Racjonalista - Strona głównaDo treści


Fundusz Racjonalisty

Wesprzyj nas..
Zarejestrowaliśmy
204.938.417 wizyt
Ponad 1065 autorów napisało dla nas 7364 tekstów. Zajęłyby one 29017 stron A4

Wyszukaj na stronach:

Kryteria szczegółowe

Najnowsze strony..
Archiwum streszczeń..

 Czy konflikt w Gazie skończy się w 2024?
Raczej tak
Chyba tak
Nie wiem
Chyba nie
Raczej nie
  

Oddano 737 głosów.
Chcesz wiedzieć więcej?
Zamów dobrą książkę.
Propozycje Racjonalisty:
Sklepik "Racjonalisty"

Złota myśl Racjonalisty:
Rozszerzenie zakresu swobodnych decyzji osób niewierzących w odniesieniu do ich własnego życia nie jest żadnym uszczupleniem zakresu swobodnych decyzji wyznawców takiej czy innej religii w odniesieniu do ich życia.
 Kultura » Antropologia kulturowa

Religia i polityka w fabrykach atrakcji [7]
Autor tekstu:

Ale przede wszystkim: należałoby zmienić zasady obecności takiej idealnej, medialnej świątyni w rytmie następowania po sobie programów. Wedle fundamentalizmu nie powinno być tak, że po danym programie religijnym następuje seria dowolnie dobranych reklam, serwisów informacyjnych, drastycznych reportaży interwencyjnych itd. To wszystko bowiem czyni „słowo boże" czy nabożeństwa jednymi z wielu programów i topi je w mnogości obrazów, komentarzy, spraw. Gasi ducha sacrum i zrównuje go z szarością profanum.

Długo jednak można by mówić o formach i warunkach, których wymaga urzeczywistnienie tego ideału. Ale od jego realizacji dalekie są dzisiaj nawet media, stanowiące własność określonych wspólnot religijnych. Jednakże — z drugiej strony — niezależnie od deklaracji o współpracy, składanych przez właścicieli mediów czy zespoły redakcyjne — warunkiem ich istnienia jest obecność na rynku, na którym media stanowią niezwykle istotny środek cyrkulacji towarów. A ich atrakcyjność (przyciąganie uwagi, oglądalność) jest warunkiem korzystnej emisji reklam i programów sponsorowanych przez różnorodne branże produkcyjne i finansowe.

Gdyby z kolei same te reklamy i programy wzbudzały odpowiednie dla rynkowych potrzeb zainteresowania, pozbyto by sie bez skrupułów całej reszty. Wraz z kramikami religijnych słodyczy. Niestety odbiorcy mediów, choć jako podmioty gier rynkowych są tylko uosobieniami swej siły nabywczej, wymagają od nich czegoś więcej. Czegoś, co nie sprowadza ich (przynajmniej w ich wyobrażeniach) do roli biernych konsumentów i pozwala wznieść się ideologicznie ponad indywidualne horyzonty troski. Trzeba im więc tego dostarczyć w postaci Medialnych Atrakcji. I mogą to być także (choć nie wyłącznie) rozmaicie programowo opakowane treści religijne.

Gdyby jednak tylko te religijne przyczyniały się do maksymalizacji oglądalności, inne straciłyby rację bytu. Tak wszakże nie jest. Mistrzostwa świata w piłce nożnej bardziej przyciągają uwagę, niż np. uroczystości bożonarodzeniowe, transmitowane wprost z Watykanu. Stąd nie tylko konieczność programowej różnorodności, ale i konieczność spełniania kryterium medialnej atrakcyjności przez każdy emitowany produkt, o czym doskonale wiedział Jan Paweł II. Stopień zaś tej atrakcyjności decyduje o miejscu w układzie programów i czasie jego emisji, bo to ma wpływ na obecność i oczekiwany odbiór reklam oraz znaczących rynkowo programów. I starannie dba o to nawet najbardziej konserwatywna (i religijna) stacja telewizyjna.

