułem przenikliwy chłód.
Trzeźwiałem coraz szybciej.
— Możesz
przenocować w moim domu, namiestniku — odezwał się Rag.
Pochwyciłem
go za ramię.
— Nic się
nie zmieni — zapewniłem go. — Nikt już nie odbierze Asdingom tego, co macie. Ja
jestem gwarantem tego prawa. Nic więcej mnie nie obchodzi.
Ciągle
wydawał się być niespokojny.
— Rzymskie
prawo nie umiera wraz z cezarami — próbowałem go uspokoić.
— Rzym i cezar są daleko — odparł z powątpiewaniem — i nie każdy jego namiestnik
przyjmuje nałożony na niego wergeld.
Uśmiechnąłem
się pod nosem.
— Każdy
dałby sobie nałożyć taki wergeld — odpowiedziałem.
(...)
(...) Kommodus
pozwolił wreszcie Sammonikowi założyć nowy, czysty opatrunek. Obserwowałem go, a dziesiątki myśli tłukły mi się po głowie. Rana na potylicy cezara miała
trzydzieści lat i wszystko wskazywało na to, że już nigdy się nie zagoi. Była
straszliwą pozostałością po młodzieńczej, dziesięcioletniej bez mała, fascynacji
życiem gladiatorów, która zakończyła się nieudolnie sparowanym ciosem. Podobno
to ta rana od trzydziestu lat wywoływała zapaści cezara, po których prefekci
pretorianów, prawnicy, kanceliści, legaci wojskowi, a przede wszystkim „Grecy z Palatynu", wszyscy bez wyjątku, jak natchnieni, zgodnie z wskazówkami cezara,
odmieniali Imperium i życie jego mieszkańców. Następstwami, niezrozumiałych dla
większości, okresowych nieobecności Kommodusa w życiu publicznym, były takie
wiekopomne wydarzenia, jak nadanie nadzwyczajnych uprawnień rzemieślnikom i kupcom, zrównujących ich de facto ze stanem ekwickim, czy przyznanie
obywatelstwa wszystkim wolnym mieszkańcom Imperium. Nie licząc, rzecz jasna,
takich drobiazgów, odmieniających życie zwykłych ludzi, jak: lunety, termometry,
samopały, wodociągi ciśnieniowe i hałaśliwe machiny napędzane parą, czyli słynne
aeolipile Herona z Aleksandrii.
„Usta
bogów", „Wieszcz", „Światło na końcu drogi" — takimi tytułami obdarowywał prosty
lud rzymski swojego władcę — Kommodusa. Niewiele rozumiał z tego, co dzieje się
dookoła, lecz skwapliwie korzystał z przeszklonych okien, mechanicznych zegarów,
miejskiego transportu konnego, pomp strażackich i publicznych toalet
spłukiwanych wodą. Najbliższe otoczenie cezara, choć czasami podejrzewało w tym
wszystkim boską interwencję, skupiało się na materializacji niesamowitych wizji
swego chlebodawcy i dobrze na tym wychodziło. Równie dobrze wychodził na tym
także sam Rzym i jego obywatele.
— Chcę,
żebyś towarzyszył mi podczas podróży wzdłuż granic Imperium — oświadczył
Kommodus Antoninus.
Cezar często
podróżował, bywał w Rzymie nie dłużej niż kilka miesięcy w roku. To nie Rzym i nie Italia były jego domem, lecz Imperium.
— Zamierzam
przyjrzeć się twoim dokonaniom w Sarmacji, namiestniku.
— Jak sobie
życzysz, cezarze. Zobaczysz Sarmację pogruchotaną przez wojny, lecz odzyskującą
siły. Oczywiście północne pogranicze ciągle jest jeszcze wyludnione, zamieszkane
głównie przez barbarzyńskie plemiona, ale wzdłuż dolnego i środkowego biegu
Tisii osiedliłem już przeszło sto tysięcy kolonistów. Za dwa, trzy lata, będzie
ich tam dwa razy tyle.
1 2 3 4 5 Dalej..
« Czytelnia i książki (Publikacja: 06-01-2011 )
Jarosław BłotnyUr. 1964, absolwent dziennikarstwa UAM w Poznaniu (pracy w zawodzie nigdy nie podjął), studia podyplomowe z marketingu oraz organizacji i zarządzania. Pracował jako asystent na jednej z poznańskich wyższych uczelni, a później jako rzecznik prasowy oraz szef marketingu i public relations w dużej firmie z branży energetycznej. Obecnie zarządza jedną z jej spółek zależnych. Debiutował w 1986 roku na łamach almanachu młodej poezji wielkopolskiej „Przedpole”. Powrócił do pisania, gdy stwierdził, że z trudem znajduje w księgarniach światy, o których chciałby czytać. W efekcie w 2006 roku opublikował dobrze przyjętą powieść science – fiction pt. „Plan wymierania”. Strona www autora
| Wszelkie prawa zastrzeżone. Prawa autorskie tego tekstu należą do autora i/lub serwisu Racjonalista.pl.
Żadna część tego tekstu nie może być przedrukowywana, reprodukowana ani wykorzystywana w jakiejkolwiek formie,
bez zgody właściciela praw autorskich. Wszelkie naruszenia praw autorskich podlegają sankcjom przewidzianym w
kodeksie karnym i ustawie o prawie autorskim i prawach pokrewnych.str. 808 |
|