Racjonalista - Strona głównaDo treści


Fundusz Racjonalisty

Wesprzyj nas..
Zarejestrowaliśmy
204.038.334 wizyty
Ponad 1065 autorów napisało dla nas 7364 tekstów. Zajęłyby one 29017 stron A4

Wyszukaj na stronach:

Kryteria szczegółowe

Najnowsze strony..
Archiwum streszczeń..

 Czy konflikt w Gazie skończy się w 2024?
Raczej tak
Chyba tak
Nie wiem
Chyba nie
Raczej nie
  

Oddano 654 głosów.
Chcesz wiedzieć więcej?
Zamów dobrą książkę.
Propozycje Racjonalisty:
Sklepik "Racjonalisty"

Złota myśl Racjonalisty:
"Smierć sama w sobie nie jest straszna, lecz tylko nniemanie, że jest straszna, jest straszne."
 Tematy różnorodne » Ekologia i ekozofia

Hajże na Bieszczady [3]
Autor tekstu:

Czas zaciera pamięć. Także tych wydarzeń, które miały miejsce w czasach znacznie nam bliższych. Krwawe walki o Przełęcz Łupkowską w czasie I wojny światowej pozostawiły kości dziesiątków tysięcy żołnierzy — Austriaków, Polaków, Serbów, Niemców, Rosjan, Węgrów, Ukraińców, które lisy dawno już rozwlokły po leśnych jarach. Rozsypało się w proch c.k. imperium. Nie tylko Szwejk nie zamierzał kłaść głowy pod kozackie szable, broniąc życia Najjaśniejszego Pana; pomiędzy Łupkowem i Komańczą zdezerterował cały 94 Praski Pułk Piechoty, łącznie z orkiestrą i kuchnią polową. Błądząc po Magurycznem i Krasnej, można jeszcze dostrzec ślady okopów z I wojny światowej, potrącić nogą leżącą pod warstwą zeschłych liści, przestrzeloną odłamkiem granatu aluminiową manierkę, ludzki czerep.

Są też pamiątki z czasów, które wielu ludziom jeszcze mocno tkwią w pamięci — z II wojny światowej i z tragicznych lat bratobójczych rzezi, które nastąpiły po niej. Gdy cały kraj przystępował do odbudowy zniszczeń wojennych, tu płonęły wsie, ginęły kobiety, dzieci. Łzy i krzywda ludzka wołały o pomstę do nieba. Świątynie, gdzie czczono brodatych unickich świętych, dzieliły los mieszkańców ziemi.

Dziś ikony z sanockiego muzeum znane są w całej Europie. Ocalałe z pożogi cerkiewki pieczołowicie odnawia się i konserwuje. Atrakcja turystyczna, prawie egzotyka.

Trochę żal, że coraz mniej starych, krytych słomą łemkowskich chyż. Rok, dwa i znikną zupełnie. W zamian bielą tynków świecą nowe, stawiane z rozmachem domy, prawie wille, z balkonami, tarasami, gankami. Solidne. Murowane. Latem prawie na każdej wiszą tabliczki: „Wolne pokoje", „Noclegi". Tak jak w alpejskich wioskach.

Zarastają szuwarami Duszatyńskie Jeziorka. Nikt już nie wierzy, że to Zły na ognistej kuli uderzył ongiś z głuchym łoskotem w Steciw Las. Stara Haratyna widziała go ponoć. Kiedy się pojawił ziemia drżała i dzwony same dzwoniły. Zerwała się góra, chresty — krzyże odtąd na niej stawiali. Skalne rumowisko Chryszczatej zatarasowało strumień Olchowaty. Zatopiony został szmat boru. Martwe, sterczące z wody kikuty drzew są pamiątką po kataklizmie sprzed kilkudziesięciu lat: Steciw Las na zboczu Chryszczatej znajdował się na trasie przelotu meteorytu. Błotnistego dna jeziorek powstałych w czasie kataklizmu nie badał nikt. Może tkwią tam odłamki ciała kosmicznego...