Rozmijają się więc i sprzeczają ze sobą oczekiwania, interesy i ideały obu stron. Atrakcyjność medialna jest istotną i nadrzędną wartością z punktu widzenia gry rynkowej. Właściciele mediów więc i ich zespoły programowe, nawet gdyby chciały, nie mogą ich zmienić w elektroniczną świątynię. Strona religijna tedy może tylko śnić swe fundamentalistyczne marzenia. Jednakże nie zamierza ona rewolucyjnie zmieniać stosunków produkcji, zwłaszcza stosunków własnościowych, by zapewnić sobie medialną wszechwładzę i wszechobecność. Właściciele mediów z kolei dobrze wiedzą, że różnorodne środki i treści religijne mogą służyć wytwarzaniu mnogości atrakcyjnych produktów medialnych.

Przewrotnie ukazuje to właśnie S. Ruhsdi w cytowanych tu wyżej „Szatańskich wersetach". Rozumie on, że z pierwotnego islamu też zostało tyle, co i z średniowiecznego chrześcijaństwa: masa upadłościowa odczarowanych symboli, figur, rytuałów, mitów i wyobrażeń. Wie również, że to wszystko stanowi środki dla produkcji przemysłu kulturowego. Dlatego bohaterowie jego powieści: Gibril Fariszta i Saladyn Czamcza są tacy, a nie inni. Pierwszy to anioł, który pośredniczy w przekazaniu Słowa Machaundowi i zarazem gwiazdor hinduskiego kina. Drugi (też anioł, ale o innej funkcji) — użycza głosu klipom reklamowym i gra w serialu telewizyjnym. W ogóle — jeśli pominąć treści ich snów i religijnych majaków czy życie seksualne, są oni bytami tylko medialnymi.

Powieść zaś jest pełnym dystansu widokiem na ich świat i ten przemysł. On organizuje i zapełnia ich czas. On określa poglądy polityczne i stosunek do religii. Sposób bycia i życia. Także - ubierania się, makijażu i kamuflowania fizycznych ułomności. Np. takiej, że gwiazdorowi (i zarazem aniołowi) Gibrilowi potwornie śmierdzi z ust, a jego kochanka-alpinistka, utrzymująca się z reklamowania obuwia, ma płaskostopie. Na ekranie jednak oboje są piękni i doskonali, bo otacza ich i daje im istnienie oko Elektronicznego Boga. Wszystko więc jest tu akuratne. Żadnej przypadkowości, niepewności czy sprzeczności. Takie, krótko mówiąc, jakby codzienność spełniła wszelkie swe marzenia: błogiego spokoju, sytości, bezpieczeństwa oraz iście cyrenejskiej i trwałej przyjemności, które płyną w strugach obrazów z ołtarza telewizora.

Tego bowiem wymaga właśnie ten przemysł, który, jak wiele razy tu podkreślałem, tak samo jak Kościół, pełnymi garściami korzysta z masy upadłościowej religii i nie zamierza z niej rezygnować, choć — jak pokazałem to chyba wystarczająco dobitnie — stracił on dawny status niezależnego aparatu ideologicznego.

Zmieniła się też rola jego funkcjonariuszy, choćby proboszcza z kropidłem, który zjawiał się przy człowieku, gdy tylko przychodził on na świat. Niegdyś oto był on nieodłącznym momentem pejzażu codzienności. Stanowił wykwalifikowanego specjalistę od nadawania jej świętości. Działał w imieniu Kościoła. I nie tylko umożliwiał wznoszenia się ludzi ponad tę codzienność, lecz utwierdzał w poczuciu jej niezbywalności i daremności buntowania się przeciwko jej ekonomicznym i społecznym prawom.

