Nauka » Pseudonauka, paranauka
Najazd duchów na Polskę 1853 [3] Autor tekstu: Stanisław Wasylewski
Warszawa ochrzciła nowe zjawisko nazwą stołomanii i zareagowała na nią w sposób sobie właściwy. Już w parę tygodni po pierwszych doświadczeniach odbyła się w „Rozmaitościach" sensacyjna premiera sztuki A. Bogusławskiego na ten temat. Niezrównany Żółkowski śpiewał kuplety ostrzegawcze z refrenem: „Oj stoliki bądźcie cicho, niech śpi licho, niech śpi licho". Bo czymże to grozi?
|
Skądby każdy mąż już wiedział |
|
Kto na jego krześle siedział, |
|
Albo w jakim żona celu |
|
Stawia fotel przy fotelu? |
Na chwilę zapomniano nawet o fenomenalnej improwizatorce Deotymie; fizyk Radwański uznał zjawisko za fakt, podobnie prof. Kuczyński w Krakowie; optyk Pik robił doskonałe interesy na mahoniowych psychografach, dzienniki zwalczały się zaciekle w opiniach, a znakomity powieściopisarz J. Korzeniowski puścił w obieg bardzo popularną
Odezwę stolików mahoniowych, w której stoły tak mówiły:
|
Co się zrobiło, panie i panowie?... |
|
Staliśmy dotąd po kątach i rogach... |
|
Za cóż nas tak męczycie? Czyli w waszej głowie |
|
Taki sam rozum, jaki u nas w nogach? |
A cóż sądzili o tym ludzie, którzy tu chyba najwięcej mieli do powiedzenia?
Owa sztabowa kompania gorejących duchów, której praca od trzech dziesiątków lat urabiała oblicze epoki. Ci rycerze w hełmach z błyskawic. Ci wielcy „odgrzebywacze słów ducha". Romantycy. Wszakże oni to właśnie uważali się za jedynych, nieoficjalnych przedstawicieli świata zagrobowego na ziemi. I żyli tak, jak Konrad z Improwizacji, w nieustannej, wytężonej walce z kolumnami duchów to złych, to dobrych, to z prawej, to z lewej strony. I w sybilińskiej księdze przeznaczeń czytali przyszłe losy Polski. Oskarżyciele „martwej formy" przed trybunałem niebios.
Prorocy czynu wewnętrznego, udoskonalenia, ofiary...
Zestarzeli się i pochylili ku ziemi w tych dociekaniach, w tym ciągłym, upartym nasłuchiwaniu głosu z błękitów, który usłyszeć było trudno, trudniej nawet niżeli głos z Litwy w stepach Akermanu. Już, już zdawało im się, że docierają do progu tajemnicy, a przecież dotrzeć nie mogli, nawet za cenę najwyższej ofiary i abnegacji osobistej.
Żyli ciągle w przedziwnym jakimś stanie łaski romantycznej.
Jednym wielkim i tajemnym obrzędem Dziadów był cały żywot Mickiewicza. Słowacki wyłamał najpiękniejsze kryształy z piersi i zbudował sobie w
Genezis z ducha tęczowy i lazurowy gmach kosmogonii, w którym wszechświat był jednością:
|
A więc być musi niewidzialna forma |
|
Zamieszkująca tęczowe lazury, |
|
Większej piękności od gwiazd i miesiąca, |
|
Co dzień ku duchom naszym zlatująca. |
„Idę w światy, które znam od dawna" — zapewnia Goszczyński w swym testamencie.
A wieszcz Nie-boskiej, ten schorzały, półprzytomny z wysiłku filozof, zgłębiający system za systemem, nawet wówczas, gdy posyłał Koźmianowi paczkę cygar w prezencie, dodawał:
|
Więc gdy z tej paczki zapalisz cygaro, |
|
Z gorętszą spojrzyj na te duchy wiarą, |
|
Co naszej świętej niezniszczone ciało |
|
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
. |
|
Niosą nad morzem skrzydłami cichemi. |
Wszakże żył jeszcze Mickiewicz, żył Krasiński, Zaleski i Goszczyński, a też od lat dziesięciu chodził po Paryżu i nauczał chmurny Litwin, rzekomym rozkazem Bożym na odnowienie świata przysłany — Andrzej Towiański.