Kiedy w Ustrzykach Górnych nie było jeszcze knajp, barobusów, campingów, parkingów, setek autokarów i tysięcy, tysięcy ludzi, wschód słońca najczęściej chodziliśmy oglądać na Halicz. Szczękając z zimna zębami, skuleni, siedząc w okopach z czasów I wojny światowej, oczekiwanie skracaliśmy sobie opowieściami, że przy dobrej widoczności, nocą, można dostrzec światła Lwowa i Budapesztu. Nikt ich jednak nigdy tak naprawdę nie zobaczył.

Pasowanie na rycerza turystyki dawała wtedy wyprawa do „Worka", na Sianki i na „grób hrabiny". Niedaleko od Przełęczy Użockiej, przytulona jednym bokiem do niewielkiego strumyczka, przedziwnym zrządzeniem losu ostała się nagrobna płyta Klementyny z Kalinowskich Strońskiej. Dojść do niej trudno. Łany pokrzyw, nigdy nie przecinane sosnowe młodniaki, wysokie trawy utrudniają wędrówkę. Droga prowadząca wzdłuż górnego biegu Sanu obecnie znajduje się poza granicą państwową.

Do „Worka", za Halicz i Rozsypaniec, szło się na trzy, cztery dni, wracało po tygodniu albo i dwóch. Po chleb czasem posyłano umyślnych do najbliższej piekarni w Stuposianach, ponad trzydzieści kilometrów w jedną stronę. „Worek"… Zarosły zupełnie młodymi drzewkami, przedwojenny gościniec, krzyżujące się tropy dzikiego zwierza. Bezruch, cisza i spokój zielonego morza. Zbite z grubych bierwion myśliwskie chatki na Mucznem, Wołowcu, nad Nerylowem. Parę bacówek, w których jesienią można było mieszkać z ukochaną dziewczyną. Skrzypiący „trianguł" na Jeleniowatem, na którym wyznawała miłość...

Przy żarzących się paru konarach długo w ciepłą noc można było słuchać tajemniczych szeptów karpackiego boru, szmeru kryształowo czystych strumieni, głosów dzikiego zwierza. Samotność. Minęły już lata, gdy studenckie turnusy za wydarzenie dnia uznawały spotkanie na szlaku innych wędrowców. A w „Worku" nadal do niedawna mogłeś być sam. Zupełnie sam. Bezwzględna, naturalna selekcja. Ostre kryterium wagi plecaka i umiejętności chodzenia po górach. Bez żadnych punktów dodatkowych. Ci, którzy tam docierali, mogli być śmiało zaliczani w poczet „Wielkiego Bractwa", sympatyków Wielkiej Przygody i Wielkiej Wyrypy.

Tylko dla mieszkańców nizinnego kraju, położonego między Odrą i Bugiem, za góry może uchodzić parę grzbietów i garbów, z których na palcach jednej ręki dadzą się zliczyć wzniesienia przekraczające 1300 m n.p.m. Brak tu imponujących skalnych turni, granitowych ścian. Nie ma też zapierających dech w piersiach przepaści. O przepraszam, jest jedna. Na Rabiej Skale. Idąc graniczną ścieżką, należy uważać, aby przy słupku 15/8 skręcić w nikłą ścieżynkę pomiędzy łopiany i karłowate buczki. Widok, jaki się otworzy na dolinę potoku Hlboky i Velky Bukovec, jest rzeczywiście wspaniały. Ale nie popadajmy w przesadę. W górach naszego południowego sąsiada i w Bałkanach podobnych pejzaży jest na pęczki. Z malowniczymi widokami i rozległymi panoramami w Bieszczadach jest dość kiepsko. Odkąd zmurszały belki wież triangulacyjnych, przegniły szczeble drabin i zwaliły się wystające ponad korony drzew wieżyce, można całymi dniami przemierzać błotniste „ceprostrady" pasma Chryszczatej, Wołosatego czy Otrytu i nie widzieć nic więcej poza plecami lub piętami poprzednika oraz szarymi pniami buków. Ale są połoniny. „Zaliczyć" je można jednak w niespełna trzy dni. Nie tylko Wetlińską i Caryńską, ale również te na Wielkiej Rawce, Bukowym Berdzie, Szerokim Wierchu i Kińczyku. Tak, właśnie „zaliczyć". Najczęściej we mgle i deszczu. Słońce dość skąpo obdarza swymi względami „Sanockie Alpy", a Cisną uważana jest przez meteorologów za swoisty biegun opadów.