Dzięki temu codzienność była (i — zarazem — nie była) szara, monotonna i zwykła. Przesycała ją wszak woń kadzideł z nabożeństw, śpiewy, muzyka organów, słowa z homilii, blask ołtarza i kościelnych witraży itd. I nie ważne, czy się znało i rozumiało „prawdy wiary", święte księgi, a przynajmniej treść modlitw. Wystarczało szeptać lub mówić głośno modlitwę, śpiewać, słuchać kazania i modłów kapłana, patrzeć ma jego rytualne gesty, przyklękać, pochylać głowę w stosownym momencie, żegnać się, czynić „znak pokoju", przyjmować sakramenty itp., a co trzeba — stawało się samo, czyli materialna rzeczywistość religii, jako ideologicznego aparatu.

Kiedy zaś nastąpiły procesy i zjawiska, o których tu mówię, coś zmieniło się nieodwracalnie. Oczywiście nadal od momentu narodzin proboszcz podchodzi do każdego z kropidłem. Ale, gdy już potem tak czy inaczej myśli się, mówi i zachowuje, to już nie tylko za sprawą tych sakralnych działań, a fabryk atrakcji i ich produktów płynących z ołtarza telewizora, które równie skutecznie podporządkowują panującym stosunkom i zależnościom.

10. Krótka wycieczka osobista, choć nie całkiem prywatna

Dlatego, gdy w końcu 2010 r. montowano w Świebodzinie 33 metrowego Chrystusa Króla, popadłem w zadumę. Nie tyle z tego powodu, że stanowi on dobrą, wizualną metaforę polskiej religijności: z zewnątrz widowiskowej i szablonowej; wewnątrz wypełnionej ciemną pustką wśród prozaicznych rusztowań, nabierającej jednak blasku Atrakcji Medialnych w oku Elektronicznego Boga. Popadłem w zadumę, bo jestem z tego miasteczka. Pobierałem wszak w nim nauki szkolne i zrobiłem maturę. W międzyczasie (dzięki książkom i głośnikowi, który biednym zastępował wtedy radio) nauczyłem się mówić po polsku. Boć, gdy doń przybyłem tuż po wojnie w jednym z bydlęcych wagonów, jakimi na Ziemie Zachodnie przemieszczono repatriantów ze Wschodu, miałem kilka lat i paplałem tylko językiem „swojskim", czyli mieszaniną białoruskiego i jakiejś kresowej odmiany ludowej polszczyzny. Różniłem się tym od przybywających tu z innych okolic kraju, mówiących inaczej i dla nas wszystkich obco.

Moja zaś rozległa, wielopokoleniowa rodzina była chłopska. Jak i podobne do niej, stanowiące miasteczkową większość, nie tylko zasiliła nieliczne fabryki i zakłady pracy w niewykwalifikowaną siłę roboczą, ale też prowadziła drobne gospodarstwo. Miała pole, świnie, drób. Chciała jednak, by, dzięki wykształceniu, dzieci „wyszły na ludzi". I widziano ich przyszłość jako księży, urzędników czy lekarzy. Owe rodziny (wraz z moją) tkwiły jednak mentalnie w świecie wschodniej wsi. Bały się nowego, marzyły o powrocie „za Bug". Modliły się o to. A czyniły to nie tylko w kościołach podczas nabożeństw, ale i w domach przed kolorowymi obrazkami świętych lub figurkami Jezusa czy Matki Boskiej, które kupowano na jarmarcznych straganach od wędrownych handlarzy. Do dziś zresztą znajdują się one na honorowych miejscach w wielu świebodzińskich mieszkaniach. Niekoniecznie robotniczych.

Nic jednak dziwnego, że między ich dziećmi a nimi narastało zwolna poczucie odrębności, dystansu a nawet swoistej obcości. A też miasteczko i region, w którym było położone (Ziemia Lubuska) z istoty jawiły się jako nie do końca „swoje". Z jednej wszak strony (dzięki szkole, książkom, radiu, gazetom) kształtowała się w ich pociechach już inna mentalność; z drugiej — region nie był ani dawną krainą zabużańską, którą nauczyli się od dorosłych idealizować, ani Polską po prostu.