Nie od teraz, od tej wiosny dopiero, a od dawna trudzili się nad tajemnicą. Cały trud ich żywota był jedną wytężoną pracą, aby uzgodnić myśl ludzką z wolą niebios, aby zjednoczyć świat żywych z umarłymi i uchwycić nić wpływu zaświata na życie doczesne.
Żyli wielką tęsknotą i oczekiwaniem niecierpliwym na znak, który przyjdzie z góry, na chwilę, w której stutysięcznym spiżem obwieszczą królestwo Boże na ziemi. Jasnowidzenia i wizje były ich zwyczajnym stanem psychicznym, rozmowy zaś z duchami codzienną funkcją życiową.
Mistyk Oleszkiewicz gadał z umarłymi na ulicach Petersburga.
Mickiewicz widywał nieraz w swym paryskim mieszkaniu zjawę cesarza Francuzów.
Towiański w chwilach wolnych od zajęć gawędził swobodnie z cieniem Tadeusza Kościuszki.
Pani Towiańska umiała przed zmęczonymi nerwami Mickiewicza wywoływać pono wizję jego zmarłej matki.
I rzecz dziwna. Poeci romantyczni odczuwali od jakiegoś czasu jakoby obawę, żeby im kto nie wkradł się w ich tajemnicę, żeby ich nie uprzedził. Przypomina się tu ten przedziwny lęk Słowackiego, który na wieść o nowych doświadczeniach w dziedzinie elektryczności opuszcza swą samotnię przy rue Pontieu i z dreszczem trwogi przygląda się z galerii elektro-magnetycznym doświadczeniom Faradaya, z dreszczem, że mu na drodze fizycznej zabiorą jego tajemnicę, że „mi wynajdą to prawo, które ja od lat czterech noszę w duchu moim i czekam, aż godzina uderzy".
Aż oto godzina uderzyła, jakoby znak z niebios przyszedł!...
Wszystkie najpodnioślejsze owoce wysiłku romantyków przekreślała teraz jednym przesunięciem szafy żelaznej panna Lusia Czechówna w Krakowie; bez żadnych czynów wewnętrznych, bez ofiary i abnegacji, przeciwnie, w sposób przyjemny stykały się co dzień z światem duchów przeróżne paniusie w Krakowie, Proszowicach, w Paryżu i Warszawie.
Cóż powiedzieli na to romantycy? Trudno przecież, aby przeszli obojętnie mimo zjawiska, oni, z drżeniem czekający godziny i wieści!… A więc musieli chyba doznać upokorzenia i odczuć boleśnie to wotum nieufności. Bo i jakże? To, czego dopiąć nie mogli mimo najkrwawsze wysiłki, ten imperatyw, przed którym w pokorze pochylili głowę — teraz ujawniony został przez kogo innego, bez nich i mimo nich, co więcej, ujawniał się codziennie za pośrednictwem — czwartej nogi u stołu.
Żal było patrzeć. Z promiennej pracy całego ich życia, z serafickiego posiewu wyrosła roślinka dziwaczna, groteskowa.
Wszystkie braki i wątpienia kosmogonii romantycznej załatwiał jednym posunięciem ekierki amerykański wynalazek dobrej pani Fox.
Cóż powiedzieli romantycy na wieść o tych pierwszych seansach mediumicznych?