Jakież więc atrakcje czekają nas w Bieszczadach? Oczywiście — flora i fauna, prawie egzotyczne. Ale nie przesadzajmy. Gadów jest tu rzeczywiście sporo: powiedzmy, że prawie tyle samo, ile w Górach Świętokrzyskich. A przeważającą większość żyjących tu ptaków, zwierząt, roślin, można, i to znacznie częściej, spotkać na terenie całych Karpat. Jest wszakże zwierzę, którego bezskutecznie szukalibyśmy na całej kuli ziemskiej. Żyje tylko w Jeziorkach Duszatyńskich — endemit dobrze widoczny pod mikroskopem. Nazywa się Neumania Callosa, jeśli to kogoś interesuje.

A folklor? Owszem, istnieje. Znałem nawet osobiście paru jego najwybitniejszych przedstawicieli: Piotrka Francuza, Stasia Odlewnika, Leona. Każdy dzień zaczynali jak ludzie, od pół litra na głowę. Są jeszcze „dziwy Bieszczadów" — tak przedsiębiorcza pani z Sanoka nazwała swoje handlowo-kolekcjonerskie przedsięwzięcie, jakim była wystawa kompozycji z hub, korzeni i rosochatych gałęzi. Mówiąc poważnie — nie ma co owijać w bawełnę: folkloru nie ma tu od blisko półwiecza, podobnie jak zabytków.

Bieszczady, XX-wieczna odmiana ussuryjskiej tajgi i ukraińskich Dzikich Pól, kraina zarosłych burzanem pogorzelisk, podmokłych zarośli, gdzie kluczyło się po ścieżkach leśnego zwierza, wśród głuchych ostępów i rozsypujących się w proch zmarłych od mrozu buków, szukając samotności, przygody, możliwości bezpośredniego obcowania z naturą i sprawdzenia samego siebie. Nie góry, nie step i nie tajga, a bieszczady. Pisane małą literą. To było to, co należało naprawdę chronić, ocalić dla przyszłych pokoleń. Zajmowały promile powierzchni naszego kraju. Kiepskiej, nieurodzajnej ziemi, borów z małowartościowym drzewostanem. Bez zabytków, folkloru i zagospodarowania turystycznego. Nieporównane, fascynujące, unikalne. Ludzie, którzy zadecydowali o ich losie, wiedzieli, że coś trzeba chronić, ale nie bardzo wiedzieli co. Być może powodowani najlepszymi intencjami, nie tylko chęcią „wykazania się", pragnęli pokazać ich piękno, udostępnić całemu narodowi. Pracownikom wytwórni szczotek z Oławy, koszalińskiego PGR-u, dzieciom rzeszowskich przedszkoli i licznym warszawiakom. Po latach wysiłków rzeczywiście udostępnili. Jednak obietnice i plany zagospodarowania mówiące o strefach ochrony krajobrazu, otulinie Parku Narodowego, nie doczekały się realizacji do dnia dzisiejszego. Fakt zniknięcia, zlikwidowania bieszczadów, tych właśnie przez małe „b", należy traktować w kategoriach "ekonomicznych".

Na początku lat siedemdziesiątych do redakcji „Kultury", „Politechnika", „Polityka" i „ITD" napływały lawiny gorących, sercem pisanych listów o zachowanie południowego skrawka Bieszczadów w kształcie takim, w jakim jeszcze wtedy był. Środowisko akademickie podejmowało w Bieszczadach wiele inicjatyw: patronat ZSP nad Komańczą, budowę wioski turystycznej w Łopience, organizację Jarmarku Bieszczadzkiego. Na dłuższą metę żadna z tych akcji "nie wypaliła". Spowodowały to przeszkody obiektywne, brak umiejętności znalezienia wspólnego języka z władzami lokalnymi, nieodpowiedzialność ludzi, którzy działali w imieniu studenckich organizacji. Wszystkie studenckie pomysły okupione były ogromnym wysiłkiem grona zapaleńców. Szybko jednak przyszło zniechęcenie. Zapal studentów był zwykle słomianym ogniem, wypalającym szybko entuzjazm garstki donkiszotów.

Studenci zostali daleko w tyle za harcerzami, choć sposób realizacji, a nawet sama koncepcja harcerskiej akcji „Operacja Bieszczady 40" dziś jeszcze budzi kontrowersje.