Zostały one skazane na swoistą próżnię duchową i kulturowe wykorzenienie. Znajdowało to wyraz zarówno w sztubackich wygłupach, jak i przypływach i odpływach żarliwej, czystej religijności. Objawiało się to nie tylko w domu, ale i w szkole czy podczas nabożeństw. Kształtowało też ambicje i dążenia, by robić coś, co w głowach ojców, matek i innych starszych tubylców nawet nie zaświtało. Niektórzy sprostali potem tym ambicjom, inni nie. Zastygli w miasteczku. Stali się na swój sposób „tutejsi", jak mieszkańcy Taplar z „Konopielki" E. Redlińskiego. Choć z zapuszczaniem gdziekolwiek autentycznych korzeni (zwłaszcza kulturowych) i zapełnieniem tej próżni zawsze było u nich nie najlepiej. Byli więc niejako „bez stałego adresu" [ 17 ].

Wielu z nich chciało coś w tym miasteczku zmienić. Powstawały dzięki nim towarzystwa miłośników Świebodzina, koła artystyczne i literackie itp. itd. Ale i wewnątrz niego i na zewnątrz znaczyło to niewiele. Gasło więc nie tylko w zwykłej małomiasteczkowej jednostajności i niemożności, lecz i w kontekście omszałych wzorów kulturowych, przywiezionych tu przez ich rodziców. Rok po roku tedy stawali się do nich podobni. Żenili się z żonami, jak śpiewała Sława Przybylska, płodzili dzieci, dorabiali się i święcili wszystkie dni w roku święte. Choć zawsze łatwo znajdowałem z nimi wspólny język, bo i mnie nadal brak było korzeni. Próżnia zaś czaiła się tuż za plecami. Żyli w niej sami i uczyli żyć potomstwo — dzisiaj dawno dorosłe i traktujące świat dziadów i ojców, jak krainy mrzonek i baśni.


1 2 3 4 5 6 7 8 Dalej..
 Zobacz komentarze (7)..   


 Przypisy:
[ 17 ] Opisałem to zresztą dokładniej w tomie esejów pt. „Bez stałego adresu", Wrocław 1981.

« Antropologia kulturowa   (Publikacja: 07-06-2012 )

 Wyślij mailem..   
Wersja do druku    PDF    MS Word

Jan Kurowicki
Profesor zwyczajny, kierownik katedry nauk społecznych na Uniwersytecie Ekonomicznym we Wrocławiu. Autor ponad trzydziestu książek z filozofii kultury, literatury i filozofii społecznej. Ostatnio wydana: "Estetyczność środowiska naturalnego" (Książka i Prasa, 2010)

 Liczba tekstów na portalu: 3  Pokaż inne teksty autora
 Najnowszy tekst autora: Pod okiem demona przekory
Wszelkie prawa zastrzeżone. Prawa autorskie tego tekstu należą do autora i/lub serwisu Racjonalista.pl. Żadna część tego tekstu nie może być przedrukowywana, reprodukowana ani wykorzystywana w jakiejkolwiek formie, bez zgody właściciela praw autorskich. Wszelkie naruszenia praw autorskich podlegają sankcjom przewidzianym w kodeksie karnym i ustawie o prawie autorskim i prawach pokrewnych.
str. 8096 
   Chcesz mieć więcej? Załóż konto czytelnika
[ Regulamin publikacji ] [ Bannery ] [ Mapa portalu ] [ Reklama ] [ Sklep ] [ Zarejestruj się ] [ Kontakt ]
Racjonalista © Copyright 2000-2018 (e-mail: redakcja | administrator)
Fundacja Wolnej Myśli, konto bankowe 101140 2017 0000 4002 1048 6365