W pałacu ordynackim w Warszawie mieszkał w tym czasie Zygmunt Krasiński. Nie znosił światła i ludzi, nie widywał prawie nikogo, żył w bolesnej prostracji ducha i jakimś nieopisanym lęku. Trapiły go ciągłe przeczucia. Bał się, że wkrótce już jakiś wielki kataklizm w kosmosie zetrze na proch całą kulę ziemską. „Któż albowiem nie widzi, że palec
Boży przyłożony jest do czoła świata?" Drżał na myśl, że go Moskale wezmą za autora dzieł
Irydiona, nie dadzą paszportu na wyjazd i ześlą na Sybir. Świat uważał za „klasztor klasztorniejszy od klasztoru", Warszawę nazywał miastem bolesnym
(citta dolente), „do którego się nigdy nie przyzwyczaję". Był gorzki, samotny, bezwładny i walczył z ciągłymi atakami newralgii. „Jakże się wszystko znakomicie zakwasza w moich losach" — pisał w jednym z listów do Sołtana.
W tym czasie za bramą pałacu szumiał odkryciem Nowy Świat. Komtessy z Chrystusem w pierścionku i płomieniem w oczach siedziały przy stolikach. Duchy mówiły...
Wobec tego Krasiński postanowił także spróbować, musiał nawet spróbować, wszakże był romantykiem. Ale jak? Widoku ludzi nie znosił, chciał sam rzecz zbadać z dala od znienawidzonego mobu. Zadzwonił. Do pokoju wszedł kamerdyner. Kazał mu przywołać całą liberię pałacową. Przyszło czterech lokai.
Niech siądą i trzymają się za ręce. I wnet czterech służących zasiadło wraz z panem hrabią do mahoniowego stołu i z należnym mu szacunkiem, a nie bez wielkiego zdziwienia dotykali lewym paluchem prawego palca wieszcza i ordynata.
Jednym z niewielu ludzi w Polsce, z którym poeta w tym czasie utrzymał listowne stosunki, był jego dawny guwerner, a dziś znakomity powieściopisarz Józef
Korzeniowski. Wkrótce doszły go wieści o praktykach Zygmunta. Posyła mu tedy swój złośliwy wierszyk wraz z listem przerażonym,
zaklinającym:
„Czy to prawda, żeś uwierzył? Że twoim zdaniem przemożnym potwierdzasz, Zygmuncie?! Co by na to powiedział Archimedes, że mu wyrzucają ziemię z posad drągiem, i co gorsza, bez punktu podpory. Cuda dzieją się tylko w świecie ducha, mój drogi! Wyzdrowiej i zacznij znowu pisać, a wtedy i ja powiem: chodźcie i patrzcie, lasy słuchają, skały idą!"...
Znamy odpowiedź Krasińskiego na ten list. Krasiński pisał do profesora i przyjaciela w słowach następujących:
„W naszym wieku nie tylko na rany serca, ale i na rany rozumu trzeba się przygotować.
Na własne oczy widziałem stolik sześć razy wirujący… I przysięgam ci, że to, na co kiedyś Orfeusza potrzeba było, dziś czterech lokai sprawia! Widziałem wczoraj zjawisko, powtórzone pod dłońmi moich służących!"
I dalej:
„Praw niezmiennych nigdzie nie ma, chyba w sumieniu i w sferze sprawiedliwości duchowej, zresztą nigdzie. Wszędzie jest życie, a życie jest zmiennością… Tylko tajemnica życia pozostaje niezmienną i jedną, a znamy-ż i ją, a wiemy-ż, czy to się z nią zgadza lub nie? I żaliśmy byli, kiedy Bóg świat stwarzał, przy stworzeniu?"
„Padam, konam, nie mogę dalej…"
*
Tekst pochodzi z książki Autora pt. Pod urokiem zaświatów
1 2 3
« Pseudonauka, paranauka (Publikacja: 20-12-2004 Ostatnia zmiana: 25-01-2005)
Wszelkie prawa zastrzeżone. Prawa autorskie tego tekstu należą do autora i/lub serwisu Racjonalista.pl.
Żadna część tego tekstu nie może być przedrukowywana, reprodukowana ani wykorzystywana w jakiejkolwiek formie,
bez zgody właściciela praw autorskich. Wszelkie naruszenia praw autorskich podlegają sankcjom przewidzianym w
kodeksie karnym i ustawie o prawie autorskim i prawach pokrewnych.str. 3835 |