Stanice na kilkuset druhów, kuchnie polowe z wieloosobową załogą, terenowe „Stary" dowożące zaopatrzenie, nie zawsze jeszcze właściwe zachowanie w górach i niezbyt stosowny do uprawiania turystyki strój — to zarzuty. Ale prawdą są również konkretne dokonania, które „Operacja Bieszczady 40" pozostawiła po sobie.

Dlaczego tak się stało? Dlaczego zamiast oznaczonej pięcioma gwiazdkami w europejskich bedekerach atrakcji na światową skalę, porównywalnej do przełomu Dunajca, węgierskiej puszty czy zabajkalskich „zapowiedników", mamy dziś Bieszczady — dość nieciekawe „kotłowisko" ludzi i pojazdów, w oszałamiającym tempie obrastające górami śmieci, gołoborzami z puszek po konserwach, ledwie zasypanymi dołami po „sławojkach"?

Ale za to ponad 5 milionów „turystów" odwiedziło Bieszczady już w 1977 roku.

Magia cyfr i czar krzywych wzrostu. Mały procent „turystów" wiedział, po co przy wleczono ich do tego zapyziałego, tonącego w deszczu i błocie zakątka. Większość z nich nie da się nabrać po raz drugi. Co zobaczyli?

Owe „miliony turystów" rzucało się na skalę ocen razem z dawnymi argumentami o bezwzględnej konieczności pozostawienia choć części Bieszczadów w spokoju. Czy stać nas było na pozostawienie niewielu kilometrów kwadratowych jako wybiegu dla garstki plecakowo-wibramowych snobów? To, że garstka rozrosła się w armię, nie miało większego znaczenia. Zwyciężyły inne racje.


1 2 3 4 Dalej..

 Po przeczytaniu tego tekstu, czytelnicy często wybierają też:
Dajmy odejść legendom
Inny głos w dyskusji o klimacie

 Zobacz komentarze (4)..   


« Ekologia i ekozofia   (Publikacja: 20-05-2005 )

 Wyślij mailem..   
Wersja do druku    PDF    MS Word

Witold Stanisław Michałowski
Pisarz, podróżnik, niezależny publicysta, inżynier pracujący przez wiele lat w Kanadzie przy budowie rurociągów, b. doradca Sejmowej Komisji Gospodarki, b. Pełnomocnik Ministra Ochrony Środowiska ZNiL ds. Międzynarodowego Rezerwatu Biosfery Karpat Wschodnich; p.o. Prezes Polskiego Stowarzyszenia Budowniczych Rurociągów; członek Polskiego Komitetu FSNT NOT ds.Gospodarki Energetycznej; Redaktor Naczelny Kwartalnika "Rurociągi". Globtrotter wyróżniony (wraz z P. Malczewskim) w "Kolosach 2000" za dotarcie do kraju Urianchajskiego w środkowej Azji i powtórzenie trasy wyprawy Ossendowskiego. Warto też odnotować, że W.S.M. w roku 1959 na Politechnice Warszawskiej założył Koło Stowarzyszenia Ateistów i Wolnomyślicieli.   Więcej informacji o autorze

 Liczba tekstów na portalu: 49  Pokaż inne teksty autora
 Najnowszy tekst autora: Kaukaz w płomieniach
Wszelkie prawa zastrzeżone. Prawa autorskie tego tekstu należą do autora i/lub serwisu Racjonalista.pl. Żadna część tego tekstu nie może być przedrukowywana, reprodukowana ani wykorzystywana w jakiejkolwiek formie, bez zgody właściciela praw autorskich. Wszelkie naruszenia praw autorskich podlegają sankcjom przewidzianym w kodeksie karnym i ustawie o prawie autorskim i prawach pokrewnych.
str. 4147 
   Chcesz mieć więcej? Załóż konto czytelnika
[ Regulamin publikacji ] [ Bannery ] [ Mapa portalu ] [ Reklama ] [ Sklep ] [ Zarejestruj się ] [ Kontakt ]
Racjonalista © Copyright 2000-2018 (e-mail: redakcja | administrator)
Fundacja Wolnej Myśli, konto bankowe 101140 2017 0000 4002 1048 6365